Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Jest tutaj tyle czasu. Za dużo jest tego czasu, który wiruje i kłębi się w oceanie powietrza.

 

Nadciągający mrok idzie polami,

nadciąga szeptem  w podmuchach szeleszczącego wiatru.

 

Wiesz, chciałbym wyśpiewać,

wyśpiewać głośno.

 

Wyśpiewać

chrapliwym

głosem….

 

Wyśpiewać!

 

Płyniesz tu.

Płyniesz

wewnątrz niczego, wewnątrz,

w podziemiu, w ziemi. Wewnątrz niczego…

 

Wieje chłodem ten przeciąg trzaskający jakimiś dalekimi drzwiami. I wspina się

po ornamentach pozrywanych tapet, które liżą mnie czule po twarzy.

 

W deszczu wirujących płatków spopielonego czasu, co opadają na zamknięte powieki,

na brwi, włosy, coś się do mnie przymila i łasi. Mruga porozumiewawczo w oparach absurdu.

 

 

Przechodzą obok mnie. Idą pojedynczo albo parami.

Wychodzą ze ścian,

wchodząc na powrót w ściany.

 

Skąd to się nagle tu wzięło?

 

Nie

wiem.

 

Z szerokich mankietów peleryn do samej ziemi

wystają ich kościste palce kościstych dłoni…

 

Idą powoli i w pochyleniu.

Klekoczą

kośćmi szkieletów…

 

Zamykam

oczy.

Zaciskam

mocno powieki…

 

To się przejawia pod postacią kalejdoskopowych wizualizacji zmieniających płynnie

swoje niepojęte gorączką kształty.

 

Zapomniałem, gdzie to było.

Z pewnością, gdzieś tutaj albo nigdzie…

Nie pamiętam miejsca tego upadku.

Nie pamiętam tego uderzenia meteoru…

 

Gdzie ty jesteś?

 

Nie.

 

To ja wołam

do samego siebie,

aby odzyskać

swoje odbicie w lustrze.

 

Wznoszę oburącz napełniony kielich pod światło wiszącej lampy, pod czujnym wzrokiem

mistrza ceremonii.

 

Tej piekielnej nocy. W tej piekielnej otchłani,

co kłębi się we mnie, co szumi i szeleści,

i postukuje cicho w ciemnych kątach opuszczonych pokoi…

 

Tak sobie mówię do samego siebie,

próbując zagłuszyć

te westchnienia sennych widm,

jakby mniszej modlitwy.

 

Coś do mnie mówią, nie-mówią.

Coś szepczą w meandrach mojego mózgu.

 

I patrzą tymi białymi oczodołami

w białych czaszkach jakichś pradawnych ptaków.

 

Ich wydłużone dzioby

jak maski

średniowiecznych lekarzy,

przechadzających się nocą

po ulicach zadżumionego miasta.

 

Idących powoli z pochodniami w rękach,

oświetlając puste bramy i puste okna, puste place, puste…

 

Ktoś tu umarł straszliwą śmiercią samotności, w malignie zapomnienia…

 

W srebrzystej poświacie zimnej nocy spirala schodów. Wytarta , błyszcząca poręcz…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2023-12-24)

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @huzarc   tak jest.   oddałeś komentarzem całą prawdę wiersza.   dziękuję :)    
    • Przypuszczam, że celowo powtórzenie po raz trzeci 'twarz' w drugim wersie jednak w tak krótkich tekstach powtórzenia szczególnie 'wystają'. Ale może tylko mnie :) Mogłoby być zwyczajnie: "Wiatr smaga moją - i troski",  ilość sylab by się zgadzała, jeśli chodzi o rytm etc. Choć z drugiej strony w ostatnim wersie masz 'moje'... Już sama nie wiem, pewnie marudzę z rana ;)   Ogólnie koleżanka jest uzdolniona poetycko :) 
    • @Migrena To bardzo czuły i bezpośredni wiersz o miłości, który nie boi się patosu i mówi wprost to, co wielu ludzi tylko czuje. Przemawia ona przez słowo, które rozświetla przestrzeń i umieszcza ukochaną osobę w centrum wszechświata. A pragnienia wyrażone przez nie - spina całość istnienia w jedną i szczerą deklarację oddania.
    • Dokładnie         
    • Kocham ją tak, że kiedy wypowiadam jej imię, powietrze jaśnieje - jakby ktoś podkręcił słońce dla nas dwojga. Miłość rośnie we mnie jak rzeka po roztopach: pełna, przenikliwa, przelewa się śmiechem i wdzięcznością, że w tym pomylonym świecie udało mi się ją spotkać. Gdy wypowiada moje imię, wszechświat staje na bacznosć, milknie wirowanie, zostaje tylko puls światła. A kiedy się uśmiecha - smutki odchodzą bez pożegnania, jakby niebo było za małe na ich istnienie. Patrzcie - chciałbym krzyczeć - oto piękno życia, gdy ktoś jest twoim porankiem, twoim zachodem, i tą jedną ciszą, która mówi: „Nie bój się, jestem”. A kiedy na dywanie zasypia obok mnie, wiem już wszystko: że całe szczęście świata mieści się w jej oddechu i w dłoni spoczywającej na moim sercu jak błogosławieństwo. I chcę żyć - tylko po to, by kochać ją dalej. Mocniej. Aż gwiazdy zgasną, bo jej światło będzie pełniejsze.        
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...