Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Rewolucja kwiatów


Rafael Marius

Rekomendowane odpowiedzi

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Mogłaby bratnia lub siostrzana etyka i w ich głowach zabrzęczeć, tak jak szmer pszczoły, czy bąka. A te sympatyczne owady jak wiadomo żyją kolektywnie.

 

Jednak politycy... to ciemna strona samców alfa. Mający jedynie władzę na względzie. Od wieków nie liczący się z dobrem grupy, którą udało im się podporządkować do czasu, gdy nadejdzie duchowa rewolucja.

 

Dziękuję za serduszko.

 

 

Edytowane przez Rafael Marius (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Rafael Marius

 

Tak. Niezwykle ważne jest żeby edukować młode pokolenia. 

I trzeba to robić w atrakcyjny dla nich sposób

 

Budowanie wartości, nie może być przeżytkiem, 

Czy nieużyteczną gadaniną. 

 

Poruszasz ważne sprawy

I tak to właściwie wygląda

Pozdrowienia :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

To prawda. Dla mnie szkoła podstawowa z naukowego punktu widzenie była nudna, tak samo jak dorośli.

 

Wyjątkiem był wujek, który był terapeutą młodzieżowym w szkole specjalnej dla subkultur. Ten umiał dotrzeć do mnie świetnie i wiele mnie nauczył mądrych rzeczy, które przydają się do dziś.

Ale on z racji swojego zawodu interesował się tym, czym młodzi żyli, a nawet był o kilka kroków do przodu, w awangardzie. Zatem miał świetną komunikację z nastolatkami.

 

Jednak jedna jaskółka wiosny nie czyni, a co tu dużo gadać większość z nas dorosłych nie pociągają już kolejne mody, nie śledzimy najnowszych trendów kulturowych, nie chodzimy na koncerty i do klubów młodzieżowych. Nie mamy pojęcia jak z młodymi rozmawiać.

 

Czyli nic się nie zmieniło. Nauczyciele nie są tu żadnym wyjątkiem, przynudzają niezmiennie od wieków tak samo i nie chce im się włożyć wysiłku w zrozumienie bieżącej kultury swoich uczniów, która podlega ciągłym zmianom i trzeba by być pasjonatem zawodu, by za tym nadążyć. A takich jest mało. Większość jest z negatywnego wyboru.

 

Według mnie tu jest błąd systemowy, coś takiego jak szkoła nie powinno istnieć. Zresztą przez 99,99% historii ludzkości takiego wynalazku nie było.

 

 

 

Edytowane przez Rafael Marius (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Cieszy mnie, że zaciekawiło.
Jestem wędrowcem, przez religie i duchowości. Od dziecka mnie to interesowało. Gdy miałem 10 lat przeczytałem w wakacje całą Biblię, którą dostałem w spadku po stryjku.

 

Właśnie na niej nauczyłem się czytać, bo wcześniej to było tylko składanie sylab, co nie zawsze kończyło się sukcesem. Wychodziło zupełnie inne słowo od tego, które czarno na białym na papierze widniało. Nie wiem jak to się działo.

 

Nie doceniałem tej umiejętności. Zdawała mi się nie potrzebna, jednak Biblia tak mnie zainteresowała, iż pojawiła się motywacja i w tydzień nauczyłem się lepiej czytać niż przez 3 lata szkoły podstawowej.
Rodzina uznała to za cud spowodowany przez Słowo Boże.

Ja raczej sceptycznie.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@Rafael MariusWspomniałeś Biblię, którą również przeczytałem całą parokrotnie. Tak zwana duchowość jest otwarta na nowe i myślę, że tak powinno być. Religie, są schematami i jak wiemy z historii świata, nie zawsze pokojowo nastawione. Pozdrawiam Cię serdecznie. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Na ten mam to faktycznie systemowi wiele zrobić się nie da, a już na pewno nie w pojedynkę. Można jedynie go wyłączyć we własnym życiu, co mnie się póki co całkiem nieźle udało.

 

Jednak z czasem  masowa bezsilność przekształca się w siłę i przynosi nieuniknioną rewolucję.

 

Dziękuję za serduszko i komentarz.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Ano właśnie tak zwana duchowość z braku lepszego słowa. Choć i ten wyraz ostatnio został dość gruntownie wyszargany przez różnych internetowych głosicieli modnych obietnic.
Z kolei słowo religia kojarzy się z czymś skostniałym, które dawno już straciło wszelką świeżość i trzyma tylko się siłą rozpędu i przyzwyczajania.

 

Jasne. Duch człowieka zgodnie ze swą naturą nie powinien stać w miejscu, bo to oznacza cofanie się do tyłu.
Niestety jest całkiem odwrotnie. Badania pokazują iż nic nie jest tak usztywnione u ludzi jak przekonania religijne, a wiedza na te tematy u większości Polaków jest na poziomie dziecka komunijnego.

 

To bardzo mnie cieszy. Ja również i czytam do dziś nie bojąc się kreatywnych interpretacji.
Uważam się za chrześcijanina, lecz póki co nie chodzę do żadnego zboru, ale to ze względów zdrowotnych.

 

Jak się poczuję kiedyś lepiej to się wybiorę. Mam dwa na oku, takie w których stawiają przede wszystkim na relacje, sposób życia i pomaganie innym, a nie na to w co kto wierzy. Znaczy się jest wolność w tym temacie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@Rafael MariusRafaelu, wolmyslicielstwo brzmi być może lepiej niż duchowość.
Duch człowieka to nie to samo co jego umysł, a jak wiemy umysł zaprogramowany potrzebuje czasu na odtworzenie.
Biblia posiada wiele interesujących ksiąg dla każdego bez względu na światopogląd.
Życzę Ci zdrowia i serdecznie pozdrawiam. :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Wolnomyślicielstwo to raczej w Polsce kojarzy się z masonerią. Oni sami siebie tak często określają, gdy ktoś zapyta o ich światopogląd, raczej do swoich lóż się nie przyznają. Niektóre z nich są nawet tajne.

 

Na poziomie pojęć to niby co innego. Wiele słów powstało, by dzielić człowieka na części dla lepszego zrozumienia.
Tak jakby skierować punktowe światło na jedną część człowieczeństwa, by się jej lepiej przyjrzeć.

 

Wyróżniamy ducha, duszę, ciało, umysł, ego, świadomość, podświadomość, pamięć, emocje, uczucia i wiele innych.
Jednak są to tylko określenia tej samej jedności, której źródło jest w Bogu, od którego wszystko pochodzi.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Owszem owszem ciekawe spostrzeżenia.

Bóg stworzył nas z Miłości, zatem z Serca

I Miłością podtrzymuje nas przy istnieniu, zatem wciąż jesteśmy w jego sercu.

A skoro w jego sercu to i nim, bo w Bogu nie ma podziałów.

 

 

Edytowane przez Rafael Marius (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Rafael Marius

Ciekawe podejście, rezygnacja ze szkół

 

Są kraje biedne, gdzie szkolnictwo jest płatne. Nie każdego na nie stać. I dzieciaki niewykształcone, tworzą najuboższe warstwy społeczne. Nie wiem, czy rezygnacja ze szkół pchnęłaby nas cywilizacyjnie do przodu. Chyba nie.

 

Problem z dotarciem do młodzieży to jedno. I tu się z Tobą zgadzam. Ale likwidacja szkół, to ograniczanie możliwości do rozwoju dla młodych. Jak się nie uczysz, to pracujesz, kradniesz, albo żebrzesz. Tak to działa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Szkoła jest fundamentem systemu, po to została stworzona przez Bismarka, by wytresować ludzi do pracy w rodzącym się przemyśle i służbie w armii. Jej celem jest odczłowieczenie zarówno uczniów jak i nauczycieli.

 

Na ten moment nikt nie musi chodzić do szkoły w Polsce. Jest nauczanie domowe i coraz więcej osób z tego korzysta.
Wcale nie trzeba być bogatym. W klasach 1-3 najczęściej wystarcza wiedza rodziców, by zrealizować wymagany program.
A potem ludzie łączą się większe grupy i dzielą się obowiązkami, kto co umie. Najtrudniej znaleźć kogoś do przedmiotów ścisłych. Jednak ludzi dobrej woli nie brakuje. Takie nauczanie jest tańsze niż w normalnej szkole, a wszystkie statystyki pokazują że lepsze.
Wielopokoleniowa rodzina też może być dużą pomocą w realizacji nauczania w domu.

 

Moim początkowym nauczaniem zajmowała się babcia, a prababcia uczyła mnie rosyjskiego, bo była nauczycielką tego przedmiotu.

Ojciec przedmiotów ścisłych na wszystkich poziomach edukacji (inżynier). Nikt tak dobrze nie tłumaczył jak on.

Mama języków, jest filologiem z wykształcenia, zna ich 8.

Ciocia muzyki i gry na pianinie, gdyż to jej profesja.

Wujek malowania, bo to jego zawód.

Stryjek religii, ostatecznie był księdzem. Po nim odziedziczyłem Biblię.

Dziadek biologii, bo to była jego pasja. Umiał tworzyć nawet nowe odmiany roślin i zdobywał za to nagrody.

Moim wychowawcą był z kolei inny wujek, terapeuta młodzieżowy, gdyż znał się na tym świetnie.

 

Niestety za moich czasów nie było domowego nauczania, za to był obowiązek szkolny.

Jednak cała rodzina niespotykanie zgodnym chórem przeciwstawiała się chodzeniu do szkoły.

Zatem bywałem tam w kratkę szczególnie w klasach 1-3. W trzeciej przez całe półrocze nie pojawiłem się ani razu. Bawiłem się na podwórku, wbrew pozorom nie sam.

A w ósmej to już bywałem tylko gościem na jakiś tam zaliczeniach.

 

Pozostaje tylko pytanie , jak zapewnić socjalizację dzieci z nauczania domowego. Jednak i z tym sobie rodzice radzą tworząc różne grupki wokół zainteresowań. Zresztą w szkołach teraz też jest kiepska socjalizacja, a czasem gdy się źle trafi może być nawet patologiczna.
A jeśli chodzi o mnie to ja sobie sam zapewniałem socjalizację i to taką, że każdy by mógł pozazdrościć.

 

Ktoś mógłby powiedzieć, że nie każdy ma taką rodzinę. To prawda, jednak gdy zbierze się kilkanaście wielopokoleniowych rodzin z okolicy i nauczanie będzie prowadzone w kilku osobowych grupkach to daje się zrobić. I ludzie tak teraz robią.
Do mnie wtedy też mogłoby powiedzmy pięcioro dzieci dołączyć, ale tak się nie stało, bo uwierzyli systemowi.
Ich strata, bo po takim nauczaniu byliby w liceum i na studiach jedni z najlepszych.

 

Jeśli chodzi o szkołę średnią to tu już jest znacznie trudniej zapewnić młodzieży nauczanie w domu. Ale to już nie są dzieci. Mają już całkiem nieźle ukształtowane fundamenty człowieczeństwa i nie przerobi się już ich tak łatwo na trybiki systemu.
Jest też wiele ciekawych alternatywnych propozycji nauczania  w szkołach społecznych.

 

 

A z tym, że bez edukacji jest bieda i patologia to się naturalnie zgadzam. I właśnie dlatego szkoły powinno nie być. Jest ona tylko pozorem edukacji i wychowania, a tak naprawdę jest źródłem patologii, a w szczególności psychopatologii.

 

Z tegorocznych danych wynika iż 50% uczniów ma zdiagnozowane jakieś zaburzenie psychiczne, a ile do tego należy doliczyć niezdiagnozowanych. Jest też bardzo wysoka tendencja wzrostowa.

 

Moja klasa w podstawówce była dość dokładnie badana w ramach eksperymentu naukowego i wyszło około 30 % zaburzonych.
Również 1/3 chodziła na psychoterapię, a 2 osoby były leczone psychiatrycznie.
Nietrudno się domyślić, że mnie w tym odsetku nie było, bo z tą degenerującą instytucją mało miałem wspólnego. Chodziłem tam w celach towarzyskich, szczególnie uczennice mając na względzie.

 

 

 

Edytowane przez Rafael Marius (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Rafael Marius

Jeśli mowa o nauczaniu w domu, to jest to jakieś wyjście. Dochodzi indywidualne podejście do ucznia, i brak styku z zagrożeniami, jak agresja kolegów, czy narkotyki

Ale dla mnie to dalej szkoła, tylko w innym wydaniu. 

Nauczanie w domach jednak najczęściej sporo kosztuje, więc nie każdego na to stać

Nie każdy ma osoby z wiedzą i podejściem pedagogicznym w rodzinie

 

Tak czy inaczej, szkoła niesie wiele zagrożeń. Z tym się zgadzam. I zaburzenia u młodzieży, o których mówisz, nie są fikcją

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...