Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

      Kiedy przyjemnym letnim wieczorem,

Pośród rozległych pól Grunwaldu staniesz samotnie,

Wsłuchując się w okoliczną ciszę,

Zatapiając w niezliczone średniowiecza tajemnice,

 

Gdy znad Grunwaldu pól rozległych,

Niosący się cicho szept historii,

Dotykając strun twej wrażliwości,

Przemówi zarazem do głębi twej duszy,

 

Odmaluj wówczas w swej wyobraźni,

Tamtego pobojowiska obraz straszliwy,

Nigdy nie opisany przez kronik karty,  

Przez mroki średniowiecza wiernie strzeżony,

 

Odmaluj natchnionej wyobraźni pędzlem,

Obrazy tamte widmowe, upiorne,

Przez widma przeszłości na linii czasu zaklęte,

Sieciami domysłów z głębin dziejowych mroków wyławiane...

 

Tamto średniowieczne wielkiej bitwy pole,

Trupami niegdyś całe usłane,

Które wraz z płynącym nieśpiesznie dziejów biegiem,

Triumfu polskiego rycerstwa pozostało milczącym świadkiem…

 

Zalegające tysiącami stosy trupów,

Z rozgromionych w boju krzyżackich hufców,

Tym straszniejsze w tajemniczym księżyca blasku,

Esencją były grozy tamtego ponurego obrazu,

 

Obrazu tamtego straszliwego pobojowiska,

Pełnego poległych rycerzy niezliczonych ciał,

Niekiedy rozpłatanych ciosem bezlitosnego topora,

Niekiedy przeszytych ostrzem lśniącego miecza…

 

Gdy rozbite rycerskie przyłbice,

Zalegające w rozległych pól błocie,

Skrywały nieporadnie głów rany straszliwe,

Żelaznymi korbaczami z wielką siłą zadane,

 

By krzyżackich rycerzy wrogich,

Z rączych rumaków bezlitośnie strącić,

Z łoskotem żelaznych zbroi na ziemię zwalić,

W śmiertelnym boju życia pozbawić…

 

Gdy rozpłatane toporami krzyżackie zbroje,

Martwych rycerzy kryły ciał wiele,

I ran śmiertelnych wyzierających przeraźliwie,

Z wyłomów w lśniących napierśnikach poczynionych orężem,

 

Gdy krzyżackich giermków smukłe szyje,

Tatarskimi strzałami bezlitośnie przeszyte,

Straszliwym wówczas były widokiem,

Przeszywającym całe ciało zimnym dreszczem,

 

Lśniące pokruszone miecze,

W bitewnym szale wrażone w ziemię,

Zaklęły w  sobie tamtej wielkiej bitwy emocje,

Stercząc z ziemi w bitewnym szale połamane…

 

Żelazna rycerska rękawica,

Symbolem będąca rzuconego wyzwania,

Wczoraj przed oblicze polskiego króla ciśnięta,

Dziś końskimi kopytami w ziemię wdeptana,

 

Gdy z zmiażdżonej dłoni się zsunęła,

Odsłoniła palce doszczętnie połamane,

By zakrzepłej krwi zapachem,

Przyciągnąć po zmroku nocną zwierzynę…

 

Gdy z nadchodzącym w dniu tamtej bitwy wieczorem,

Pociemniało niebo nad grunwaldzkim polem,

Zwiastując nadciągającą burzę,

Szarzyzną nieba i cichym grzmotem,

 

Stalowe burzowe chmury,

Odbiwszy się w lśniących zbrojach rycerskich,

Zachłannie cały blask ich skradły,

By z nikim się nim nie podzielić,

 

A przeszywające z wolna zachmurzone niebo pioruny,

Oddały hołd rycerzom poległym,

Otwierając ich duszom niepojęte zaświaty,

Niczym ozdobne klucze drzwi gotyckiej katedry…

 

Cichy trzepot skrzydeł nietoperzy,

Heroldem był nadchodzącej nocy,

Mającej wnet otulić swymi mrokami,

Rozległe pola i leśne ostępy,

 

A gdy tajemnicza noc średniowiecza,

Zasnuła swym mrokiem Grunwaldu pola,

Kryjąc straszliwe obrazy pobojowiska,

I wygasłe wspomnienia rycerskiego męstwa,

 

Księżyca blask tajemniczy,

Zatopiony w głębi wilczych źrenic,

Na nocne łowy je prowadził,

Ku wielkiemu pobojowisku na polach rozległych,

 

Przeto liczne szarych wilków watahy,

Pod mroku zasłoną z rozległych borów wychynęły,

Zdążając na swe nocne łowy,

Ku niezliczonym zwłokom rycerzy poległych…

 

Stada niezliczonych kruków,

Wysypały się z nocnego mroku,

Niczym z ust próżnych monarchów,

Tysiące zbędnych niepotrzebnych słów,

 

By swym niezliczonym stadem,

Opaść na tamto pobojowisko trupami zasnute,

Rozpoczynając nocą krwiożerczy swój żer,

Rozczłonkowując ciała siniakami pokryte…

 

Gdy okryci białymi jak mleko płaszczami,

Niczym na łożach śmierci pośmiertnymi całunami,

Leżeli tysiącami pośród pól rozległych,

Pobici w wielkiej bitwie rycerze martwi,

 

Okoliczne dzikie psy,

Ciągnęły zewsząd watahami ku polom grunwaldzkim,

Czując instynktownie morze przelanej krwi,

Zastygłej skrzepami na płaszczach rycerskich…

 

W blasku księżyca wygłodniałe, krwiożercze wilki,

Nabliżając swe ociekające śliną pyski,

Do rycerzy zakonu trupich twarzy,

Zasnutych bielmem śmierci,

 

Zastygłe w bezruchu obwąchując zwłoki,

Przeciągle wilki do księżyca wyły,

Jakby chciały mu oznajmić,

O zasnutym morzem trupów krajobrazie strasznym…

 

Gdy martwych rycerzy nadgarstki,

Nadgryzały po nocach wygłodniałe wilki,

By ostrymi zębami ścięgna ich przegryźć,

A z otwartych żył dobyć językami posoki,

 

Niczym krople deszczu o dachy blaszane,

Uderzały krucze dzioby o krzyżackie zbroje,

Budzącym grozę metalicznym stukotem,

Niosącym się nocą po całej równinie.

 

Gdy oszalałe kruki wściekle atakowały,

Krzyżackie zbroje swymi czarnymi dziobami,

Przy jasnej księżyca pełni,

Przy dalekim blasku nielicznych pochodni,

 

By ostrymi niczym brzytwy dziobami,

Zastygłe w bezruchu oczy wydobyć,

Z martwych rycerzy oczodołów głębi,

Strzeżonych zasłonami żelaznych przyłbic,

 

Jeszcze o świcie tak dumni i butni,

Po zmroku wobec dzikiego ptactwa bezbronni,

Leżeli bez władzy w członkach trupiobladzi Krzyżacy,

Bielmem śmierci wszyscy zasnuci,

 

Pośród Grunwaldu pól rozległych,

Leżeli nieruchomi, bezbronni, martwi,

Czekając już tylko pogrzebu posługi,

Usypania z polskiej ziemi choć niewielkich mogił…

 

Gdy wsłuchamy się w szept przeszłości,

Niosący się cichutko z wieków minionych,

Znad Grunwaldu pól rozległych,

Tamtej pamiętnej bitwy będących niegdyś świadkami,

 

Z miejsca gdzie krzyżackie chorągwie,

Starte w pył zostały ku przestrodze,

Nieść się mającej przez wieki kolejne,

Świadectwem pozostając dla przyszłych pokoleń,

 

Z tej jednej z największych bitew średniowiecza,

Płynie dla ludzkości nieśmiertelna nauka,

By nie lekceważyć potęgi polskiego oręża,

By z umiłowaniem wolności Słowian nie igrać,

 

Iż połączone siły polskie, litewskie, ruskie,

Zawsze w pył zetrą krzyżacką pychę,

Niezależnie w które bieg dziejów pchnie nas stulecie,

Niezależnie jakie rzuci nam wyzwanie,

 

Nie straszne nam krzyżackie knowania i zakusy,

Gdy w duszy narodów płonie żar niezłomny,

Przez Grunwaldzką Wiktorię niegdyś rozniecony,

W dumnym spojrzeniu króla Władysława Jagiełły zaklęty,

 

Gdy z barwnych obrazów i wypłowiałych rycin,

Spogląda bacznie na nas współczesnych,

Byśmy przenigdy się nie poddawali,

Nakazuje nam milcząco swym spojrzeniem wymownym…

 

Nie straszne nam europejskich elit plany,

Gdy patrzą na nas z wieków minionych,

Dumnych i walecznych polskich rycerzy duchy,

Krzyżackie zagony niegdyś w polu gromiących,

 

I duchy tamtych bitnych Żmudzinów,

Wciąż strzegą naszych spokojnych snów,

W obliczu światowych wojen i konfliktów,

Perfidnych zakulisowych manipulacji i dezinformacji aktów,

 

I z kart średniowiecznych polskich kronik,

Płyną dla nas słowa otuchy,

Spisane piórem światłych kronikarzy,

W odległego średniowiecza czasach zamierzchłych,

 

Iż ta sama krzyżacka zawierucha,

Kolejnym pokoleniom przez wieki straszna,

Została wtedy bezlitośnie starta,

Na Grunwaldu rozległych polach,

 

By nikomu nie była już straszna,

Mimo upływu kolejnych setek lat,

By przestrogą z minionych wieków jedynie pozostała,

Na średniowiecznych kronik kartach…

 

- Wiersz zainspirowany utworem ,,Pobojowisko" autorstwa Jacka Kaczmarskiego.

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Jeżeli podobają się Państwu moje teksty o tematyce historycznej i szanują Państwo moją pracę, mogą mnie Państwo wesprzeć drobną kwotą.

 

Z góry wszystkim darczyńcom dziękuję!

 

KRAKOWSKI BANK SPÓŁDZIELCZY 96 85910007 3111 0310 9814 0001

Edytowane przez Kamil Olszówka (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Kamil Olszówka @Kamil Olszówka

   Kamilu, mam pytanie o "wycierających" (zwrotka dziesiąta). I wątpliwość odnośnie do słowa "niezliczony", które powtórzyłeś w dwóch różnych przypadkach (zwrotki dwudziesta pierwsza i dwudziesta druga). 

   Wspaniale, że inspirujesz się utworami Jacka Kaczmarskiego. To Jeden z Wielkich. Doświadczona dusza, która zaistniała w naszym świecie, by skłaniać do myślenia. Wzbudzać i poruszać emocje. I - a jakże - inspirować ^(*_*)^ .

   Serdeczne pozdrowienia ^(*_*)^ . 

Opublikowano

Ale się napisałeś! Moim zdaniem stanowczo za dużo powtórzeń w tym tekście. Mówiąc szczerze, czytając, miałem w myślach jeden obraz, chłopów z okolicznych wsi buszujących wśród trupów i rabujących, co się zrabować jeszcze dało. I czekałem, że może też wpadłeś na taki pomysł, ale się nie doczekałem. Nie wyszedłeś poza schemat. A co do faktów. Pod Grunwaldem zginęło ok 14 tyś. ludzi. 8 po stronie krzyżackiej i 6 po przeciwnej, więc pobojowisko było usłane trupami różnej maści. A tak na marginesie Polacy, to naprawdę ciekawy naród. Większość przyznaje się do katolicyzmu, a w tamtym czasie doprowadzili do upadku jedynego w historii państwa, którego teoretycznymi podstawami funkcjonowania miały być prawa i zasady katolicyzmu. W kilka wieków później dość skutecznie powstrzymywali Niemców przed zniszczeniem Stalinizmu, który był ich największym wrogiem. W konsekwencji na swoją zgubę. 

 

Pozdrowienia.

Opublikowano (edytowane)

@Corleone 11 Oczywiście miało być ,,wyzierających przeraźliwie". Dzięki że zwróciłeś uwagę na ten błąd! Ogromnie szanuję twórczość Jacka Kaczmarskiego i z pewnością jeszcze nie raz się Jego tekstami zainspiruję...

W temacie Bitwy pod Grunwaldem polecam także szczególnej uwadze mój długi wiersz zatytułowany ,,Srebrzysty księżyc i lśniąca zbroja"

Edytowane przez Kamil Olszówka (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@Sylwester_LasotaNajserdeczniej Dziękuję... Ograniczyłem się wyłącznie do nocnej zwierzyny i ptactwa by dać czytelnikowi do zrozumienia iż były one wyrazem/symbolem Bożej kary jaka spadła na zakon krzyżacki...

Siły przyrody jako narzędzie Bożej kary...

Niemiecki hitleryzm był dla Polski równie wielkim zagrożeniem co sowiecki stalinizm...

W temacie Bitwy pod Grunwaldem polecam także szczególnej uwadze mój długi wiersz zatytułowany ,,Srebrzysty księżyc i lśniąca zbroja"

@sowa Po prostu zauważyłem że większość blogerów zamieszcza pod swoimi wpisami taki właśnie komunikat, więc... Dlaczego ja nie miałbym? Innym wolno a mnie nie?

Oczywiście nikomu się nie narzucam!

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Może dlatego, że to nie jest portal "blogerski", a dedykowany poezji i literaturze. Wydaje mi się nawet, że takie działania są zabronione przez regulamin strony, ale nie jestem pewien. Możesz upewnić się, pisząc do Administracji.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Dekaos Dondi Tak, z lekka zrymowane, gdyż szybko pisane. Pozdrawiam :)))))))
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Dekaos Dondi Czy powinno tam być "Nie dusiłem" , jeśli tak to usunę mój poprzedni komentarz.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Gosława Smaczności! Wieczór, gwiaździste niebo, gromada dzieci wokół dogasającego ogniska z niecierpliwością czekających na pieczone ziemniaki/kartofle. Dziękuję za przypomnienie dni wakacyjnych na wsi, gdzie pierwszy raz posmakowałem takich ogniskowych ziemniaków. Pozdrawiam :)
    • @UtratabezStraty Zapraszam

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • Można dużo mówić i nic nie powiedzieć. Można nic nie mówić i powiedzieć wszystko. Oczami duszy zrywam kwiaty. To krótka droga, by poznać siebie. Możemy milczeć całe życie i opowiedzieć wszystko. W kilku słowach ująć to, co nieujęte. Rozgryźć to, co niepojęte. Oczami duszy wymazuję siebie, by nie poplamić świata atramentem. Muszę uważać na słowa, by nie być jak mewa w locie. Oczami duszy robię zdjęcie i chowam je w chmurze. Gigabajty odczuć wylewają się, ściskają gardło. Prawie rzygam. By ciebie ujrzeć. By siebie dojrzeć. By zrozumieć całą tę miłość. Uderzam mocno, naciskam, robię wdech. Całuję. Może uda się uratować coś! A może nic nie pozostanie przy mnie. Rodzimy się sami, umieramy sami. I tak w kółko, człowieku. Zabawa trwa, choćbyś tego nie chciał. Życie delikatnie przelatuje. Nie dotyka świata. Dostajemy z niego tylko skrawki — widzimy to, co najbliżej krawędzi. Dalej nic nie dostrzegamy. Dalej nie wypływamy. Nie umiemy. Rodzimy się i zapominamy. Brzmi to trochę jak piosenka. Smutny blues o życiu. Czarny blues wyśpiewany przez wszystkich: wszystkich tych, co nie mogą, wszystkich tych, co nie umieją, wszystkich tych, co się boją, wszystkich tych, co umierają rankiem. Boją się otworzyć oczy. Boją się pomyśleć, że można wyjść. Że można się uśmiechać. Jazda do Wrocławia, do ukochanego Denver. Na rozstaju dróg łapiemy stopa, z kolegą. Zatrzymuje się soczysta czterdziecha. Zabiera nas swoim mercedesem. Jest niedziela, zapewne urwała się od męża. — Gdzie chłopaki jedziecie? — rzuca i przenika nas swymi łapczywymi ślepiami. Raz na mnie, raz na kolegę. — To gdzie chłopaki jedziecie? — zapytała. — Do Denver. Do Wrocławia. Na koncert — odparłem. — Jedziemy się zabawić. — wsiadajcie — zawołała. Już się ślini. Ściska tę gałkę od biegów. Gorące popołudnie. Początek lata. Dominik na mnie. Ja na Dominika. Jedziemy, śmiejemy się. Ważne, że się poruszamy do przodu. — Jak zostaniecie na dłużej, może umówimy się na kawę. — Dlaczego by nie. Mocna kawa jest jak klaps. Mocny klaps. — Tu was rozumiem chłopaki. Może działa jak klaps? Chciałabym, żeby tak było. Och, chciałabym. Ale dzieci zabierają nam wszystko. Przytaknęliśmy obaj. Na miłej gadce mija czas. Jedziemy tak chyba ponad godzinę. Podziwiamy widoki. — Tu chłopaki was wysadzę. Musicie dalej coś złapać — mlasnęła, przełykając ślinę. Przez moment patrzyliśmy na siebie. Brak słów. Uśmiech Dominika mówił wszystko. Co za podróż. Piękna podróż. Droga kochana. Droga płynąca. Jak kwiaty w oddali. Jak maki czerwone. Jak usta tej pani. Tu jest dobre miejsce, by się zatrzymać. Podziękowaliśmy. I po chwili widzieliśmy już jej tylną szybę. A potem punkcik. Oddalający się punkt na mapie. Odetchnęliśmy. Jest czternasta, a nam została jakaś godzina do celu. By zobaczyć Denver. By zakochać się w Denver. By móc stąpać po Denver. Iść tam na piwo. Ten stary blues. Znów go słychać. Jest w środku, we mnie. Taki ciepły i smutny. Zaczarowany blues. Jedziemy. Znów jedziemy. Tym razem załapaliśmy się na leśniczego. Takie czerwone, rozbiegane oczka. Rozbiegane oczka w terenowym samochodzie. Skacząc tak po całej drodze, a nie jadąc. Dojechaliśmy na obrzeża Wrocka. A raczej doskakaliśmy do niego. Oj, jaką poczuliśmy ulgę, wysiadając. — Tu jest linia tramwajowa, chłopaki. Stąd to rzut beretem. Trajtki kursują do centrum bardzo często — odparł. Podziękowaliśmy mu, a on w podskokach ruszył dalej, tym zielonym czymś. Jest tam knajpa w rynku. Można usiąść w kabriolecie, wypić piwo. I dobrze się bawić. Trochę poczuć się jak w Pulp Fiction. Jak Travolta. Przy dobrej muzyce. W dobrym towarzystwie. Bujać się na oparach. Zaciągać się papierosem i powietrzem. Dać sobie szansę, by pokochać to miejsce. Muzyka na żywo. Jest jak dotyk. Cudowny dotyk. Dotyk, który jest miły, pozostaje w sercu. Na całe życie. Kształtuje osobowość. Pokazuje, kim być. Jakim być. Jak kochać. I czy kochać. A może, ziać tylko nienawiścią. To zabawa. Ale czy tylko zabawa? Muzyka zawsze kształtowała przyszłe czasy, pokolenia. Była zapowiedzią czegoś. Zapowiedzią rewolucji. Zapowiedzią upadku. Jest siłą. Bo oddziałuje na duszę. Na postrzeganie. Wszystko pachnie słodko. Dla faceta jest kobietą. Dla kobiety jest mężczyzną. A może czymś bliżej nieokreślonym. Jakąś formą, do której dążymy. O której marzymy. Jest słodkim spojrzeniem. Takim, po którym czujemy się lekko. Że fruniemy. Z oddechem łapiemy ten uśmiech. To spojrzenie. To uczucie. Jedno z pierwszych. Po dobrej imprezce, na koncercie, spotkałem koleżankę — hippiskę Magdę. Postanowiliśmy po wszystkim pójść na rynek. Na ławeczkę. Poczuć rytm miasta. Poczuć muzykę miasta. Jest ciepła noc. Mury starego rynku są nagrzane. Będziemy siedzieć do ranka, popijać alkohol. Po całym dniu byliśmy zmęczeni. Ale co tam. Czterdzieści procent — to już nie jest klaps, jak przy kawie. To walenie po głowie. Dominik zdrzemnął się na ławce. Ogromny jego pech. Nasz chyba też — jak dowiedzieliśmy się później. Bo nad ranem wymyśliliśmy, że jedziemy stopem na wybrzeże. Opuszczamy nasze wspaniałe Denver i jedziemy na północ. Zostawiliśmy karteczkę. Magda przycisnęła ją butelką po czystej. A że zaczynało świtać, poszliśmy przed siebie, nie budząc go. Jak dzieci — grzecznie, za rączki się trzymając. Wyszliśmy znów na drogę. A raczej ruszyliśmy pieszo przed siebie. Po prawej stronie mieliśmy wschodzące słońce. A my prosto. Na północ. Idąc tak, przypomniałem sobie, że znam w Gdyni pewnego malarza. Wojtek miał na imię. Mieszkał na Bojano, w pięknej okolicy. Postanowiliśmy zrobić mu przyjemność. Albo i nie. W tamtych kategoriach wtedy nie myśleliśmy. On chyba też. Nieraz wpadał do Krakowa. W kwietniu albo w maju — w samych spodenkach. Bo u nas niby tak ciepło, a u nich zawsze zimniej. Cały czas ten wiatr od morza. Cały czas wieje z północy. Zimny wiatr. Suniemy samochodem z jakąś laską. Ona na uczelnię, jeszcze do Koszalina. A my dalej — na północ. By poczuć ten wiatr. By poczuć Bałtyk. Do malarza — czyli do Gdańska — dojechaliśmy wieczorem. Zmęczeni strasznie upałem, poszedłem do budki telefonicznej, by zadzwonić do Wojtka. Ten ucieszony, uśmiech — od ucha do ucha. Przyjechał swoim starym volvo. Upalony. Na szyi — kunsztownie zrobiona mała fajka do palenia marihuany. Pojechaliśmy na nocny objazd wszystkich knajp w Trójmieście. Poznaliśmy chyba wszystkich jego znajomych. Artystów różnej maści. Do domu — a raczej jego pracowni, na Bojano — dojechaliśmy nad ranem. Włączył Toma Waitsa i poszliśmy spać. Znowu jak dzieci. Zasnęliśmy jak dzieci. Zmęczeni drogą, knajpami, muzyką. Obudziliśmy się… jak dzieci. W południe, po śniadaniu, Wojtek oznajmił, że jedziemy na plażę. Dzika plaża. A raczej mierzeja. Dwieście metrów w głąb morza. Tylko nasza trójka — my sami. Wyłożyliśmy się na rozgrzanym piasku. Zdjęliśmy ubrania, by zażyć kąpieli. Poczuliśmy się cudnie. Tacy wolni. Sam na sam z naturą. Magda zdjęła stanik. Jej ciało było białe, sterczące piersi odbijały słońce, potęgując całą tę jaskrawość. Dwa białasy. Pewnie połyskiwaliśmy w oddali — dwa białe punkty na tle piasku i błękitu morza. Na plaży leżało mnóstwo drobnych bursztynów. Morze wyrzuciło je przez noc. Postanowiłem nazbierać trochę — na pamiątkę. Miło jest tak wylegiwać się. Szum fal. Mewy w oddali. A poza tym — cisza. Błoga cisza. Obudziliśmy się późno. Słońce już nisko. Plaża nadal pusta. Wiatr od północy chłodny, ale przyjemny. Morze szumiało. Magda wstała pierwsza. Wyprostowała się, przeciągnęła. Śmiech cichy, nieśmiały. Wojtek nadal spał. Fajka leżała obok. Stare volvo w cieniu drzew. Zabrałem jeszcze kilka bursztynów z piasku — by pamiętać. Ruszyliśmy w drogę. Bez pośpiechu. Droga pusta. Światło jakby bardziej błękitne. Powietrze słone, słone i wilgotne. Po lewej wydmy, po prawej morze. Każda fala inna, każda jakby mówiła coś cicho. Nie rozumieliśmy słów, ale rozumieliśmy sens. Wojtek włączył stary magnetofon. Cohena „Suzanne”. Znów — tylko my i muzyka. Droga i wiatr. Czas jakby się zatrzymał. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Gdyni, do Bojano, do Wojtka. Znaliśmy drogę, ale teraz wyglądała inaczej — inne światło, inny zapach, inny wiatr. Pracownia Wojtka czekała. Farba, płótna, pędzle. Stare notesy z rysunkami. Zeszliśmy do środka. Siadaliśmy na podłodze. I cisza. Pachniało morzem, solą i farbą. Czułem spokój. Poczułem, że droga nie kończy się tutaj. Późnym popołudniem pojechaliśmy z Wojtkiem do znajomych. Około czterdzieści minut drogi z Bojano, przez lasy, dzikie pustkowia. Klimat trochę jak w Bieszczadach. Działka ogrodzona kamiennym murkiem, z dodatkiem drewna w stylu góralskim. Pod lasem stała stodoła, częściowo przykryta strzechą. Obok — stary, drewniany dom. Pod drzwiami leżał i pilnował wejścia owczarek podhalański. Swojskie klimaty — pomyślałem. Weszliśmy do wielkiej izby, połączonej ze starą kuchnią. Bardzo przyjemne wnętrze. Młode małżeństwo — hipisi — mieszkało sobie z dala od cywilizacji. Za domem, w ogrodzie, stał indiański wigwam. Parka autochtonów, pochodziła z jednej wioski. Obecnie byli w trakcie remontu stodoły. Kładli nową strzechę i nagrywali wszystko kamerą. By sztuka ta przetrwała. Dla dzieci i potomnych. Rzemiosło musi przetrwać wraz z ludźmi. Ludzie opuszczają te strony, uciekają za pieniędzmi. Brak pracy zmusza do określonych zachowań. Jest jak jest. Nie zostało ich już dużo — rodowitych Kaszubów. Wojna, komuna, ciężkie czasy odcisnęły piętno. Ale na szczęście świadomość w niektórych osobach przetrwała. Wiedza, filmy… wszystko kiedyś trzeba będzie odtwarzać, uczyć się na nowo. Może wtedy już będzie nam wolno zająć się tym, co lubimy. Może nie trzeba będzie uciekać. Kiedyś — komunistyczna kontrola, potem bieda. Ciężkie czasy… co gorsze — nie wiem. Postęp zatrzymany. Rozwój wstrzymany. Wszystko zaczyna się dopiero budzić. Świadomość powoli próbuje łapać oddech, jak noworodek. Trzeba nim wstrząsnąć, żeby zaczął płakać. Porozmawialiśmy sobie miło- bardzo fajni ludzie. Tacy bezpośredni. Chętni i otwarci do rozmowy. Widać, że nieczęsto mają okazję porozmawiać z przybyszami. Chcieli nas zaprosić na kolację, ale Wojtek trochę oponował, bo miała wieczorkiem do niego przyjechać dziewczyna. Wiec wkrótce się pożegnaliśmy i ruszyli w drogę powrotną. Wieczorem postanowiliśmy urządzić prywatkę — małą imprezkę na Bojano, w pracowni naszego malarza. Wojtek był skromny, pracownię miał na parterze, w dobrze doświetlonym pokoju. Cała ściana od południa była przeszklona. Z boku znajdowały się drzwi, wejście na werandę. Pokój był duży, zapach terpentyny mieszał się z farbami. W rogu stała wieża stereo, z której cały czas dobiegała muzyka. Lubił słuchać Toma Weitsa, my zresztą też. Muzyka z przełomu lat 80–90 górowała nad całym splinem. Wojtek miał dziewczynę, uroczą blondynkę Aśkę. Asia przyjechała właśnie do niego, zjechała ze studiów weterynaryjnych z Warszawy. Trzeba było to uczcić — małą imprezką, zaproszeniem przyjaciół, by rozpocząć wakacyjną przygodę. Przygotowaliśmy coś do zjedzenia na ciepło i na zimno. Żeby było coś do przegryzienia. Ale nie o tym miałem mówić. Imprezka była udana i szybka, przelała się przez palce jak woda źródlana. Każdy mógł zaczerpnąć z niej to, co chciał. Po co nam ta podróż, to wałęsanie się? Cała nasza Wagabunda — w poszukiwaniu czegoś, co pcha nas do przodu. Kiedy jesteśmy w drodze, czujemy ulgę i spokój. Chwilowy spokój, pokój ducha, taki prawdziwy. Tak samo prawdziwy jak palący asfalt pod stopami. Gest powitania na drodze — zwykłe „dzień dobry”, a jakże inne. Kiedy spotyka się innego wędrowca, który przeszedł pieszo szmat drogi. Część tej drogi przejechał lecz każde powitanie ma smak. Na ścieżce pozdrowienie pielgrzyma, na dzikich wertepach. Każde „dzień dobry” kryje opowiastkę. Czasem dużo więcej, bo daje odpowiedź. Na końcu drogi kryje się odpowiedź. To po nią przemierzamy tyle kilometrów. Raz pielgrzymujemy w pojedynkę, sami. Innym razem z dobrym przyjacielem, przyjaciółką. Połączeni wspólnym dążeniem do celu. Nazajutrz ja i Magda pożegnaliśmy się z Wojtkiem i Asią. Wojtek dał nam na drogę dobrego tytoniu. Lubiliśmy z Magdą zapalić, odetchnąć i porozmawiać. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do Krakowa. Po pół godzinie siedzieliśmy już wygodnie, w jednej z ciężarówek. W jednej z wielu, które codziennie przemierzają trasę z północy na południe. Magda spoglądała na oddalające się Long Island. Za rok będzie wspominać tę podróż. Wizytę u pewnego malarza, wesołego diabła i przywoływać smak lata. Mijaliśmy wrzosowiska, suche łąki, zielone lasy, tu i ówdzie błysnęło oczko niewielkiego jeziorka. Oj upalne to lato pełne promieni. Namalowałem jej duszę, narysowałem wianuszek. Usteczka malinowe miała i rozpięty staniczek. Gdy przestanę śpiewać, mówił będę głośno. By wszyscy słyszeli, że mówię prosto. Bez owijania ... Mówił będę gładko. Spójnie nad wymiar, wyraźnie i miękko. Gdy przestanę śpiewać intonować zacznę. Mówić liryką do ucha aż zaśniesz. Cicho szeptem gadać, mruczeć jak kot. By z tobą być przeskoczę drewniany płot. Gdy będzie za wysoki mur, zrobię podkop. Uparcie będę dążył, by być z Tobą. Johnny Cash i country rozbrzmiewało z radia wielkiego tira. Od czasu do czasu ktoś sypnął kawałem w CB radio. Kilometry umykały jak chwile odmierzane sekundami, minuty drogi, kilometry czasu, w śnieżnobiałych uściskach Morfeusza. Nie. Ty nie możesz teraz nadejść. Byłbyś najbardziej nieoczekiwanym gościem, niechcianym niedzielnym gościem, w leniwej niedzielnej sjeście. Magda oddychała miękko, głowę opartą ma o moją pierś. Śni słodko o bajecznym Long Island o swoim Long Island, z córeczką, mężem i domem. Śni o życiu prawdziwym, być może układa właśnie — swoje szczęście. A ja w ciszy kalkuluję swoje życie. Swoje własne chwile rozmywam, rozcieram i mieszam. Wypuszczam wraz z dymkiem gdzieś w powietrze, okrąglutkie kółeczka unoszące się w przestrzeni. Z każdym oddechem przybliżam się do celu — Wawelskiego wzgórza, które góruje nad Wisłą, do rynku, do baszt, do sukiennic. Dobijamy do celu. Wracamy na stare śmieci. Do Krakowa przyjeżdżamy wieczorem. W drzwiach wita nas Dominik. — O, a cóż to za przyjemność! - Witam Pana i Panią Uśmiech na jego twarzy jest jakby gorzki, słony, szybko znikający, a zarazem przemienia się w opowieść. Opowiada o tym, jak straż miejska obudziła go pewnego pięknego poranka. Śpiącego na ławce, obok butelka po czystej, a pod nią karteczka. Ze słynnym jednym zdaniem: — „Pojechaliśmy na północ.” Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że spożywanie trunków i zaśmiecanie rynku było zabronione. — Prosimy o dowód… Jak pan ma na imię? — Dominik. — Panie Dominiku, prosimy o dowodzik. — Hmmm… ale nie mam przy sobie dokumentów. — To poprosimy, by pan z nami poszedł na komisariat, spiszemy dane. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wywołać trochę zamieszania i czmychnąć na dworzec. Wsiadłem w pośpiechu do pociągu w stronę Krakowa, ale bez pieniędzy, bez biletu. Kolejna ciężka rozmowa — tym razem z konduktorem. Mandacik na drogę. Na dobry początek. Żebym miał co wspominać, żebym nie mógł zapomnieć, jak piękny był mój wypad stopem z kolegą do ukochanego Denver. By móc zobaczyć Denver. By móc zakochać się w Denver. Taki finał naszej podróży.                                        
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...