Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

14 dni


Rekomendowane odpowiedzi

PRELUDIUM

Mówią, że można nauczyć się żyć. Każdy dostaje brzemię tak ciężkie, by był w stanie je unieść. Dziś upadłam po raz kolejny, boleśniej niż zwykle. I coś we mnie pękło.

Liczę dni. Czternaście, dwa tygodnie. Kiedy dotrę do końca, zabiję się. To taka gra z życiem – daję mu czas, choć wiem, że i tak go nie pokocham.



27.11.2004 – DZIEŃ 1

Ludzie wchodzą i wychodzą. Siedzę skulona pod oknem. Uśmiecham się, kiedy rozmawiają trochę zbyt głośno. Moja współlokatorka jest ciepła i radosna. Może dlatego czuję taki chłód, narastające, przeraźliwe zimno.

Wiem, że nie przychodzą do mnie. Kiedyś ktoś mnie odwiedzał. Widział we mnie odbicie samego siebie, być może ze mną czuł się bezpieczniej. Teraz jestem tylko cieniem kogoś lepszego i, jak posłuszny cień, wnikam w płaszczyznę ściany.

Drobinki choroby krążą w moich żyłach. Czuję się słaba, niezdolna do wysiłku. Instynkt podpowiada mi, bym kłamała, więc zmuszam ciało do reakcji. Tak, zrozumiałam ten żart. Tak, Kasia jest miła. Tak, urzekła mnie twoja historia.

Ktoś wyszedł, ktoś inny zajął jego miejsce. Niekończący się taniec zmian, które nie prowadzą do niczego.

Mój pierwszy krok ku śmierci.



28.11.2004 – DZIEŃ 2

Byłam młodsza, nie tyle wiekiem, co umysłem. Miałam cel. Pasję, do której dążyłam całą sobą. W końcu cel umarł, pasja razem z nim. Zostało wspomnienie tego, co mogło nadejść, ale nie nadeszło.

Teraz znów zaczęłam śnić świadomie.

Świadomy sen występuje wtedy, gdy ciało śpi, a umysł – w jakiś sposób – ze snu się wyrywa. Nagle odkrywasz, że znajdujesz się w innym miejscu, a wszystko wokół ciebie jest dziwne, nienaturalne. Że śnisz.

Niekiedy mam wrażenie, że całe moje życie jest świadomym snem. Nie zawsze potrafię nad nim panować. Dzieją się rzeczy, które powoli mnie niszczą. Vanilla sky, waniliowe niebo. Chciałabym żyć pod moim waniliowym niebem.

Ktoś powiedział mi, że wolę trwać w niewiedzy, niż stawić czoło przeciwnościom. Tak, to prawda. Przeszkody mnie przerażają. Od pewnego czasu więcej w moim życiu wypadków, po których dusza zostaje oszpecona na zawsze. Pod kloszem iluzji mogłabym znów udawać, że jestem kimś wyjątkowym, kto zasługuje na życie.

Spoglądam w lustro i widzę martwą twarz z oczami, w których błyszczy nicość.



29.11.2004 – DZIEŃ 3

Błądzę na granicy życia i śmierci. Tu jest mój dom, tu czuję się bezpieczna. Nadal oddycham światem, kolorami, gęstą przestrzenią. Jednocześnie spoglądam w cichą ciemność i wiem, że tam zawsze mogę się schronić.

Zastanawiałam się dziś, wciśnięta w brudne siedzenie autobusu, czy rzeczywiście jestem bardziej martwa od innych. Przecież rozciągam się na wielu poziomach odbierania. Angażuję się w sztukę, w tworzenie. Emocje odczuwam bardziej. Topię się w szaleństwie, odurza mnie rzeczywistość. Być może to, co odbieram jako śmierć, jest w rzeczywistości lepszą formą życia. Przecież nikt nie powiedział, że „lepsze” znaczy „łatwiejsze”.

Jest ktoś, do kogo chciałabym wyciągnąć dłoń. Nie, już nigdy nie wyciągnę. Może to nie ten czas. To, co było kiedyś, kontakt i bliskość, poczucie pokrewieństwa, minęło. A może to ja zamykam się pod powłokami samotności? Może nie potrafię już wierzyć w to, że on zrozumie...



30.11.2004 – DZIEŃ 4

Byłam pod drugiej stronie lustra.

Wyszłam z ciemności mojego pokoju. Błądziłam po jasnych, pustych korytarzach. Pokonywałam kolejne piętra. Trzecie, siódme, dziesiąte. Otworzyłam drzwi balkonu. Chłód nocy uderzył mnie w twarz, gdy pochyliłam się, zaglądając w przyszłość.

Przyszłość dziesięciu pięter i uderzenia.

Wracałam powoli, jakbym nadal śniła. Marzyłam o chwili, która nadal wydaje się tak odległa. Chciałam nie czuć już nic, ani samotności, ani bezradności. Zanurzyć się w śmierci i nie potrzebować tego, czego nie mogłam dostać.

I wtedy, przez ułamek sekundy poczułam, że nie jestem sama. Ktoś spojrzał na mnie jasnymi oczami. Jakaś istota z pogranicza snu, wędrująca nocą, tak, jak ja. Chciała podejść, przemówić.

Uciekłam, ze wspomnieniem dwóch jasnych gwiazd. Biegłam szybko po rozmazanych stopniach, gubiąc resztki łez. Dopiero za drzwiami uspokoiłam oddech.

Wyszedł po mnie, bojąc się, że skoczę za wcześnie? Podać dłoń? Powiedzieć, że jestem jego jedyną, z dawna oczekiwaną, dla której się narodził?

Nie, oczywiście, że nie. Nieznajomy był pewnie palaczem, nocnym markiem, który natknął się na mnie przypadkiem. Chciał porozmawiać? A kto, w ciemnej, cichej godzinie, nie skusiłby się na ciepłe towarzystwo?

Kolejna bezsenna noc, tym razem pod gwiazdozbiorem Nieznajomego.



1.12.2004 – DZIEŃ 5

Widziałam go znów. Miał ciemniejsze włosy i wyrazistsze oczy. Minął mnie na schodach, spiesząc na spotkanie zimy. Nie poznał.

Nie jestem warta zapamiętania. Przeciętna twarz, przeciętne włosy w kolorze ciemny blond, przeciętnie szare oczy. Nic nadzwyczajnego. To, co spycha mnie na krawędzie życia, nie jest przecież wypisane na czole. Brzemienia nie pokazuję nikomu. Absolutnie nikomu.

Absolutnie...?

Urojony przyjaciel, choćby nigdy nie istniał, nie przestaje być ważny. Mój urojony przyjaciel żyje. Nie wie, jak za nim tęsknię. Jak bardzo chciałabym porozmawiać z tą jedyną osobą, która rozumie. Która też pokonała drogę tam i z powrotem, ze śmierci w życie.

Podobno sprawiam wrażenie nieśmiałej i pewnej siebie. Sprawiam wiele innych wrażeń. Nikt nie wie, jak wiele. Nikt nie wie, co jest fikcją, a co rzeczywistością. Ile słów wypowiadam poważnie, które z nich są kłamstwami, które prawdą pod płaszczem ironii.

On jeden by wiedział. Ten ktoś z oczami jak gwiazdy, który nawet na mnie nie spojrzał. Może czuje, że to nie ma sensu.

Bo przecież zostało tylko dziewięć dni.



2.12.2004 – DZIEŃ 6

Wkładam kolejną maskę i idę na bal. Jak wszystkie grzeczne dzieci, będę śpiewała, tańczyła i śmiała się z innymi. Będę też płakać, ale po cichutku, tak, żeby łzy nie rozmoczyły kartonu. Moja maska opadnie dopiero wtedy, gdy mnie już nie będzie.

Spod ciemnych rękawów wyzierają blizny. Czerwone kreski na ramionach, pamiątka po boleśniejszych dniach. Teraz jestem spokojna. Nie boję się przyszłości.

Kilka lat temu też chciałam się zabić. Pamiętam, co mnie powstrzymało. Obietnica czegoś, co i tak nie mogło się spełnić od kogoś, kto do mnie nie pasował. Przecież miłość nie przychodzi ot tak.

Teraz znów jestem sama. Wolna. Czasem tylko gram kogoś innego, bym dalej mogła marzyć. Nie pozwolę nikomu obciąć mi skrzydeł. Polecę tam, dokąd zapragnę. Na bolesne spotkanie z matką ziemią.

W jednej ze swych najładniejszych bluzek, współlokatorka podaje mi ramię. W jednym z moich najkłamliwszych uśmiechów wychodzę, zamykając na klucz bezpieczne schronienie.

To podobno nazywa się „impreza” i ludziom sprawia przyjemność.



3.12.2004 – DZIEŃ 7

W obcym miejscu, wśród obcych ludzi, rozmawiałam z nim. Z Nieznajomym o oczach jak gwiazdy.

Miękkim głosem zadawał zbyt wiele pytań. Zbyt jasne odpowiedzi padały z moich ust. Dotknął mojej dłoni. Delikatne mrowienie i panika, obezwładniający strach. Uciekłam.

Nie rozumiem, jak znalazł się tak blisko. Jak rozbił szklane powłoki, zburzył mur. W jaki sposób mógł zranić tak mocno, ukłuć w najboleśniejsze miejsce.

Nienawidzę. Od dawna nie czułam niczego poza smutkiem. A teraz nienawidzę.

Z całego serca.



4.12.2004 – DZIEŃ 8

Walą się mury mojego świata, a ja tonę pod nimi. Wyciągnięta dłoń. Nie dotknę jej, prędzej zginę. On jest jasnookim burzycielem rzeczywistości.

Znaczące gesty, uśmiechy. „Pasujecie do siebie”. „To miły chłopak”. „Tak, znam go bardzo dobrze”.

Zostawcie mnie w spokoju.

Jego uśmiech jest jak ogień, który niszczy wszystko. Duszę się w jego obecności. Policzki pieką, budzą się instynkty. Walka. Ucieczka. Zabójstwo w obronie koniecznej. On niszczy mnie od zewnątrz i od środka, pali to, co gromadziłam tyle czasu. Zostawia popiół, zgliszcza, dwie gwiazdy i tęsknotę.

Potrzebuję cię, zimna Śmierci, bardziej niż zwykle.



5.12.2004 – DZIEŃ 9

Nic nie jest ważne, wszystko jest nieważne. Nawet to, co dziś stwierdziłeś, przyjacielu.

„Dobrze, że jesteś”.

Gdybyś wiedział, co śpi w mojej duszy. Gdybyś wiedział, bałbyś się. Trzymałbyś mnie w klatce o cienkich prętach i wyprowadzał na porę karmienia.

Ale ty nie wiesz. Zawieszenie między wnętrzem pokoju a zewnętrzem nazwiesz syndromem pijaństwa. A ja naprawdę chciałam skoczyć. Złapałeś mnie i zrozumiałam, że to zły pomysł. Za wcześnie jeszcze. Pięć dni, nim nastanie koniec świata, przyjedzie policja i zbiegną się gapie. Ale nie, nie odkryją w mojej krwi kropelki alkoholu. Nie znajdą płodu w moim łonie, problemów w dziennikach wykładowców. Nie znajdą słów, by opisać to, co mnie zabiło. Znajdą ślady na rękach i być może, możliwe, domyślą się strzępków prawdy.

Chcę umrzeć, będąc zagadką. Nieodgadnioną, nierozwiązywalną zagadką.



6.12.2004 – DZIEŃ 10

Na mikołajki podarowałam sobie ciepły szalik i rękawiczki, takie bez palców. Nosiłam podobne, gdy byłam malutka. Wtedy jeszcze mnie przytulano. Potem wyrosłam, zbrzydłam, zgłupiałam, stałam się kimś, kogo nie sposób kochać.

Otulam się szalikiem. Rękawiczki, zwinięte w kulkę, kryją się pod łóżkiem. Zdecydowałam, że nie będę ich nosić. Rany po dzieciństwie za bardzo krwawią.

Nieznajomy pukał długo, lecz go nie wpuściłam. Tuliłam się plecami do drzwi i pozwoliłam sobie na chwilę płaczu. Od dawna nie płakałam tak naprawdę, wilgotnymi łzami. Ostatnio ciągle krwawię. Ale to nie to samo.

Wycieram zakatarzony nos. Przeziębienie wdziera się w organizm. Uśmiecham się gorzko. Umrzeć z katarem w obu dziurkach, to takie nieromantyczne.

Ten, kto wymyślił, że śmierć jest romantyczna, najwyraźniej nigdy jej nie spotkał.



7.12.2004 – DZIEŃ 11

Kataloguję płyty. Rozdzielam po równo, przyjaciołom, nieznajomym. Nieznajomemu.

Był u mnie dzisiaj. Wpuściła go moja współlokatorka. Nie pozwolił mi wyjść. Trzymał na uwięzi swojego spojrzenia i wydawał się poruszony.

Zachowałam się dość spokojnie, choć trzęsły mi się ręce. Zrobiłam herbatę. Pożyczyłam mu książkę. Kiedy zbudziła się tęsknota, uciekłam do toalety. Niemal czułam ciepło jego ciała, delikatny zapach, szorstkie nitki swetra.

Gdy wróciłam, poprosiłam, żeby wyszedł.

Wyszedł.



8.12.2004 – DZIEŃ 12

Już niedługo.

Zastanawiam się, czy dam radę. To tak wysoko. Przełożyć nogi przez barierkę, wdychać mroźne powietrze. Zostawić za plecami jasny korytarz akademika, tak wiele drzwi, w których mogłabym szukać pomocy. Wiem, że w żadnych bym jej nie znalazła.

Staram się być dobra i uczynna. Pytam, rozmawiam, żartuję. Nawet dla niego byłam dziś miła. Ucieszył się, choć nadal jest dziwnie smutny.

Chciałabym wynagrodzić światu to, co mogłam mu dać. Gdyby tylko moje brzemię nie było tak przerażająco ciężkie, być może dałabym radę. Gdybym mogła nieść je z kimś jeszcze...

Mój nieświadomy przyjaciel układa sobie życie z kimś innym. A ja dalej błądzę po korytarzach samotności, nasłuchując czasem, czy ktoś za mną nie idzie. Ale słyszę tylko wiatr.

To już niedługo. Tak mało dni do tak wielkiego szczęścia.

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego wciąż płaczę.



9.12.2004 – DZIEŃ 13

Śpię długo. Przygnieciona apatią, zanurzam się we własnych snach. Przynajmniej na ten dzień będę gotowa. Jasna, z czystym, wypoczętym umysłem. Nowonarodzona kochanka Śmierci.

Czy nienawiść może zmienić się w miłość? Przysłowiowy „jeden krok” wydaje się tak banalny. A jednak, potrzebuję kogoś. Jego. Potrzebuję bardziej, niż zwykle. Bo ja, po raz pierwszy, zaczynam się bać.

Chciałabym zadzwonić do domu, lecz wiem, że wtedy nie dopełnię przysięgi.

Zimno, tak zimno, jak jeszcze nigdy przedtem.

Otulam się w szalik i udaję, że dostałam go od Nieznajomego.



10.12.2004 – DZIEŃ 14

Nie doczekam świąt.

Choinki, bombek, prezentów. Nie ujrzę brata, małą rączką sięgającego lampek. Nie zobaczę, jak pluje sałatką, jak cieszy się z nowego samochodu. Już nigdy.

Spadł śnieg. Może będzie lżej opadać w miękką białość zimy. Mam dreszcze. Nie potrafię obrysować linią oczu, choć tak bardzo chciałam być dziś piękna. Nie będę piękna. To i tak bez znaczenia.

Współlokatorka wyjechała. Chciałam powiedzieć jej, jak bardzo ją kocham, jak będzie mi jej brakowało. Nie powiedziałam, za bardzo drżał mi głos, a oczy były zbyt wilgotne.

Nieznajomy był u mnie długo. Poczęstowałam go herbatą z miodem i cytryną, taką, jaką podobno najbardziej lubi. Nie protestowałam, kiedy objął moją dłoń. Pytał o coś, lecz nie słuchałam. Zbierałam energię, by w nocy skończyć to, co zaczęło się kiedyś przypadkiem. W innym akademiku, w innym ciele, w inną, nieostrożną noc.

Spoglądam na zegarek. Tak, zbliża się moja godzina.

Zaraz wstanę, odstawię krzesło, poszukam klucza z drewnianym breloczkiem. Zamknę pokój i jego cenną zawartość. Pójdę wolno, stopień po stopniu, przez morze schodów. Na samej górze skieruję się do drzwi – jedynych drzwi do wolności. I przekroczę je pewnym krokiem.

To mój ostatni dzień, dzień śmierci.



POSTLUDIUM

Czasem trzeba coś skończyć, by mógł nastać początek. Umarłam i narodziłam się na nowo. Pod niebem, które nosi konstelację dwóch jasnych gwiazd.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

dziekuję, Natalio.

prawdę powiedziawszy, obawiałam się publikacji tego tekstu. jest bardzo... hmm... osobisty. wiele z tego, co napisałam, zdarzyło się (lub dzieje) naprawdę, albo mogłoby się wydarzyć. pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że opowiadanie jest bardzo "fotorealistyczne".

wiem również, że wielu rzeczy potencjalny czytelnik nie uzna za interesujące/zrozumiałe. trudno mi przytoczyć, jakie to mogą być rzeczy, dla mnie wszystko jest przecież jasne i oczywiste. dobrze znam ludzi, których odzwierciedliłam w tym tekście, małe wydarzenia, które tworzą fabułę. niestety, przez to mój odbiór i ocena są zamazane.

a jednak, na własne urodziny postanowiłam zrobić sobie ten prezent i umieścić tekst na forum.

wiem, że tak naprawdę wszystkie te wyjasnienia nie są potrzebne. czułam jednak, że powinnam coś napisać. choćby dla własnego poczucia dobrze spełnionego obowiązku.

pozdrawiam serdecznie,
G.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...