Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Historia gościa w czarnym golfie


Rekomendowane odpowiedzi

Gdy Józek, kierowca w firmie transportowej „Szybko i bezpiecznie” dowiedział się, czego życzy sobie ten klient, no, ten gościu w czarnym golfie, uśmiechnął się tak, jakby mu ktoś kazał przewieźć w ustach przez granicę pół litra wódki. Józek przypomniał sobie od razu tę historię, co to Franek ją opowiadał jak byli wczoraj wieczorkiem na piwku, o takim frajerze, który chciał tak zrobić, a przy celniku nic nie mówić i z tą wódką w ustach świnkę udawać albo ból zęba. I, co najlepsze, Franek myślał, że on, Józek, mu uwierzy, że rzeczywiście ktoś taki był. No nie wiem, nie wiem, myślał Józek, komu by się w ustach pół litra wódki zmieściło.
Józek to w ogóle mieszkał na Szopena i dlatego kazali mu obsłużyć tego gościa w czarnym golfie. No, że niby skróty zna i jakąś, kurwa, delikatną drogę na skróty wykombinuje. Tak, przez Szopena na skróty, to trzeba być idiotą, żeby pomyśleć, że się da. Dwa bloki, mały park, plac zabaw i na skróty. No, chyba że przez piaskownicę, potem za huśtawką w lewo i za pierwszą ławką w prawo. Zajebiste skróty.
Chciałby tak Józek szefowi powiedzieć, ale szef by mu odpowiedział, że jest zblazowanym proletariuszem – cynikiem z marginesu społecznego, któremu się w dupie poprzewracało. Szef to umie tak człowiekowi dopierdolić słownie, że się odechciewa wszystkiego, dopóki się nie obczai, o co mu chodziło. Zresztą, to mało prawdopodobne, żeby on sam wiedział, o co mu chodzi, tak zanim się zastanowi, na gorąco, zaraz po fakcie. Ale jak szef mówi na skróty, to będzie na skróty, choćby przez piaskownicę.
W sumie to Józek się cieszył, że jedzie na Szopena, bo wpadnie do domu, zobaczy co słychać. Może przyłapie Janka, jak sobie wagary robi przed telewizorem, to go opierdoli. Na pewno wykorzystuje Janek sytuację, że stara jest w pracy i siedzi i ogląda coś, na bank siedzi w fotelu, w tym wygodnym, nowym fotelu, pewnie jeszcze coś je i kruszy na dywan, chlew w domu robi, leń cholerny.
Józek się niecierpliwił już. Gość w czarnym golfie stał obok samochodu, trzymał drzwi otwarte od strony pasażera, gadał przez komórkę jak najęty i ciągle kiwał głową, że już zaraz wsiada i jadą. Na zewnątrz było z minus dwadzieścia, a on przez cały ten czas drzwi trzyma otwarte. Trzyma i nie zamknie, złośliwy jaki czy co. Wali go, myślał Józek, że ja tu marznę.
Przez te kilkanaście minut Józek próbował już wszystkiego: siedział na zmarzniętych dłoniach, potem na nie chuchał i tarł nimi, potem próbował się coś kiwać i ruszać nogami, bo w ruchu tak się nie marznie, ale, wiadomo, mało miejsca w aucie, to Bóg wie jak znowu ruszać się nie można. W końcu zwątpił w tę całą gimnastykę. Siedział zirytowany i trząsł się.
- Panie, meble ci zmarznom. – Wykrzyknął Józek gdzieś raczej do siebie niż do niego i uśmiechnął się drwiąco, ale gość w czarnym golfie tylko głupio kiwał głową, przekonywał kogoś przez telefon i machał rękami w powietrzu.
Józek był wkurwiony, bo od rana sobie robił ciepełko wewnątrz, bo taki kierowca transportowy to musi ciągle czekać gdzieś na parkingu na kogoś. Siedzieć ciągle w zimnie to się skończyć idzie. No, ale co powie temu gościowi w czarnym golfie? Wsiadaj pan kurwa, bo marznę? Jakby szef się dowiedział, to by dopiero było.
Ale Józek nie był głupi i miał haka na tego gościa w czarnym golfie. Tu w końcu chodzi o moje zdrowie, myślał. Gość się przeprowadza z dzielnicy willowej na Szopena, czyli do najgorszej okolicy w mieście, brud, smród i ubóstwo. Szopena to jest relikt z czasów chuj wie jakich, kiedy budowali z kamienia drogi nierówne i wyboiste. No a gościu chce przewieźć, tą właśnie drogą, nierówną i wyboistą, zdradliwą i niebezpieczną, bo innej, choćby Józek chciał, to nie ma, swoje kurwa drogocenne, porcelanowo - szklane meble z tej willi, czy nie? No to zobaczymy.
Józek już nie myślał, dlaczego gościu się przeprowadza, różne są w dzisiejszych czasach wypadki, różne różniste. Może to diler jakiś i szuka sobie dziupli, czy jak to się tam nazywa…a nie, to w takim razie jednak nie, bo na Szopena policja jest średnio dwa razy w tygodniu. No, ale różne różniste są wypadki, a Józek też pytać nie chciał, bo by wyszedł na plotkarza albo konfidenta, a takich nikt nie szanuje, słusznie zresztą, bo żeby być prawym, kurwa, donosicielem, to trzeba samemu mieć sumienie czyste, a fajnie, że tu się znajdzie ktoś taki, co ma. Więc co i jak pytał nie będzie, ale marzł też nie będzie, o nie.
- Panie, panie…- Józek przeskoczył na siedzenie pasażera i próbował zaczepić gościa.
- Zaraz, już kończę. – Gościu odfuknął mu niegrzecznie, machnął ręką jak na psa i odwrócił się od Józka plecami. No i ciągle trzymał te drzwi, na złość chyba, no nie da zamknąć, uparty jakiś. To ostatecznie podkurwiło Józka.
- Bo widzi Pan, mi się taka fajna historia przypomniała…pewnie pana zaciekawi, choć taka codzienna…no, ale przynajmniej prawdziwa… - gościu stał do niego tyłem i gadał przez telefon, ale Józek wiedział, że słyszy. -…to było tak, że ja kiedyś wiozłem meble takiej paniusi, co to właśnie gdzieś tu w okolicy mieszkała, chyba o w tamtym domu z tym żywopłotem tak równiutko przystrzyżonym. No w każdym razie ta paniusia siedzi koło mnie, ja oczywiście prowadzę, a z tyłu, na pace, jej meble. – gościu w czarnym golfie gadał dalej przez telefon i nie zanosiło się, że skończy w najbliższym czasie. Spojrzał tylko raz przez ramię, co ten Józek wyrabia i gada dalej i gada. Józek nie znosił takiego lekceważenia, więc się jeszcze bardziej nakręcał. – Radio chodzi, muzyczka jakaś relaksacyjna w tle, ja siedzę rozparty, odprężony, bo to środek lata jest, ciepełko fajne, paniusia też widać w dobrym nastroju, uśmiecha się i patrzy w szybę. Trzyma takiego pieska na kolanach, takiego pudla z kokardą czystej krwi, w ogóle to gruba jest jak świnia i się z siedzenia wylewa taka gruba jest, ale nie przeszkadza jej nic, nie skarży się, chociaż upał jest i ciągle woalkę czy coś tam odrzuca z czoła i się wachluje. Ale uśmiecha się, więc sobie myślę, że babka ambitna, za stereotypami walczy, czy co. – gościu chyba się zaciekawił Józkiem, bo stanął teraz do niego bokiem i zaczął kątem oka śledzić jego ruchy, czy aby czegoś nie planuje, jakby się bał, że to wariat. – No i tak siedzimy sobie, ja sobie nucę. W pewnym momencie pomyślałem, że coś tu nie gra. Ta paniusia tak siedzi, patrzy przez szybę, głaszcze pieska, wachluje się i w ogóle do mnie nie gada. Myślę sobie: a co to ja trędowaty jestem? Widzę, że cię korci, paniusiu, żeby się zwierzać, to mów już kurwa, wytrzymam jakoś. Co, pewnie męża zostawiłaś, że się wyprowadzasz? Źle wam było? Pieska nie lubił? Dupy miał na boku? No, mów kurwa! No i tak spozieram na nią znacząco, ale ona patrzy na mnie jak babina na grzecznego wnuczka i się tak przymilnie uśmiecha. Zadowolona jest z czegoś, nie wiem z czego, może że nam się tak dobrze razem jedzie, czy co. Ale ja widzę, że ją korci. No, powiedz coś babo, myślę i ręce mi się ślizgają z nerwów po kierownicy, pot spływa z czoła i ogólnie jestem zdrowo podkurwiony. – gościu w czarnym golfie na każde przekleństwo Józka reaguje jakby z odrazą, cofając się jeszcze bardziej, ale po chwili przybliża się i, jakby walczył ze sobą, znów cofa się i znów pochodzi. Zaczyna się chyba przejmować nie na żarty tym, co Józek opowiada, więc mówi do słuchawki, ze już musi kończyć, co miało być pewnie takim sygnałem dla Józka, że już mogą jechać, ale Józek ani myślał przerywać historyjki teraz, jak najlepsze się zbliżało. - I wiesz, panie, co zrobiłem? Nie wiem, chyba napięcia nie wytrzymałem, bo przypierdoliłem w drzewo. Czy pan sobie wyobrażasz? Tak nam się miło jechało! Ja i paniusia mieliśmy zapięte pasy, to z nami okej, ale piesek kurwa, czystej krwi pudel, nadział się na gałąź tego drzewa. Te jego flaki czystej krwi spłynęły mi na maskę a paniusia zrzygała się mi na tapicerkę. – Józek myślał, że gościu zaraz gdzieś spierdoli w krzaki, tak gębę rozdziawił. - Wiesz panie, ja myślę, że ona by tego pieska przebolała, ale meble. W drobny mak jej się wszystkie wazy rozsypały, a miała takie chińskie wazy z dynastii, no i pękła noga od stołu z wiecznego dworu Ludwika, nie do naprawy jednym słowem, to były antyki czystej krwi jak ten pudel. No i co z takim, jak się rozpieprzy? Weźmiesz Pan kropelką skleisz stół Ludwika? Profanacja, kurwa. Myślałem, że będę miał przejebane u szefa, ale wcisnąłem mu kit, że się psów boję i że mnie jej pies przestraszył i jakoś mi uszło. Baba sobie popłakała, ale chyba ubezpieczone to miała, zresztą nie mój interes. – gościu w czarnym golfie z wrażenia wypuścił z ręki komórkę, a ta zjechała po śliskim, przemarzniętym chodniku aż do Józka, który siedział co prawda w aucie, ale nogi wywalił na zewnątrz, tak żeby gościu nie mógł zamknąć drzwi i żeby musiał go słuchać.
Józek spojrzał na tę komórkę, nadstawił ucha, przysłuchiwał się przez moment, ale żaden głos z niej nie dochodził. Tak się rozeźlił, jak się zorientował, że ten gościu udawał cały czas, że gada, i po prostu chciał sprawdzić, ile on wytrzyma w tym zimnie, a potem donieść, że niby kurwa on, Józek, zachował się niegrzecznie, pośpieszając klienta jak jakieś bydło do zagrody, że myślał, że skoczy i mu najzwyczajniej da w pysk. Taki, kurwa, perwers i donosiciel, jakich mało i tępić trzeba, żeby było mniej.
Ale gościu w czarnym golfie podfrunął do Józka w podskokach i uścisnął mu serdecznie dłoń, a uśmiechał się przy tym jakiś taki podniecony, jakby coś odkrył, a Józek myślał, że pedał. Gościu poprosił Józka, żeby się przesunął, po czym normalnie, jakby nigdy nic, wsiadł do samochodu i zamknął wreszcie drzwi. I pojechali.
I, dziwna rzecz, całą drogę gadali jak starzy znajomi, a gościu w czarnym golfie nie mógł z wrażenia oderwać od Józka oczu.

Tymczasem, w mieszkaniu numer 106 przy ulicy Szopena 2, Janek, od siedemnastu minut i trzydziestu sekund, wpatrywał się w sufit, leżąc na niewielkiej wersalce, której sprężyny uwierały go i drapały, gdyż nie podłożył sobie pod plecy poduszek. Zastanawiał się nad dokładnym przebiegiem zatrucia pokarmowego, którego pierwsze objawy pokazały się już w momencie, gdy rano rozkleił powieki.
Janek doszedł do wniosku, że napisanie sprawozdania z przebiegu choroby i towarzyszących jej dolegliwości pozwoli mu zachować należyty dystans do tego zjawiska. Jest jeszcze jedna kwestia, z powodu której Janek uznał, że pisanie będzie pożyteczne. Otóż wymaga ono myślenia, a myślenie nie było zbyt popularne na Szopena. Janek uważał, że mimo wszystko należy na Szopena propagować myślenie.
Janek podniósł się z wersalki, wyjął z tornistra zeszyt do religii i wyrwał z niego kartkę. Miał przez moment wątpliwości, czy nie zrobił źle, wyrywając z zeszytu do religii, a nie na przykład z zeszytu do matematyki, ale w końcu doszedł do wniosku, że to właśnie takie dziwne przesądy są sprzeczne z religią.
Usadowił się więc półsiedząco na wersalce, pod kartkę podłożył kolorowe pudełko puzzli, które akurat było pod ręką, i zaczął pisać. Pisał, że obudził się około godziny siódmej, czyli tak jak zwykle, gdy szedł do szkoły. Pisał, że już wtedy odczuł jakąś dziwną miękkość w okolicach żołądka. Zastanawiał się przez moment nad słowem „miękkość”, ale postanowił je zostawić. Pisał dalej, że najgorszy okres choroby był między siódmą a dwunastą, kiedy to zwymiotował po raz pierwszy. Wtedy było mu tak słabo, że z trudem podnosił się z łóżka. Za każdym razem, gdy chciał przewrócić się na bok, ból kilkukrotnie zwiększał średnie natężenie. Zastanawiał się przez chwilę nad sformułowaniem „kilkukrotnie zwiększał średnie natężenie”. Pisał dalej, że mimo to musiał przewracać się z boku na bok, gdyż zatruciu pokarmowemu towarzyszyło ogólne osłabienie mięśni, które sprawiało, że kilkunastominutowe wspieranie ciężaru ciała na jednym z ramion prowadziło do jego całkowitego ścierpnięcia. O dwunastej odczuł silne skurcze i nietypowe stwardnienie okolic żuchwy – niezawodne sygnały, że lada moment nastąpi proces wymiotowania. Pisał, że drugi raz zwymiotował kilkanaście minut po trzynastej, ale to była już tylko musztarda po obiedzie. Uśmiechnął się, gdy pomyślał o takim użyciu związku frazeologicznego „musztarda po obiedzie”.
Janek przerwał pisanie i wyjrzał przez okno. Chciał zobaczyć, czy tam na zewnątrz nie ma gdzieś jego mamy. Gdyby ją zauważył, mógłby zastukać w szybę i przekazać jej, że już się dobrze czuje.
Zamiast niej, zobaczył białą furgonetkę firmy transportowej „Szybko i bezpiecznie”, podjeżdżającą na parking. Po chwili zauważył wysiadającego z furgonetki ojca. Od strony pasażera wysiadł jakiś człowiek, którego Janek nie znał. Zamienili ze sobą dwa słowa, po czym ojciec pobiegł do ich klatki, a ten człowiek wsiadł z powrotem do samochodu.
Janek był pewien, że ojciec będzie wściekły, gdy zobaczy go tu, w domu, w czasie, kiedy powinien być w szkole. Ojciec nie miał pojęcia, że Janek przechodził do południa poważne stany chorobowe, a wszelkie tłumaczenie Janka byłoby na nic, gdyż teraz, gdy już minęły dwie godziny od czasu, gdy zwymiotował przyczynę owych stanów, wyglądał i czuł się całkiem nieźle.
Dlatego Janek szybko założył kurtkę, zamknął drzwi od mieszkania i zbiegł po schodach do piwnicy, pewien, że ojciec pojedzie windą i że się wyminą.
Tak też się stało. Nikogo po drodze nie spotkał.
Gdy znalazł się już na dole, zauważył, że drzwi od Meliny Pana Franka są uchylone. Z wewnątrz dochodziły głosy.
Janek pomyślał, że historia pana Franka jest warta spisania. Ten alkoholik całe życie spędził na Szopena. Skończył szkołę zawodową, po czym doszedł do wniosku, że może spokojnie wyżyć z obrazów, które w międzyczasie malował.
Podobno jakiś znany krytyk powiedział mu nawet w owym czasie, że ma talent, czym przesądził już bezpowrotnie o losie młodego wówczas pana Franka. Janek jednak nie wierzył libacyjnym fantazjom tego człowieka, dlatego uznał, że akurat ten wątek nie jest wart uwagi.
Ciekawym wydawało mu się to, jak dzień po dniu pan Franek staczał się w alkoholizm. Wiele czynników złożyło się na tę jego fatalną słabość do trunków – najogólniej nazwać by je wszystkie można „syndromem niespełnionego artysty”. Czarę goryczy przelała decyzja matki pana Franka (ojca stracił, gdy miał kilka lat), która wyrzuciła go z domu, tłumacząc, że nie będzie trzymać w domu pasożyta i pijaka. Pan Franek nie miał gdzie zamieszkać, a owa wiadoma wszystkim bezradność łączyła się z kategoryczną wolą pozostania na Szopena, które było kapitalnym źródłem jego codziennych inspiracji.
Zagnieździł się więc dwie klatki obok, w piwnicy swego przyjaciela - Józka, ojca Janka. Znali się od małego, więc Józek nie miał serca mu odmawiać. Franek obiecywał zresztą, że kiedyś się odkuje, zarobi krocie na obrazach, a wtedy odwdzięczy się za wszystko z nawiązką.
Od tego czasu minęło siedemnaście lat, a jedyne, co zdołał dokonać, to skupienie wokół siebie kilkuosobowej grupy niedożywionych pasjonatów sztuki. Wszyscy byli z Szopena i wszyscy mieli wielkie plany. Jak śmiesznie brzmi takie połączenie, pomyślał Janek.
Janek zbliżył się do stalowych, piwnicznych drzwi i przez niewielką szparę zajrzał do środka. Pomieszczenie było długie, wąskie i niskie, jak bunkier. Wisząca na kilku wyrwanych z instalacji kablach, żarówka rzucała słabe światło na nieotynkowane ściany. Przez gęstą i lepką chmurę kurzu, która mieszała się w powietrzu z gryzącym dymem papierosowym, przebijały sylwetki trzech mężczyzn. Pierwszy z nich był na tyle blisko drzwi, że Janek czuł jego mdły odór. Chybotał się na rozklekotanym, kuchennym taborecie, opierając łokcie o metalowy regał, który ciągnął się wzdłuż ściany. Piwnica była tak wąska, że, wyprostowawszy nogi, dosięgał przeciwległej ściany.
Drugi z mężczyzn stał w głębi pomieszczenia, przy końcu regału. Wyraźnie czegoś szukał wzrokiem na półkach. Janek poznał w nim pana Franka, którego charakterystyczna, skudlona szopa nie dałaby się z niczym pomylić.
Trzeci stał również w głębi, w rogu, prawdopodobnie sikał, gdyż kołysał się na boki, wypinając nieznacznie biodra ku ścianie.
- O, widzę. To jest to pudło. Ale w takich warunkach nie pozwolę ich wyjąć. Zenuś, weź zgaś tego peta i otwórz na momencik drzwi, żeby się ta kurzawa przewiała. – uszu Janka dobiegł ochrypły glos pana Franka.
Mężczyzna siedzący na taborecie posłusznie wstał i kopnął stalowe drzwi. Janek odskoczył i, jako że narobił przy tym trochę hałasu, szybko wślizgnął się do suszarni. Miał nadzieję, że trzej mężczyźni wezmą te odgłosy za szczurzy chrobot. W tym momencie usłyszał, jak ktoś zbiega ze schodów.
To Józek pędził, normalnie tak pędził, że by się zabił, bo tak to bywa, jak człowiek nie myśli o tym, co robi. But zjechał mu ze stopnia i Józek poleciał do tyłu, ale dzięki Bogu chwycił się poręczy. Mieliby sąsiedzi aferę, jakby znaleźli trupa na schodach, myślał Józek. Szumu by było trochę, ale szybko by się wszystko uspokoiło, bo komu na mnie zależy, chyba tylko Frankowi, w końcu wynajmuję mu w geście dobrodziejności piwnicę. No bo przecież stara to tak patrzyła na tego gościa w czarnym golfie, jak żeśmy na moment we dwóch wysiedli z samochodu, że dawno jej takiej nie widziałem, podoba jej się na pewno, więc nie płakałaby za mną, tylko tak na pokaz trochę, żeby nie było wśród sąsiadek, że nieczuła, a potem pobiegłaby do tego gościa i słodkie oczęta kurwa i żeby się zaopiekował. Już ja znam te sztuczki, myślał Józek.
Teraz schodził specjalnie bardzo uważnie, żeby się nie zabić i odebrać starej szansę urwania się do ciepłych krajów z tym wypindzonym gościem.
W końcu doleciał do piwnicy i zobaczył, że akurat u Franka otwarte. Stanął na progu i patrzy, a tu Franek, Zenek i Wiesiek szamoczą się z jakimś wielkim pudłem.
- Franek, co tu tak śmierdzi? Piwnica twoja, ale mówiłem ci, żebyś se tu sprzątał czasem, bo cię robaki zjedzą, a szkoda cię, chłopie…- Józek chciał jakoś zagadać, no i tak mu wyszło. Czuł, że za hardo zaczął, więc trochę złagodził na koniec.
Franek puścił pudło i spojrzał na gościa.
- No, co tam Józek? Wiesiu, dziecko kochane, może raczysz wylać na pole zawartość tego wiaderka w formie szczyn, jakżeś do niego nalał?
Wiesiek więc puścił pudło, a w tym momencie cały jego ciężar spoczął na barkach mizernego Zenka, który nie dźwignął takiego ciężaru, zatoczył się do tyłu i wpadł na Wieśka. Wiesiek natomiast wpadł na wiaderko z zawartością w formie szczyn, które wylały się na łóżko gospodarza – Franka, czyli na karimatę zwiniętą w kącie.
- Kurwa, Zenek nie upuść! Moje obrazy! – Franek ryknął jak syrena strażacka i szybko podłapał pudło z drugiej strony.
Wiesiek odetchnął, bo nikt z obecnych nie zaczaił chyba, że zawartość w formie szczyn wylała się na posłanie Franka. Zresztą, własne szczyny czy cudze to jeden ciul, różnicy nie robi, no bo nikt nie powie, że Franek, jak w nocy rozwija to posłanie i śpi, to się fatyguje za potrzebą do wiaderka czy tym bardziej na pole.
- Józek, dziecko kochane, przyszedłeś i widzisz, co się dzieje. My tu mamy teraz przygotowania i nam jest spokojność potrzebna. – Franek pomógł Zenkowi postawić pudło i podreptał do Józka.
- A, bo chciałem was prosić, żebyście mi pomogli meble nosić. Mam takiego jednego gościa, co się tu gdzieś wprowadza, i właśnie tam czeka w aucie, a we dwóch nam zejdzie z pół dnia, bo meble ma z tego co wiem, to wykwintne. Byłem u Stacha spod stodwójki, ale nie ma go, a szkoda, bo wziąłby synów i byśmy raz dwa to załatwili. – Józek zaczął się tłumaczyć trochę zmieszany, że przerwał w czymś ważnym. Głupio mu było, że jak buc się wtranżala i od razu rwetes robi i wielkie halo się dzieje. Powinien przychodzić tak po cichu i z luzem, jak do kumpli.
- Nie ma szans, Józek. Jak już wspominałem, przygotowania mamy i zaraz de fekto idziemy do takiego gościa…- widać było, że Franek chciał spławić Józka.
- A co to macie za przygotowania, jeśli można takie postawić pytanie? – nieśmiało spytał Józek.
- No to ty nic jeszcze nie wiesz? Był tu niedawno taki delikwent, burżuj, wypedantowany, wyświcony, zaczesany taki, akurat jakeśmy świętowali z chłopakami, nie wiem skąd miał mój adres. W każdym razie powiedział, że proponuje mi wystawę u siebie, w dużym domu jednorodzinnym, który na ten cel zostanie odpowiednio spreparowany, a nic w zamian nie chce, tylko żeby mógł mnie poznać i przyłączyć się do mojej grupy artystycznej. Taki napalony był przy tym, ze myślałem, że się zesra w kucki, język mu się plątał, zacinał się ciągle i uśmiechał się jak pedał jakiś. – Franek opowiadał niedbale, plując dokoła przez szpary w zębach, dosyć duże szpary zresztą, takie na pół długości szczęki.
Zenek był tak przejęty tym, co Franek mówił, że podskoczył do sufitu i się palnął w łeb, normalnie taka radość, jakby mu się syn urodził, chociaż, wiadomo, żony nie ma, bo jest przyjacielem artysty.
Józek cofnął się zdumiony i oparł o ścianę. Spojrzał raz jeszcze pro forma na Franka, czy nie bajdurzy libacyjnie, ale nie czuć było, to znaczy nie więcej, niż normalnie. Potem spojrzał na chłopaków, ale ci pokiwali głowami.
- Kariera, kurwa…mam nadzieję, że nie zapomnisz o starych kumplach. – wybąkał, spuściwszy głowę z pokorą.
- No co ty, Józek, przyjdź tam dziś o dwudziestej. – Franek wyciągnął z kieszeni w spodniach wymiętą kartkę z adresem. – Ten koleś powiedział, że dla gości zorganizuje się bufet i tak dalej, a gości ma być co nie miara. Zjesz coś, popatrzysz na moje dzieła, pokręcisz się w towarzystwie, bądź, jednym słowem. Ale teraz spierdalaj z łaski swojej, bo z chłopakami musimy przygotować obrazy, a to jest jak przygotowania do Mszy świętej w zakrystii. – Poklepał Józka po plecach, delikatnie wypchnął go za próg i jebnął drzwiami, to znaczy chciał jebnąć, jak zmiarkował Józek, ale były ciężkie, metalowe i tylko trochę się sunęły.
- Ty, a jak się ten koleś nazywał? – Krzyknął mu Józek na odchodnym.
- Aa, nie pamiętam…zobaczymy się dziś o ósmej.
Po chwili rozległ się trzask drzwi wejściowych do klatki, przez które rozpędzony Józek przeleciał jak burza, ponieważ przypomniał sobie, że jego klient czeka w aucie.
W tym momencie, słuchający przez cały czas przy drzwiach spiżarnianych, Janek wychylił nieznacznie głowę na zewnątrz. Zwrócił uwagę, że drzwi do Meliny Pana Franka są z powrotem przymknięte, więc zbliżył się na palcach, żeby jeszcze raz zajrzeć do środka.
- Ty, Wiesiu, dziecko kochane, ty masz dobrą pamięć, czy ten koleś się może przedstawiał? – Janek usłyszał głos pana Franka.
- Ten w czarnym golfie? – Bełkotliwie zapytał Wiesiek.
- No, ten burżuj od wystawy.
- No chyba tak, ale nie pamiętam już jak mu było.

Ela też nie pamiętała, jak było temu gościowi w czarnym golfie, choć przecież rozmawiała z tym właśnie panem bodajże dwa dni temu w sklepie na rogu, jak zaszła po trochę sera, bo nic nie było w domu do chleba.
Ela od rana miała głowę zaprzątniętą robotą. Po tym, jak wymyła mopem schody w całym bloku, chciała wziąć się za sprzątanie podwórka, i wtedy ujrzała Józka z tym panem, rozmawiających na parkingu przed blokiem. Józek to by się wstydził tak przy tym panu wyglądać. No, ten paskudny uniform firmowy to musiał mieć, ale zgarbiony być nie musiał i paznokci brudnych też nie musiał mieć i nieświeżego oddechu również, a Ela mogła się założyć, że miał. A ten pan – ho ho! Wysoki, przystojny brunet jak z serialu, co Ela lubiła oglądać.
Właśnie niedawno wyszło, myślała Ela, że seriale nie są takie głupie, jak Józek mówi. Oto dowód: była wtedy w sklepie po ten ser i spotkała tam Wilkową i Wilkowa spytała, jak leci, tak specjalnie z przekąsem, bo Wilkowa myśli, że na Szopena to jest takie za przeproszeniem gówno wszędzie, że sprzątać nie warto, a Ela musiała jej pokazać, to powiedziała, żeby sobie Wilkowa nie zapominała, że na Szopena żyje artysta, niegdyś wielce chwalony przez różnych znawców...Ela dodała, że jego obecność jest dla niej dodatkową motywacją, żeby starannie robić wszystko, bo jakby mu się zachciało pospacerować po podwórku i namalować to podwórko potem, to jak to tak, ze śmieciami!...jakby potomności przekazał obraz Szopena ze śmieciami na trawniku, to by ludzie przez lata się dziwowali, gdzie była wtedy sprzątaczka, i jakby ktoś sprawdził, że w tym a w tym roku pracowała tu Ela taka a taka, to by Ela miała wieczną sromotę i pohańbienie…no i jak tak mówiła Wilkowej o tym artyście, to podszedł ten przystojny pan, w sklepie widocznie zakupy robił (pewnie szampana kupował) i zaczął wypytywać (!) o tego artystę, znaczy się o Franka: gdzie mieszka, czym się dokładnie zajmuje i takie tam…a jakie wtedy Wilkowa oczy zrobiła! że taki przystojny by Elę podrywał, to by Wilkowej przez myśl nawet nie przeszło! więc specjalnie Ela odpowiadała mu bardzo grzecznie, kokieteryjnie, jak to mówią, i wszystko mu o Franku wyśpiewała, co prawda trochę dodała od siebie, a trochę przemilczała, ale co tam, jaką Wilkowa miała minę!
Wyszło wtedy, jak to seriale się przydają, bo gdzieżby Ela tak gadała, kokieteryjnie właśnie, z tym panem na oczach Wilkowej, gdyby nie codzienne oglądanie seriali. Co jak co, ale gadać to tam umieją. Nawet ten pan gadał podobnie, a skoro tak, to znaczy, że to nie są jakieś Eli wymysły, tylko najprawdziwsza prawda.
I dzisiaj ten pan w czarnym golfie z Józkiem razem, no, no, coś się święci.
Ela zauważyła Józka, wybiegającego z ich klatki. Wstała z ławki i zawołała go. Ten popatrzył na nią przelotnie, dając do zrozumienia, że się śpieszy. Ela jednak nie przestawała wołać, bo i sprawę miała ważną. Widać, że Józek miałby ochotę po prostu udać, że jej nie słyszy, ale tak się darła, że bał się, że sąsiadki by mówiły, że tyran jest i gardzi żoną. Podbiegł więc do Eli i rzucił niedbale:
- No co? Nie widzisz, że się śpieszę?
- Józuś, a co to za pan, co z nim przyjechałeś? Twój kolega nowy? – Ela starał się nic po sobie nie pokazywać, że uważa tego pana za eleganckiego, ale chyba Józek wyczuł.
- A co, podoba ci się, hę? Na stare lata ci się bocznych skoków zachciewa? To muszę cię zmartwić. Ten gość to pedał. Nawet przystawiał się do mnie, jakżeśmy jechali, mało nie straciłem panowania…nad kierownicą, znaczy się…bo nie powiem, całkiem miły jest i dużo ma kasy, kto wie, kto wie… - Józek czuł, że rozegrał to wybornie.
- Józek, ja myślałam, że ty baby wolisz…- Niepokój Eli zdawał się być autentyczny, gdyż zachwiała się przez moment, nie zapominając jednocześnie, by upewnić się, czy nikt nie słucha ich rozmowy.
- Bo wolę, ale jak nie zaczniesz mi po ludzku gotować, to mogę przestać woleć. – Józek rzucił nonszalancko, jakby to było dla niego małe piwo, orientację zmienić i odszedł szybkim krokiem w stronę samochodu.
Wsiadł w końcu i pierwsze co, to zaczął przepraszać, że tyle mu zeszło, ale gościu w czarnym golfie nie pokazywał po sobie żadnych oznak zniecierpliwienia czy zdenerwowania, wprost przeciwnie. Józek, zbity z tropu, wybąkał, że nie ma niestety nikogo do pomocy i że będzie musiał wnieść meble sam (tu celowa pauza) na górę. Gościu zmarszczył teatralnie brwi, poklepał Józka po ramieniu (!) i powiedział, że może po prostu pojadą teraz do firmy Józka i zostawią tam samochód z meblami w garażu, a jutro, jak już będzie pomoc, przyjadą tutaj jeszcze raz. Po chwili przerwy dodał, ale już mniej pewnie, że, o ile się nie myli, Józek już na dziś kończy pracę, więc miałby do niego prośbę o zupełnie odmiennym charakterze, bardziej taką…prywatną. Józek ukradkiem wytarł spocone ręce w siedzenie i, przełykając ślinę, spojrzał pytająco na gościa.
Wtedy ten szybko i niedbale wyrzucił z siebie, czy Józek nie zechciałby mu pozować do portretu. Gdy dodał pośpiesznie, że oczywiście nie za darmo, Józek jak opętany wybiegł z samochodu i wpadł do klatki, odpędzając od siebie próbującą go zagadać Elę.
Sprawy potoczyły się szybko i wyjątkowo niekorzystnie dla Józka. Gdy był już w mieszkaniu, dorwał się do telefonu i czym prędzej wykręcił numer do pracy, do szefa. Powiedział mu, że ten bogaty klient to pedał i że szuka okazji do dupczenia za kasę. Wzburzony, Józek zaproponował, że zawiezie go do biura, a tam razem z Krzyśkiem i Jarkiem trochę gościa nastraszą. Szef odpowiedział mu, żeby się uspokoił, żeby po prostu przyjechali i on sam się przekona.
Tak też się stało. Józek wrócił do samochodu, przeprosił gościa i powiedział, że musiał tylko zadzwonić i już wszystko załatwione. Po dziesięciu minutach byli już w siedzibie firmy „Szybko i bezpiecznie”. Szef wziął gościa w czarnym golfie pod rękę i zaprosił do biura, mówiąc, że chce z nim zamienić dwa słowa. Józek z Krzyśkiem i Jarkiem stali już gotowi pod drzwiami. Jakież było zdziwienie Józka, gdy po chwili zobaczył przed sobą szefa, czerwonego ze złości, który powiedział mu tylko:
- Koniec twoich jebanych akcji, Józek. Jesteś zwolniony.

Już wtedy, gdy Józek rozmawiał przez telefon z szefem, Janek wiedział, że cały ten cyrk skończy się źle dla jego ojca. Wróciwszy z piwnicy do mieszkania po kurtkę, która była mu potrzebna, gdyż chciał śledzić wybierających się gdzieś Franka i spółkę, stał przy ojcu i słuchał. Józek jednak nie zwrócił uwagi na swojego syna. Zaraz po odłożeniu słuchawki, wybiegł z mieszkania.
Janek odczekał chwilę i wybiegł również. Zbliżała się godzina piętnasta. Na dworze było szaro i wiał przenikliwie zimny wiatr.
Franek właśnie zamykał swoją Melinę. Gdy uporał się z zardzewiałym zamkiem, dołączył do Wieśka i Zenka, czekających już na zewnątrz. Ruszyli gdzieś razem. Każdy z nich niósł tekturowe pudło.
Janek szedł za nimi w odległości, która wykluczała dekonspirację. Zresztą, to mało prawdopodobne, żeby się zorientowali, że ktoś ich śledzi, gdyż zawzięcie między sobą o czymś rozprawiali, a tak byli pochłonięci ową dyskusją, że co chwila któryś z nich wpadał na jakiegoś przechodnia. Silny wiatr wiał im w twarze, lecz oni ani na moment nie przystanęli, czy choćby zawahali się w swoim marszu, wręcz przeciwnie – im mocniejszy opór, im zimniejsze podmuchy, tym bardziej zdecydowanie stawiali kroki..
Gdzie oni idą z tymi pudłami? – zastanawiał się Janek. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że tak właściwie, to powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, po co w ogóle ich śledzi. Po prostu…tutaj działały jakieś intuicje i impulsy…Janek czuł, że dziś stanie się coś na wpół przełomowego, na wpół tragicznego. Zapowiedzią zbliżających się wypadków był niecodzienny rwetes w Melinie, a także gorączkowe zachowanie ojca, który raczej jest człowiekiem letnim, by nie rzec – zimnym. Jaki jest związek między tymi dwoma zjawiskami? Z mętnej i topornej dedukcji, której brak było dostatecznych przesłanek, wyłaniała się zagadkowa postać człowieka w czarnym golfie. Czy on jest kluczem do prawdy?
Janek otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na, przemieszczających się mozolnie, Franka, Wieśka i Zenka. Właśnie zbliżali się do „Torro”, baru tak dobrze im znanego. Czyżby to tam szli? Czyżby Janek wpadł w pułapkę, zastawioną przez jego własną, nader wybujałą i ekspansywną wyobraźnię? Nie…skoro po prostu szli się napić, to po co im były te pudła?
Nagle Franek przystanął. Pokręcił się chwilę w miejscu, obejrzał, podrapał po głowie. W końcu zaczął przekonywać do czegoś swoich kompanów. Dzięki temu, że nieustannie wiejący wiatr niósł strzępy słów, Janek mógł zmiarkować mniej więcej, co jest grane. Chodziło najwyraźniej o to, że Franek zaproponował, by wstąpili do „Torro” i wypili po kufelku. Wiesiek i Franek nieśmiało protestowali, wskazując na niesione ładunki.
Wtem stało się coś nieoczekiwanego, zarówno dla Janka, jak i śledzonych przez niego mężczyzn. Z baru wytoczył się, ledwie stojący na nogach, Józek! Nie poznał chyba znajomych, gdyż ruszył gdzieś chwiejnie przed siebie. Ci zatrzymali go jednak i wywiązała się ożywiona rozmowa, pełna napastliwych pytań Franka i bełkotliwo-płaczliwych odpowiedzi Józka. W końcu Józek siłą wyrwał się z osaczenia, daleko jednak nie zaszedł, gdyż wpadł na kosz na śmieci i poleciał jak długi. Trzej mężczyźni podnieśli go. Po wymianie uwag zdecydowali, że wezmą go ze sobą. Józek nie stawiał już oporu. Wyglądało na to, że nagle wszystko i wszyscy stali się mu obojętni.

Była szesnasta, gdy Franek, Wiesiek, Zenek i Józek znaleźli się w miejscu, ku któremu zmierzali. Z dużej, imponującej przepychem willi wyszedł im na spotkanie wyfraczony lokaj, z obrzydzeniem wpatrujący się w pijanego Józka. Franek o coś go zapytał i lokaj wskazał na garaż, który po chwili otworzył przyniesionym pilotem. Wszyscy razem ułożyli w garażu Józka, dając wskazówki lokajowi, żeby co jakiś czas sprawdzał, jak się Józek miewa.
Podpatrujący zza drzewa, Janek dziwił się, skąd Franek ma taki posłuch u lokaja. Wciąż nie mógł też sobie wykoncypować, po co u diabła oni tu w ogóle przyleźli. Zrozumiał, gdy zobaczył wielki napis, rozwijany przez trzech robotników, których instruował lokaj. Napis głosił:

Pan Franciszek z Szopena – wystawa prac

- A więc to tak… - Wyszeptał Janek i natychmiast postanowił, że będzie obserwował przebieg wypadków. Z dystansu, czyli tak, jak lubił.
W niewielkiej odległości od miejsca, w którym stał, była piękna, mosiężna, rzeźbiona ławka. Usiadł i wyjął notatnik. Zbliżała się siedemnasta.
Bladoniebieskie niebo z minuty na minutę ciemniało coraz bardziej, zmierzając niechybnie ku czerni absolutnej, będącej milczeniem światła, a wraz z nim – jasności. Ciemność i błądzenie – to były dla Janka imiona jednego demona.
Mgielna szarość nadawała betonowi chodnika rześki zapach wilgoci. Rozpoczynał się poranek nocy. Zimne, otchłanne tchnienie, wydobywające się z trzewi usypiającej Ziemi, niezauważalnie barwiło powietrze ciemnym atramentem pustki. Po ciele Janka przeszły dreszcze.
Janek stwierdził, że nie zmarznie, jeśli będzie pisał. Jego słowa były jak świeca trzymana przez spacerującego korytarzami klucznika, rzucająca słabe, lecz zbawienne światło na pojedyncze przedmioty pogrążonego we śnie wnętrza wielkiego zamczyska. Gdy był myślami przy pisaniu, nie zwracał uwagi na przemarznięte palce stóp.
W willi, którą obserwował, trwał nieustający ruch. Co chwila przez drzwi kuchenne wchodził czy wychodził jakiś człowiek – a to niosący jakąś tacę z zakąskami, a to znowu pudło z butelkami szampana, a to stolik czy krzesło. Przygotowania toczyły się w szybkim, gorączkowym wręcz tempie.
Wtem Janek zauważył gościa w czarnym golfie, który wyszedł od frontu na papierosa. Zrozumiał teraz wszystko. Pokręcił głową, jakby chciał się skarcić, że jest taki niedomyślny. Natychmiast zerwał się i podszedł do gościa w czarnym golfie.
- Dobry wieczór, ja pana chyba widziałem dzisiaj na Szopena… - Janek nie był pewny, jak rozpocząć, więc rozpoczął po prostu.
- Aa tak, zaiste, to możliwe. Przepraszam, czy my się znamy? – Gościu wyartykułował te słowa z jakąś nieokreśloną manierą – brzmiało to tak, jakby usilnie chciał nadać każdemu wyrazowi wulgarną szorstkość.
- Mój ojciec jest znajomym pana Franka, który, z tego, co widzę, otwiera dzisiaj w tym domu swoją wystawę… - Janek starał się mówić zwięźle. Widział, że gościu w czarnym golfie ze skupieniem szuka w jego głosie jakiegoś odstępstwa od najnormalniejszej w świecie prostoty, które mogłoby potwierdzić jego słowa, wskazujące jednoznacznie na powiązanie z Szopena. Dziwny człowiek, pomyślał Janek.
- Doprawdy? A nie mówisz jak ludzie z Szopena. – Gościu odrzucił papierosa i obejrzał się za siebie. Wyglądało na to, że rozmowa z Jankiem mu ciąży. Wyraźnie starał się to pokazać swojemu rozmówcy, więc umyślnie zachowywał się tak, jakby mu się gdzieś śpieszyło.
- Pan również. – Janek uśmiechnął się mimowolnie.
Na te słowa gościu w czarnym golfie wybałuszył oczy, nabrał powietrza w płuca i pisnął jak wykastrowany kot.
- Jak to nie…k-k-k-kurw…aaa!? – Szybko zasłonił usta dłońmi. Nie mógł uwierzyć, że coś takiego wydobyło się z jego gardła.
- Pan może maluje? – Zagadnął przytomnie Janek. Nie chciał spłoszyć gościa. Ten odetchnął z ulgą.
- O tak. Wiesz, powiem ci w tajemnicy – tu zrobił pauzę i spojrzał znacząco na Janka – że jestem malarzem i chciałbym namalować serię obrazów, przedstawiających życie ludzi z Szopena. Dlatego zorganizowałem wystawę tamtejszego artysty. Mam niepłonną nadzieję, że tym gestem zjednam sobie jego przychylność, a tym samym - całej Szopenowskiej społeczności. To dzicy ludzie, lecz niezwykle interesujący. – Gościu trajkotał teraz śpiewnym dyszkantem, który ostatecznie zdradził jego typ arystokratycznej wrażliwości. Dla Janka wszystko było już jasne. No, to gościu się wpakował w niezłą kabałę, myślał.
- No cóż, życzę powodzenia. Muszę już niestety iść, bo robi się późno. Proszę pozwolić, że zapytam jeszcze: dlaczego pan ciągle chodzi w tym czarnym golfie? Czy panu nie jest w nim zimno?
- Och nie, naprawdę. Poza tym jestem do niego przyzwyczajony.
- Tak?
- Cóż, to jest tak, że…widzisz, między mną a ludźmi z Szopena istnieje ogromna przepaść natury, powiedzmy, socjalno-intelektualnej. Ja nie przywykłem do chodzenia w golfie, prawdę powiedziawszy nie lubię tego stroju, gdyż drapie mnie w szyję. Wydaje mi się jednak, że muszę się odpowiednio ubierać, aby się wśród mieszkańców z Szopena…
-…nie wyróżniać się?
- Otóż to.
Janek chrząknął, spuścił głowę i podrapał się za uchem, chcąc ukryć uśmiech, który mimowolnie pojawił się na jego twarzy. Nie mógł uwierzyć, że ktoś może być tak naiwny.
Chciał już podać rękę gościowi, powiedzieć, że było mu miło i tak dalej, gdy usłyszał stłumiony brzdęk dochodzący z niedaleka, jak gdyby ktoś przewrócił duży, stalowy regał z narzędziami. Automatycznie spojrzał za siebie, aby wybadać, co się stało, ale że nic nie dostrzegł, z powrotem zwrócił się do gościa, z zamiarem wygłoszenia pożegnalnej formułki. Ten jednak w międzyczasie zmienił się w sposób, który wprawił Janka w konsternację.
Jego zbladła twarz była mokra od potu. Co chwilę z grymasem bólu przełykał ślinę. Janek spojrzał mu w oczy, pewien, że wyczyta w nich, co spowodowało to nagłe przerażenie. Zza stylowych okularów spoglądały oczy bezwładne, pijane, otumanione jakąś niekontrolowaną siłą biologiczną, a jednocześnie uparcie chcące przytomnie obserwować, gwałtownie wchłaniające uciekający w nicość obraz świata…
Janek zaniepokoił się, gdyż gościu wpatrzył się jak zahipnotyzowany w jeden punkt – gdzieś tam, gdzie przed momentem rozległ się hałas. Gościu chlipnął z cicha, strużka śliny spłynęła mu po brodzie. Zmoczył też spodnie.
Dopiero, gdy zwrócił uwagę na szkła okularów gościa, Janek zorientował się, co się dzieje. Dojrzał w nich bowiem niewyraźny, wykrzywiony obraz człowieka, idącego w ich kierunku. Człowiek ten niósł w ręce jakieś narzędzie, chyba klucz hydrauliczny. Człowiek ten to był Józek.
- Nawet syna mi odebrałeś, skurwysynu! – Ryknął z rozpaczą w głosie i rzucił się pędem ich stronę.
Janek patrzył na jego odbicie w szkłach okularów gościa. Pijany i wściekły, był gotowy zabić. Jak zwierzę broniące swych młodych przed intruzem.
- Do widzenia. – Powiedział Janek, starając się ukryć zdenerwowanie.
Wyminął gościa, kwilącego jak dziecko, które zrobiwszy coś złego chowa się w kącie z obawy przed gniewem rodziców, i ruszył przed siebie. Maszerował zdecydowanie, zaciskając pięści, gdyż wiedział, że gdy odwróci się by spojrzeć, spojrzy na śmierć. I zamieni się w słup soli.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Świetna rzecz
Na początku niby oddzielne wątki paru osób, które w miarę rozwoju wydarzeń łączą się w całość- taki sposób widzenia świata lubię odbierać.
W paru miejscach wulgaryzmy są jakoś na siłę wstawione, zmieniłbym ich miejsce, bo muszą być. Momentami ten luźny styl narracji staje się zbyt dyletancki, ale tylko momentami, jakbyś się zapomniał.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...