Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Okruchy


Rekomendowane odpowiedzi

Nie ma ciebie. Pochłonęło cię światło. Rozbłysk słońca przeszył równinę nieskończonego stepu. Mój dom porośnięty kępami trawy, korzeniami, wątłym zielskiem. Mój dom, który widzę i czuję, przeszyty na wylot strzałą czasu. Nie ma ciebie. Wiem. Nie trzeba. Nie mów. Wiem wszystko. Rozumiem.

Może kiedyś, w następnym rozdaniu będzie nam dane. Może kiedyś… Lecz nie teraz. Czas się pożegnać… Choć mówię to do samego siebie. Wokół mnie powiewają jakieś szmaty, poszarpane łachmany… Rumowisko śmierci… Gruz i szkło. Szary pył…

 

Przywieram czołem do ściany, przywieram ustami do obsypującej się szczeliny, w której czerwieni się cegła… Całuję namiętnie, jakby usta kochanki, czując na języku gorzkie drobinki kwarcu, cementu. Ktoś mnie woła, szepcze… Ktoś wymawia moje imię. Kto? Kto tu jest? Odwracam się, lecz nic. Jedynie wiatr i cień obłoku na ścieżce, między skamieniałymi koleinami dalekiej drogi.

Gdzieś tam, jakieś ranione, bliskie śmierci zwierzę snuje się i miota, chwieje…Idzie przez niepotrzebne nikomu zagaje.

Nie. To raczej wszystko przekształca się w mojej wyobraźni, ulega metamorfozie jak we śnie. Byłaś tutaj, w gorącej godzinie upalnego lata. Twój profil odbijał się w szybie otwartego szeroko okna.

Byłaś już wtedy milczeniem w powiewie wiatru dalekim, w słońcu, w kobaltowym niebie. Patrzyłem na ciebie i patrzę nadal.

 

Wznosi się w porywach silnika kosmiczny pocisk (Concorde), przecinając skrzydłami elegie powietrza w uskoku czasu. Powoli, tak bardzo powoli rozwija za sobą długi, biały, skłębiony warkocz Andromedy, który mogłabyś teraz upleść i który mógłbym trzymać w dłoniach, mimo że byłby kruczoczarny jak twoje włosy.

I znowu wiatr rozwiewa śmieci, omiata skronie. I znowu cisza opuszczonego miejsca wzmaga szum wezbranej w żyłach rzeki krwi. Przesypują mi się przez drżące palce artefakty dawnego życia. Jakieś prześwietlone foliały, klisze, poplamione, porysowane fotografie uśmiechniętych twarzy.

Kto to taki? Patrzące na mnie widma umarłych, gdzieś z głębokich warstw celuloidowej przeszłości. Czarno-białe pozostałości, rozrzucone wokół okruchy zapomnienia. Stosy pożółkłych gazet, plakatów, folderów... Wszystko to, co po nas zostało. Niepotrzebne nikomu szczątki.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2023-03-16)

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Arsis Zgnębiająco trochę. Ja psychicznie nie byłabym w stanie pisać takich rzeczy, o takim wydźwięku, bo bałabym się, że dopadłaby mnie znów depresja, a wtedy powolne konanie, czego nikomu nie życzę. Ale najwyraźniej jesteś dużo silniejszy psychicznie ode mnie. Intrygujesz...

:) 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Opływa mnie woda. Krajobraz pełen niedomówień. Moje stopy. Fala za falą. Piana… Sól wsącza się przez nozdrza, źrenice... Gryzie mózg. Widziałem dookolnie. We śnie albo na jawie. Widziałem z bardzo wysoka.   Jakiś tartak w dole. Deski. Garaż. Tam w dole czaiła się cisza, choć słońce padało jasno i ostro. Padało strumieniami. Przesączało się przez liście dębów, kasztanów.   Japońskie słowo Komorebi, oznacza: ko – drzewo lub drzewa; more – przenikanie; bi – słoneczne światło.   A więc ono padało na każdy opuszczony przedmiot. Na każdą rzecz rzuconą w zapomnienie.   Przechodzę, przechodziłem albo bardziej przepływam wzdłuż rzeźb...   Tej całej maestrii starodawnego zdobienia. Kunsztowna elewacja zabytkowej kamienicy. Pełna renesansowych okien.   Ciemnych. Zasłoniętych grubymi storami. Wyszukana sztukateria...   Choć niezwykle brudna. Pełna zacieków i plam. Chorobowych liszai...   Twarze wykute w kamieniu. Popiersia. Filary. Freski. Woluty. Liście akantów o postrzępionym, dekoracyjnym obrysie, bycze głowy (bukraniony) jak w starożytnej Grecji.   Atlasy podpierające masywne balkony… Fryz zdobiony płaskorzeźbami i polichromią.   Metopy, tryglify. Zawiłe meandry…   Wydłużone, niskie prostokąty dające możliwość rozbudowanych scen.   Nieskończonych fantazji.   Jest ostrość i wyrazistość świadcząca o chorobie umysłu. O gorączce.   Albowiem pojmowałem każdą cząstkę z pianą na ustach, okruch lśniącego kwarcu. I w ostrości tej jarzyła mi się jakaś widzialność, jarzyło jakieś uniesienie… I śniłem na jawie, śniąc sen skrzydlaty, potrójny, poczwórny zarazem.   A ty śniłaś razem ze mną w tej nieświadomości. Byłaś ze mną, nie będąc wcale.   Coś mnie ciągnęło donikąd. Do tej feerii majaków. Do tej architektonicznej, pełnej szczegółów aury.   Wąskie alejki. Kręte. Schody drewniane. Kute z żelaza furtki, bramy...   Jakieś pomosty. Zwodzone nad niczym kładki.   Mozaika wejść i wyjść. Fasady w słońcu, podwórza w półcieniu.   Poprzecinane ciemnymi szczelinami puste place z mżącymi pikselami wewnątrz. Od nie wiadomo czego, ale bardzo kontrastowo jak w obrazach Giorgio de Chirico.   Za oknami twarze przytknięte do szyb. Sylwetki oparte o kamienne parapety.   Szare.   Coś na podobieństwo duchów. Zjaw…   Szedłem, gdzieś tutaj. Co zawsze, ale gdzie indziej.   Przechodziłem tu wiele razy, od zarania swojego jestestwa.   Przechodziłem i widzę, coś czego nigdy wcześniej nie widziałem.   Jakieś wejścia z boku, nieznane, choć przewidywałem ich obecność.   Mur.   Za murem skwery. Pola szumiącej trawy i domy willowe. Zdobione finezyjnie pałace. Opuszczone chyba, albo nieczęsto używane.   Szedłem za nią. Za tą kobietą.   Ale przyśpieszyła kroku, znikając za zakrętem. Za furtką skrzypiąca w powiewie, albo od poruszenia niewidzialną, bladą dłonią.   W meandrach labiryntu wąskich uliczek szept mieszał się z piskliwym szumem gorączki.   Ze szmerem liści pożółkłych, brązowych w jesieni. Uschniętych...   *   Znowu zapadam się w noc.   Idę.   Wyszedłem wówczas przez szczelinę pełną światła. Powracam po latach w ten mrok zapomnienia.   Stąpam po parkiecie z dębowej klepki. Przez zimne pokoje, korytarze jakiegoś pałacu, w którym stoją po bokach milczące posągi z marmuru.   W którym doskwiera nieustannie szemrzący w uszach nurt wezbranej krwi. Balet drgających cieni na ścianach, suficie… Mojej twarzy...   Od płomieni świec, które ktoś kiedyś poustawiał gdziekolwiek. Wszędzie....   Wróciłem. Jestem…   A czy ty jesteś?   Witasz mnie pustką. Inaczej jak za życia, kiedy wychodziłaś mi naprzeciw.   Zapraszasz do środka takim ruchem ręki, ulotnym.   Rysując koła przeogromne w powietrzu, kroczysz powoli przede mną, trochę z boku, jak przewodnik w muzeum, co opowiada dawne dzieje.   I nucisz cicho kołysankę, kiedy zmęczony siadam na podłodze, na ziemi...   Kładę się na twoim grobie.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-25)    
    • Ale dlaczego więźniarką ZIEMI?
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Sytuacja jest patowa,ujmę to najprościej, przed snem lepiej film obejrzeć o "Królowym Moście" Pozdrawiam Adam
    • siedzimy na błoniach popijając jogurt   to jest ten moment kiedy widać jednocześnie słońce księżyc i gwiazdy   Julek mówi że początek to było jedno Wielkie Pierdolnięcie jest z technikum i wie co mówi ale ja czuję że było zgoła inaczej   byliśmy tam wszyscy na samym początku ktoś coś powiedział ktoś się nie zgodził i tak się zaczęło    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...