Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ERROR


Rekomendowane odpowiedzi

ERROR

 

Tramwaj linii dziesięć właśnie odjechał. Dosięgnąłem go jedynie wzrokiem. Byłem niecałe dwieście metrów od przystanku, gdy jego wolny ruch zaczął przyspieszać.

- Kurwa mać! – krzyknąłem.

Dzisiaj mam egzamin. Nie dość, że zaspałem to jeszcze dzieje się to. Zawsze musi być coś. Jakby to powiedziała moja babka: nie zbadanie są wyroki boskie. To chyba w końcu trzeba je przebadać. Pogoda jest piękna jak na wczesną, kwietniową wiosnę. Choć dochodzi dopiero ósma słońce świeci w asfalt dość intensywnie, sprawując złudzenie fatamorgany. Boli mnie głowa. Pewnie to wynik wypalenia paczki papierosów na czczo. Stres zżerał mnie od środka. Uczyłem się na to jebane zaliczenie dwadzieścia cztery godziny bez snu. Nic nie pamiętam. Mam mentlik w głowie. Stoję jak ten idiota w białej koszuli, czarnych spodniach dość przyległych do moich nóg i mokasynach, które obtarły mnie ze wszystkich stron. Jestem zły, wkurwiony, wściekły. Myślę o liceum. Chciałbym mieć wyjebane na wszystko tak jak wtedy. Zajęcia zaczynały się zwykle o siódmej. Nigdy na nie nie docierałem. Dziwne, że mnie nie wyrzucili. Za to powtarzałem klasę. Maturę zdałem fartem. Dużym fartem. Nigdy nie zapomnę miny tego pierdolonego kujona, co chadzał na korki dzień w dzień, gdy odbieraliśmy wyniki. Nie mógł dowierzyć, że napisałem rozszerzenie z polskiego lepiej niż on. No tak bywa mój chłopcze. Życie to nie fair play. Śmieje się sam do siebie, stojąc na przystanku. Wzrok osobników sterczących na przeciwko prześwietla mnie całego.  W sumie mam ich w dupie, choć wyrazy ich mord zawsze mnie drażnią. Jedyne, z czym Piłsudski miał rację to ze swoim stwierdzeniem, że ludzie to kurwy. Jestem dość dziwną istotą. Nienawidzę ich, brzydzę się tego społeczeństwa, a z drugiej strony pragnę akceptacji i przynależności. Ambiwalentny typ. W końcu przyjeżdża. Piękna dziesiąteczka. Mam dwadzieścia minut spóźnienia. Jak profesorka pozwoli mi jeszcze pisać to zacznę wierzyć w cuda. Wsiadam do cudownego środka lokomocji. W drzwiach wita mnie zapach uryny, fekaliów i wymiocin. Polska. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Gdy historyczka pytała mnie o ostatniego króla Polski, z dumą odpowiadałem:

- Mikołaj II Romanow, psze pani.

Nie była zbyt inteligenta, żeby pojąć, że w sumie miałem racje. Mało nauczycieli, których spotkałem na swojej edukacyjnej drodze była rezolutna. Postkomunistyczne dziady, kończące WSP ( wylęgarnie starych panien). System nauki w cudownym Lechistanie to żart, cyrk, chujowy kabaret. Przez dwanaście albo trzynaście lat, w zależności od twoich życiowych wyborów, uczysz się rzeczy nie przydatnych do egzystencji. Stoję już dobre siedem minut bujany przez torowiska. Tramwaj jest napchany pod sam korek. Słyszę płacz dziecka, czuję zapach potu, widzę jak dwóch meneli pije jakąś berbeluchę i chowa ją, co rusz za pazuchę. Zakładam słuchawki. Wolę na czas naszej wspólnej wyprawy odciąć się od reszty towarzyszy podróży. Będzie mi lepiej. Muszę się uspokoić, choć liczenie oddechów jeszcze bardziej mnie rozstraja. Włączam jakieś rzępolenie. Nie ważne, kto gra, ważne, że zagłusza ten jebany zgiełk. Pogłaśniam muzykę tak, aby nie słyszeć nic po za nią. Gdyby Hieronim Bosch istniał w teraźniejszych czasach, definiowałby piekło życiem w Polsce. Tak myślę obserwując tłum osobników przebywających razem ze mną. Ten naród jest zbyt heroiczny i durny. Umiemy się scalić tylko przez chwilę, na chwilę. Łączyliśmy się w bólu, gdy zmarł papa w dwutysięcznym piątym, albo, kiedy tupolew rozjebał się o drzewo w dwutysięcznym dziesiątym. Wtedy stawaliśmy jak jeden mąż ukazując, czym jest społeczeństwo. Teraz, kiedy wybuchła wojna w Ukrainie zrobiliśmy podobnie. Pomagaliśmy, obdarowywaliśmy, podawaliśmy rękę. Ale minął rok. Trzysta sześćdziesiąt pięć pierdolonych dni. Nagle zwrot akcji jak w jakimś amerykańskim akcyjniaku klasy z z osiemdziesiątych lat.  Wszędzie rozlega się głos na nie. Raptownie każdy Ukrainiec to banderowiec, banda upa, chuj wie, kto jeszcze. 

- Wolność jest darem Boga! – krzyczy jakiś chłop.

To cytat z encykliki papieskiej, choć ten slogan bardziej kojarzy mi się z dokumentem Ciszewskiego. Nie wiem, czemu ten facet to mówi. Widać, że jest dość inny od reszty. Wyróżnia się obitą twarzą, brakiem obuwia, dresami przetartymi na kolanach i koszulce ubrudzonej w czymś pomarańczowo – fioletowym. Może to sam zbawca zszedł na ziemie? Ogarnia mnie fakt, że muzyka nie daje rady przyćmić rumoru tramwaju. Zaczynam badać osobnika, który ma się za proroka. Musiał przyjebać coś mocnego, bo jest wystrzelony jakby był na innej planecie, jeszcze nie zidentyfikowanej przez NASA.  Ale mistrz z Nazaretu ma rację. Wolność to najważniejsze prawo istnienia. Ważniejsze od bezpieczeństwa. Wybór w podejmowaniu każdej decyzji, niezależność, swoboda, samodzielność. Nagle uderza mnie podmuch gorącego powietrza. Zaczyna parzyć moją potylice przechodząc w dół ciała. Pewnie to wynik odwodnienia. Czuję się okropnie. Poty oblewają mnie całego. Płyną ciurkiem po czole i plecach. Stres jeszcze zwiększa odczucia. Na chuj ja się pchałem na te studia? W życiu nie spodziewałem się, że zdam egzamin dojrzałości, a teraz jestem w cuchnącym tramwaju i pędzę na jakiś durny egzamin. Nawet nie wiem jak nazywa się przedmiot, z którego zdaje. Dostałem wczoraj wieczorem notatki od kolegi z roku, choć „kolega” to za duże słowo. Jestem autsajderem. Samoistną tratwą tułająco się gdzieś w sztormie. Nagle czuje ostre szarpnięcie. Łapie się szybko metalowego drążka. Większość z osób leży na ziemi. Jezus o dziwo utrzymuje równowagę. Spostrzegam winowajców całej sprawy. Dwóch dżentelmenów, bez zębów na przedzie. Idioci dla beki pociągnęli za hamulec awaryjny.

- Kurwa, hahaha, kurwa, ale dobre, patrz jak leżą! – mówi jeden do drugiego.

- Dobre, zajebiście żeś wymyślił morda. – odpowiada mu współwinny sytuacji.

Ludzie się wkurwiają. Zaczynają się drzeć. Wołają motorniczego, żeby otworzył drzwi.

- Uspokójcie się! Pan nasz wie co robi!!! – mówi do swoich owieczek syn cieśli.

 Nagle dwóch inteligentów łapie kontakt wzrokowy z tym dziwacznym chłopem.

- Eee. Ty kurwa Cejrowski! Wypierdalaj mi stąd. – mówi do niego jeden z dwóch.

W sumie wyglądają jak bracia bliźniacy. Mroczki po spożyciu zbyt dużych dawek metanolu.

Wrota naszego dyliżansu, po zlitowaniu się tramwajarza, zostają otwarte. Lud jak szarańcza wylatuje z bimby. Agnus Dei jak przystało na proroka wymyka się z transportu, jako pierwszy, biegnąc wprost do śmietnika ogarnąć jakiś tytoń do lufki.

- Pa jak spierdala, hahaha. – mówi drugi z dwóch.

Wychodzę, jako ostatni. W tramwaju pozostają bracia syjamscy i kierowca. Wycieczka trwała ponad dwadzieścia minut. Jestem zmęczony podróżą, wyczerpany brakiem sił. Na Uniwersytet zostało mi niecały kilometr. Google Maps pokazują 15 minut. Stopy parzą mnie przez pierdolone mokasyny. Pewnie będę jedyny odziany na galowo. Muszę gdzieś siąść. Czegoś się napić. Nie dam rady dość tam na nogach. Siadam na pierwszej, lepszej ławce. Nie zauważam, że jest cała brudna w ptasie gówna. Biorę telefon do ręki. Sprawdzam komunikator. Wszystkie konwersację mam wyciszone, ponieważ nienawidzę spamowania i dźwięku aplikacji. Wole ciszę i spokój. Nagle oczom nie wierząc czytam grupę. Zajebiście, kurwa. Pomyliłem godziny. Egzamin odbył się pięćdziesiąt minut temu. Jest za dziesięć dziewiąta. Ja pierdole. C-U-D-O-W-N-I-E. Wstaje z tej pierdolonej ławki. Jestem calusieńki w pocie, jebie ode mnie jak z szaletu. Słońce zaczyna ostrzej grzać. Buzują we mnie wszystkie emocje. Ściągam buty, biorę je do ręki szukając jakiegoś sklepu. Wchodzę do pierwszego lepszego. Biorę wodę, piwo, albo dwa piwa. Podchodzę do lady. Proszę jeszcze o najtańsze fajki, bo mam tylko dwadzieścia złotych przy sobie. Płacę, pakuje swoje zakupy do reklamówki i wychodzę. Veni, vidi, vici. Podążam przed siebie na bosaka, szukając jakiegoś skweru. Siadam w parku, na trawie. Mam to w dupie, że cała koszula będzie brudna. Przynajmniej zacznie pasować do ogównionych spodni. Otwieram piwo, wsadzam papierosa do ust.

- Jednak życie może być piękne! – wołam.

- Jeszcze jak! – odpowiada mi zbawca z tramwaju, opalając lufkę.

Macham mu ręką, aby podszedł bliżej. Daje mu browara. Pytam czy chce papierosa. Nie odmawia.

- Dziękuje ci, drogi chłopcze. – mówi wzruszony.

W sumie dobrze mieć kogoś w trudnych chwilach.

Spiritus Movens.

 

 

 

                                                                                                                                               

k.

Edytowane przez kserskes (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...