Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Pokryty liszajami pleśni ceglany mur. Ciągnący się donikąd. Donikąd… Noc.  Za oknami czarna otchłań nicości. Noc. Osiadający na wszystkim wirujący gwiezdny pył. 

Zwiedzam pokoje, korytarze… A wszędzie puste krzesła. Zakurzone. Obdrapane. Trzeszczące. Wypaczone… A wszędzie niekończące się labirynty. Mroczne pomieszczenia otwarte na oścież. Zakamarki. Spirale kamiennych, drewnianych schodów… W górę. W dół. Skąd? Dokąd? Znikąd. Donikąd…

Wiatr otchłani. Przeciąg ogromu. Zimowa noc. Jesienna. Letnia… Bezkresna… Niekończące się piekło lodu, zaśnieżonych równin. Wyjący. Tarmoszący za kołnierz wiatr rozpaczy i samotności. Szarpiący za podarte rękawy koszuli, nogawki spodni… Oddech nuklearnego unicestwienia…

 

Właśnie nadchodzi mistrz ceremonii. Widzę go jak nadciąga, pochylony do przodu. Jak przemierza zaspy. Roztrąca dłońmi ostre grudki zmrożonego deszczu uderzające w twarz. Albo w huku błyskawic wznieconych gorączką burzy. Idzie powoli krokiem straconego. Z opuszczoną, zakapturzoną głową.

Wznoszę za niego toast, kielichem, który mży na brzegu szarymi pikselami ciszy i porzucenia. Odpowiada na mój gest ostrym odbiciem w lustrze. I mówi, i szepcze coś bełkotliwie. Opowiada dzieje swojego życia. Niekończące się litanie epizodów z jakiejś zimy, z jakiegoś lata, jesieni…. Coś wciąż mówi, lecz często gubi wątek. Zaczyna znowu od początku albo od końca.

Pamiętam jedynie, że miałem coś zrobić. Lecz, nie pamiętam, co. Więc, chyba pójdę. Tam, gdzie czas jest odległy jak majaki senne o jarzących się czerwonawo wyrazistych konturach śmiertelnej gorączki.

Włączam w przedpokoju światło. Na wieszaku szary płaszcz, pleciona skórzana szpicruta, zaplamiona papierowa torba, czarny parasol. Więcej nic. Pod sufitem kurz, pajęczyny i pył. Cień gałęzi, kreska pękniętego tynku. Chyba stąd pójdę. Dokąd? Pójdę sobie, pojadę, ale bez możliwości powrotu. Otworzę drzwi na przestrzał, wchłaniając chłód schodowej klatki. Wyjdę, zatopiwszy po raz ostatni wzrok w znajomej przestrzeni. Udam się w podróż bez powrotu. Pożegnam bulgotanie żeliwnych rur, puste fotele, krzesła, stół… Obłe słoje na fornirze szafy. Sęki na klepkach podłogi.

Pójdę sobie w odmęt granatowej nocy, mijając na niższych piętrach mroczne, opuszczone pracownie z galerią porzuconych młotków, dłut, okrytych zakurzoną folią niedokończonych popiersi.

 

To od księżyca taka cisza. Idzie za mną. Idzie krok w krok. Oświetla mnie srebrzyście i tkliwie. I rozsnuwa nić pajęczą, i śni o sobie w oceanie nostalgii, jakby w szumiącej pieniście muszli wyrzuconej na brzeg.

Wiem, że to wszystko jest mało czytelne dla żywych. Nie dziwota, że przechodzą przez mnie jak przez niewidzialną membranę, nie zauważając mnie, nie widząc i prawie nie czując. Przechodzą tak, jak duchy, wolno przez powłoki atmosfer, hausty powietrza. Jak przez tchnienie ogromnego oddechu. Jakby cząsteczki ciemnej materii, które nie wchodzą w interakcję z materią widzialną.

Pełno ich tu. Tych wszystkich napastujących zewsząd ignoranckich widziadeł. Tylko, po co? Nie wiadomo. Choć są i snują się znikąd, donikąd. W zimnie, w deszczu albo w duchocie letniej spiekoty, w którymś gorącym dniu czerwca albo lipca.

 

Pamiętam, że schodziłem po krętych schodkach, siadając w kącie przedpokoju. Czekałem na ojca z glinianym dzbanuszkiem w małych, dziecinnych rączkach między kolankami… Na te znajome kroki, chrzęszczące co dzień na żwirowej alejce. Lecz, nie przyszedł. Czekałem długo, patrząc na pomarańczową plamę zachodzącego słońca i wsłuchując się w perlisty szmer pobliskiego strumienia. Lecz, nie przyszedł… Smuga światła przechodziła wolno, aż skurczyła się w rogu i zniknęła… Pamiętam, że noc przyszła znienacka. Rozgwieżdżona, księżycowa i zimna… Noc. Noc samotności i opuszczenia. Noc rozkładu i ciszy. Noc… Bezkształtna kipiel mrugających gwiazd. W strumieniu na dnie przezroczystym, wśród gładzonych przez wodę kamieni… 

 

Chwytam za słuchawkę telefonu. Jakiś głos. Nie dosłyszę. Trzeszczenie i szmery. Piskliwy szum otchłani kosmosu jak przy strojeniu radia. Czekam na list. Na wiadomość. Na koniec bezsennej nocy. Wśród rzeczy, które się stają… Czekam, obserwując berło kwietniowej gałęzi w jakimś szarym, burzowym świcie. Skąd dzień? Przecież dopiero był środek nocy. Ach, tak. To nocny wiatr zapalił się od jutrzenki z wielkim płomieniem wchodzącej Wenus. Wiatr ciepły, niosący mdlący, apteczny zapach znad dalekich łąk. Znad wilgotnych, zielonych pól…

Powiedz mi… Jesteś? Milczysz. Milczysz wciąż. Masz rację, milcz. Bo i z kim tu rozmawiać? Z drżącym cieniem księżycowej nocy? Ze smugą gorącego słońca pełznącej po ścianie w wątpliwej przestrzeni domu? W której roznosi się brzęk szkła w kredensie? Trzask rozsychających się drewnianych mebli?

 

Tak oto wchłania mnie całego głęboki fotel z wygiętą poręczą. Zatapiam się. Zanurzam. Wchodzę w sen potrójny, w letarg, nie mogąc się już ruszyć z miejsca. Przechodzę przez niebieskie ściany, przez obrotowe drzwi z powietrza. Wspinam się. Unoszę z furkotem wielkich skrzydeł…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2023-02-05)

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    •    siedzę na skraju łóżka w pokoju, dogasa słońce razem z dniem. Gdzieś w tle muzykę gra radio. Powoli mrok odbiera to co dał dzień. Ona jest jeszcze w łazience.

      Szmer jednostajnego opadu wody z prysznica odbijającego się od ciała jest delikatnie dla mnie słyszalny, wiercę się, opierając dłonie o materac. Kęcę głową od lewej do prawej i odwrotnie. Jestem niespokojny. Mój nocny strój już trochę przyciasny. Muzyka jest teraz spokojna ale mnie nie uspokaja, można jednak zachwycić się jej dźwiękiem.Zaczynam rozmowę z samym sobą  -oczywiście w myślach , nie jest łatwo rozmawiać z soba samym. Nie mogę zanegować swoich słów czy myśli ale nie mogę zgadzać się z każda z nich. 

           Zawsze dostrzegałem subtelną różnicę po miedzy tym co lubię a tym co od niej dostaje? Tak, zawsze czekam to pewne! To frustrujące. Nerwowo odpalam papierosa : 

      - Ona nie lubi gdy palę(ja to lubię).

      - myślę, chyba wszystko jest idealnie okno otwarte, pościel wyprasowana , kwiaty w wazonach kurz starty.

      - I tak się znowu dziś nie uda. 

      - myślę dlaczego jak znowu będzie wymówka?

          Kładę sie na łóżku w poprzek bez poduszki pod głową ręce wyciągam za siebie łydki i stopy opadły w dól poza łóżko, stopy lekko muskają podłogi.

      Postanowiłem nie rozmawiać z soba więcej w tej chwili zatapiam się w muzyce.

      Oczy przymykam muzyka usypia mnie powoli zaczynam oddychać głębiej , jest mi błogo prawie zasnąłem.

      Prawie robi różnicę bo miedzy snem a jawą drzwi łazienki otwarły się.

         wchodzi Ona i od razu wali do mnie :

      -Dlaczego leżysz na kołdrze!

      -Zapomnij o rozmowie nie zauważasz jak cham ważnych spraw a chcesz rozmawiać o Nas? 

      -Nas nie ma właśnie dlatego , ze leżysz na kołdrze nie masz zasad , w twoim życiu nie ma porządku.

      I zaczyna ciągnąć dalej już beznamiętnie:

      - chcę obejrzeć film podaj laptop.

      Podje jej laptop, ona do mnie:

      -idź , spać do salonu!

      - Chce odpocząć i zasnąć.

      Odpowiadam:

      -dobrze, spokojnej nocy.

      Macha zdegustowana na mnie ,żeby wyszedł szybciej jej spojrzenie wskazuje , że nie ma tu miejsca dla mnie.

      Ja dolewam oliwy do ognia:

      - przydam się jak trzeba będzie przenieść coś ciężkiego...

      Tym sposobem zasypiam sam w salonie- o ile , można przez trzy godziny próbować spać ,wiercąc się i myśląc.I tak padłem dopiero krotko przed gdzieś ? Godzina demonów!

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...