Pewien filozof pochodzący z Chęcin
nie miał smykałki do żadnych narzędzi.
Gdy jakieś brał w łapę,
wychodził na gapę.
Lecz do narządów, to zawsze miał chęci.
Jestem w ciemnym, zimnym pokoju.
Czas spać, wyłącznie na ukojenie myśli czekam.
Nadeszła chwila ciszy i spokoju.
Ze łzami w oczach na podłogę klękam.
Czas Bogu ofiarować się w opiekę.
Dziwne... mam siłę by nadal go wołać.
Wyciągam do niego zakrwawioną rękę.
Czy dane mi będzie go w niebie oglądać?
Koniec myśli! Przyłóż swą głowę do poduszki!
To przecież nie pistolet strażnika,
lecz metalowego łóżka koniuszki
przeznaczone dla małego robotnika.
Zasypiam i widzę - moją siostrę, brata...
Mama nas woła na gotowy posiłek.
Wtem zauważam na drzwiach postać kata.
Na nic był mój trud i wysiłek.
Nagle się przebudzam, patrzę na moje ciało...
chude, sine, udręczone.
Jeszcze tydzień, góra dwa mi zostało.
Chwila i zobaczę znajome twarze różami obleczone.
Koniec trosk i narzekań!
Czas rozgrzeszenia duszy i miłości!
Nie będzie już strażnika nękań,
lecz wędrówka w stronę wolności.
--------------------------------------------
PS
Są to przemyślenia bardziej oczami dziecka niż dorosłego człowieka, bo wiesz ten powstał koło 2017 roku, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły podstawowej. Postanowiłam jednak mimo wszystko go opublikować, bo uważam, że ma potencjał.