Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Odmienne Stany Umysłu


Rekomendowane odpowiedzi

 

 

Powiedz mi… długo mam jeszcze błądzić po rozdrożach dróg, szukając tej jednej, ponad wszystko właściwej, prowadzącej do kryształowej komnaty. A może pofrunąć pod nieboskłon nieba. Wtopić w bezchmurne szaleństwo. Przeistoczyć ciało w błękitną cząstką farby. Rzucić na wiecznie drgający obraz kwadratowych kół. Przecież już tyle razy szukałem najsłabszego ogniwa.

 

Stalowy łańcuch, cały czas wisi na mojej szyi. Otula zimnym gładkim ściskaniem. Jak mam zatem odnaleźć to najbardziej słabe, skoro jestem istotną cząstką całego zamieszania, a zwierciadło już dawno rozbite. A gdyby tak poszybować w głąb umysłu. Poznać kwitnące kwiaty własnych myśli. Postarać się wzlecieć pod samo sklepienie sensu istnienia. Doznań i odczuć. Pojąć nazwy wszystkich różnorodnych drzew. Wyodrębnić gatunki. Poznać sens wyrastania ku niebu. Aż w końcu zgłębić i zrozumieć: tajemnicę lasu.

 

O nie. To nie takie proste. Ogrodzenie jest piekielnie wysokie. Zbudowane ze skalpeli i brzytew. Sięga poza horyzont postrzegania i wytęsknionych zdarzeń. Na krawędziach przeistoczenia płoną tajemnice. Widzę pomarańczową łunę. Zaprasza do siebie. Boję się podchodzić bliżej. Nie potrafię zgłębić aż takiego żaru. Macki lęku zagradzają drogę. Suną w moją stronę. Otaczają i zamykają w uścisku, który dławi i wyciska odwagę. A nawet gdyby zaryzykować, to w końcu zawładną mną moje blizny. To już nie będę ja. Stanę się jedną wielką raną. Co z tego, że wiele zrozumiem, skoro ciało będzie zgliszczami opakowania lub kupką gorącego popiołu, nieprzydatne dla innych ludzi.

 

A gdyby zostać strumyczkiem. Początkiem rzeki.

 

Póki co błądzę po suchych zwiędłych liściach. Skrzypią i trzeszczą pod stopami, jak wyschnięte kokony zasuszonych, aczkolwiek zimnych jak lód, poczwarek. Cały czas podążam w kierunku urwiska oblodzonego płaskowyżu. Widzę krawędź, lecz jeszcze nie wiem, co jest poza. Czy będę spadać, stukając o wystające skały, czy pofrunę na drugą stronę uśpionego snu. A może dotrwam do dna. Jeżeli nie będzie wystających szpikulców, to dostanę ostatnią możliwość odbicia. W przeciwnym wypadku, utknę jak ten motyl w gablocie, nadziany na szansę, którą kiedyś przegapił.

 

Dostrzegam wokół dziwne zjawisko. Drzewa zawiązują supełki. Ale tylko niektóre. Mają prawdziwy problem ze swoją koroną. Im większa, tym gorzej. Nie mogą jej przecisnąć przez mały otwór, wytworzony przez kółeczko stworzone przez pień. Mam nieodparte wrażenie, że te co nie podołają, zmarnieją i umrą, mimo dostatku potrzebnej wody. Przytłacza mnie czubek własnej korony i cała reszta. Bardzo.

 

Właśnie zaczyna padać. Wiele liści przygniata stado spadających cząstek. Jedne dziurawią żyłkową powierzchnie, a po innych wilgotność orzeźwiająco spływa. Mała biedronka startuje z zielonego pasemka, rozbryzgując skrzydełkami kropelkę wody. Ma jednak pecha. Płonie w oślepiających promieniach słońca. Myślała, że tam gdzie jasność to musi być szczęście. A tu figa z makiem albo nawet tego nie ma. Żadnych reguł. Jaskrawe światło bywa gorsze niż mrok. Przebija powieki, gdy zupełnie niespodziewanie, człowieka dopada jak płonąca bestia z wrzącą krwią. Wlatuje do gardła świadomości, podświadomości, wypalając wiele na swojej drodze. Gdyby można było wypluć chociaż trochę: lepkiej gorącej mazi. Dławiącego skrawka własnego: ego. Pozbyć się kolczastych ziarenek przeistoczonej opacznie egzystencji.

 

Szybuję nad morzem. Gładkim, nienaruszonym. Nagle w niektórych miejscach woda zamarza. Tworzą się kwadraty i koła o równych polach. Wiem, że to niemożliwe. Z nieba zwisa wstęga liczba: Pi. Jej koniec omiata mi twarz. Spoglądam w dół. Dostrzegam drugą stronę planety i podeszwy chodzących ludzi. Z zielonkawej toni wyrastają grube łodygi morskich kwiatów. A na każdym z nich przyczajony rekin. Ludzkie szczątki wystają mu z pyska. To nawet ciekawie by wyglądało, gdyby nie to, że nie mogę wzlecieć wyżej ani się zatrzymać. Kawałek po kawałku podgryzają moje fruwające niby ciało. Siedzą przyczajone między białymi płatkami ogromnych kwiatów. Jak jakieś zmutowane szare pszczoły. Coraz bardziej mnie ubywa. Nie czuję już bólu. Został czysty umysł. Tego mi nie zjedzą. Nigdy! Przenigdy! Za mało krwisty i pożywny. Nawet dla takich bestii. Nagle morze znika.

 

Idę po zielonym promieniu nad głęboką przepaścią. Widzę ogromną kołyskę. Słyszę głośne chlupotanie i szum. To krew przelewa się przez brzegi. Cienkie pasemka czerwoności, znikają na dole we mgle. Z wnętrza łóżeczka wystaje czarny sztylet, z postrzępionymi kawałkami początków kwiatów. Są różowe. Kolor stanowi wypadkową dwóch istotnych barw. Przylepione do ostrza, mimo wszystko pragną uciec, by dalej rosnąć. Nic z tego. Ostrze jest przeszkodą nie do przejścia. Nie zaglądam do środka. Pod prześwitującą drogą przelatuje zielonkawa kukułka.

 

Płynę nad pustynią. Widzę w dole własne ślady. Czyżbym kiedyś tu był? Na tym prawie pustkowiu, gdzie tylko piasek jest panem i władcą samego siebie. No… może nie do końca. Kolce kaktusa wciskają swe ostrza do czeluści brzucha. Żeby chociaż miały tępe końcówki. Albo lepiej nie. Wchodziły by wolno i dłużej by trwała ułuda cierpienia. A właściwie jaka to różnica? Rzeczywistość czy halucynacja. Tak samo boli. Piasek wlatuje w oczy pod sklepienie powiek. Rani przy zamykaniu i otwieraniu. Małe kuleczki skrzypią boleśnie, między okiem a skórą. Och, żeby tak nie mieć tych zasłonek na wiercących się gałkach. Co za głupoty przychodzą mi do głowy. To chyba od słońca. Pot zalewa oczy. Dostrzegam drgające powietrze. Widzę jezioro, ale tylko widzę. Tak naprawdę go nie ma. Jest owszem, ale w moim umyślę. A stamtąd się nie napiję. Dostrzegam szklankę pełną wody. Biorę do ręki. Dokładam do spieczonych ust. Przechylam. Powstająca dziura otwiera dno. Ożywcza ciecz płynie pod górę w odwrotnym kierunku. Wylatuje na zewnątrz i wsiąka w piasek.

 

Stoję na powierzchni nieokreślonej. Podchodzi do mnie stwór, o tożsamym wyglądzie. Czyli nijakim. Jest duży i ma wiele zębów. Mówi do mnie proste, lecz znamienne słowa:

– Człowieku! Ty pomyśl…

– Cały czas myślę…

– … że za chwilę ciebie zjem.

– A czemu?

– Żebyś zrozumiał.

 

Nie zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Jestem między wielkimi zębami. Reszta wystaje z tyłu. Coraz bardziej mnie połyka. Kości trzeszczą i cały trzeszczę. Nie odczuwam bólu, ale mam wrażenie zgniatania. I słusznie! Wsuwa mnie głębiej i głębiej. Widzę po bokach różnorodną krainę wnętrzności. Czuję ich pulsowanie. Przesuwają się po mnie, jak oślizgłe pijawki. Jestem rozdrabniany na różnorodne cząstki.

 

Nagle jestem na zewnątrz. Mój umysł stoi na czymś w rodzaju pola. Wokół jak okiem sięgnąć biegają tysiące mnie. Tyle że: małych. Mniejszych od krasnoludków. Niczym bliźniacze obrazki, w kawałeczkach potrzaskanego lustra, które sam kiedyś rozbiłem. Słyszę głos z tyłu. Obracam się. Widzę tego samego stwora. Słowa znowu są dziwne.

 

– Jeden z nich, to ty. Musisz go znaleźć. Wtedy się powiększy. W takie małe ciało, nie pomieścisz wszystkich: radości, smutków, wspomnień, cierpień i tym podobne. A nawet gdyby, to przebiją skórę, by wystawać po bokach.

– Przecież one są dokładnie takie same. Skąd będę wiedział, że to: ja. Durnia ze mnie robisz?

– Raczej pragnę ocalić. Popatruj dokładnie. Będziesz wiedział.

 

Po tych słowach po prostu znika.

 

Nagle widzę jednego z nich. Stoi oparty o drzewo. Pod spodem trójkątny prześwit. A zatem sztywny. Podpływam bliżej. Także zimny. Wiem, że kiedyś muszę umrzeć. A zatem to jestem ja. Zwiększa swoją wielkość. Gdy ma rozmiar człowieka, wlatuję w jego ciało. Jakieś inne, obce ale z pewnością: moje.

 

Leżę w ożywczej trumnie. Takie mam odczucie. Czuję zapach lasu. Krawędzie umykają do góry. Słyszę szelest poduszki. Ociera się o świeże drewno ścian. Coraz głębiej i głębiej. Szybciej i szybciej. Nie odczuwam lęku. Raczej ciekawość. Teraz leżę plecami do góry. To co widzę na dole, nie da się określić słowami. Wtem pode mną dostrzegam cień. Do uszu dobiega: dziwny głuchy odgłos. Jakaś siła zamyka nade mną wieko. Ciemność zapada bardzo szybko. Nagle jestem gdzie indziej. Zdążyłem uciec, lub raczej: to coś mi pozwoliło. Widzę znowu ten sam cień. Ale jego źródło, zostawiłem w tamtym świecie. Skrawki ciemności krążą jakiś czas między drzewami, by po chwili zniknąć.

 

Co za piękny sad. Powietrze pachnie słodkimi owocami. Pomarańcze, śliwki, jabłka i banany tańcują przed oczami, niczym tancerki na łąkowej scenie. Upleciona z porannej mgły, oświetlonej poświatą w kształcie pięciolinii i dźwięcznych nut, sama w sobie jest dziełem sztuki. Pszczoły w kolorowych sukienkach, nakładają łyżeczkami wyrzeźbionymi z wosku, odrobinki miodu, do kryształowych kubeczków wyżłobionych w mroźnych sopelkach. Jak to możliwe, że tak tu piękne.


 

Na gałązkach kwitną kolibry. Malutkie i różnokolorowe. Dopiero są małymi pąkami. Wiatraczki wirują na ich maciupeńkich grzbietach. Niektóre już teraz startują z gałązek i wzlatują jak miniaturowe helikoptery. Strumyczek przezroczysty tak bardzo, że widać przez niego myśli ryb, unosi swoją rześką wstęgę, ukośnie do zielonej falującej trawy. Jak srebrzysty wąż wije się na wszystkie strony, opłukując drzewa i mnie z niepotrzebnego brudu. Koi rany. Owija migoczącym światem. Bystre rybki ocierają się o ciało. Jestem wewnątrz, lecz mogę oddychać. Nawet lepiej niż powietrzem. Słyszę skowronka. Siedzi na wysokiej wzniesionej fali. Dosięga śpiewem błękitu nieba. Kapią stamtąd: odrobinki słodkiego do nieprzytomności: piołunu.

 

Za następną stroną horyzontu, widzę kolejną.

Pod sklepieniem umysłu,

szybują przezroczyste ćmy,

pytań i zwątpień.

 

Żeby tylko nie przylgnęły wygodnie do światła,

zapominając o zgłębiania istoty i sensu,

działania lampy.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...