Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moje miejsce


Arsis

Rekomendowane odpowiedzi

Ciężkie z początku powieki są coraz lżejsze, bardziej przejrzyste. Absolutna czerń zaczyna być zastępowana poszczególnymi odcieniami czerwieni. Następuje w końcu ten moment stopniowego otwierania… Przenikają przez szczeliny drżące, mlecznobiałe promienie, ale nie za bardzo jasne, coś w rodzaju półświatła. Powstała widzialność jest enigmatyczna. Nie wiem, co widzę. Nie wiem, kim jestem. Mój umysł, nie! ― nie mam przecież umysłu, będąc zatrzaśniętym w jakiejś ogromnej skrzyni bez dna! Zaczynam niby dostrzegać szczegóły, ale nie wiem, jaką spełniają rolę w mojej widzialności. Nadal mam wrażenie lewitowania w próżni. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Nie mam w ogóle żadnego pojęcia, choć wraca nieśmiało świadomość, wypływa z głębokiej narkozy albo dziwnego letargu, albo z jeszcze bardziej dziwnego snu…

 

Nie wiem, w jakiej pozycji śniłem, ale wiem, że realność nabiera ostrości. Mój umysł wychodzi stopniowo z pułapki. Zaczynają iskrzyć w mózgu nitki nerwowych połączeń. Zaskakują poszczególne obszary, które odpowiadają za pełną dynamikę ruchu. Mój umysł jest tuż pod powierzchnią lustra wody… Wypływa… Wypływa... Wypływa… Jeszcze chwila i zacznie funkcjonować pamięć… Jeszcze chwila... Jeszcze, tylko chwila…

 

Wstrząsa mną nagle jakiś wewnętrzny skurcz ― pierwszy syndrom poruszenia. Zaczynam czuć. Tak! ― zaczynam czuć! Moje ciało nakłuwają tysiące igieł. Otwieram powoli usta, wydobywając z głębi gardła przeciągły, przejmujący krzyk…

 

Jest mi gorąco. Występują na czole i skroniach kropelki potu. Nabieram powietrze do płuc… Wypuszczam... Robię to znowu… ― i znowu…

Obraz jest coraz wyraźniejszy. To, co tak drży i migocze jest podwójną, potrójną gwiazdą… Nie! ― miliardami gwiazd! Nigdy nie przypuszczałem, że może być ich aż tyle, jako bliskie, dalekie, bądź ledwo dostrzegalne, zamglone byty. Przechylam głowę i widzę teraz w pełni czteroramienną galaktykę z jaskrawym centrum. Wiruje wokół własnej osi, rozrzucając i jeszcze bardziej rozciągając swoje ramiona. Im bliżej ich końców, tym bardziej bledną, znikają w rozproszeniu. Jest na wyciągniecie ręki… Omiata mnie nikłym promieniowaniem kosmosu, lśniąc na dnie moich źrenic doskonałym, powstałym od wiecznego pędu i wirowania blaskiem. Odnoszę wrażenie, że czuję na twarzy delikatny powiew od tego ruchu, tak, jakbym stał obok wielkiego wentylatora. Wyciągam dłoń. Czuję pod palcami opór materii. Dotykam jeszcze raz i jeszcze… Dotykam przeźroczystej i gładkiej jak lustro ściany… Jest taka cienka, że przenika przez nią straszliwy chłód wszechświata…

 

Siedzę na czymś w rodzaju krzesła, oparty łokciami o mały stolik. Siedzę w samym kącie sześcianu. Ów sześcian jest w połowie biały. W kącie naprzeciwko świeci słabo nieduża, podłogowa lampka. Wciąż nie mam pojęcia, gdzie jestem. Wszystko jest w jakimś zawieszeniu, choć sam nie odczuwam nieważkości. Powoli wstaję. Patrzę na swoje ciało. Jestem nagi, ale nie czuję zimna. Robię z trudem kilka kroków. Staję po środku tego dziwnego pomieszczenia akurat w miejscu, w którym biel przechodzi łagodnie w niewidzialność. Oprócz świecącej słabo podłogowej lampki, czegoś w rodzaju krzesła i małego stolika, nie ma tutaj więcej nic. Zawracam. Podchodzę do szklanej i zimnej ściany. Przywieram do niej dłońmi i czołem. Jest niesamowicie gładka i nieskazitelnie czysta, jakby jej w ogóle tutaj nie było. Odpycham się od niej i widzę przez moment odbicie swojego wynędzniałego i nagiego ciała. Mam długą brodę i włosy, lecz nie są siwe, są raczej ciemne. ― Kim ja jestem, u licha? ― No, kim?

 

Coś do mnie dociera, ale nie jestem w stanie rozgryźć tego do końca. Jestem w dziwnym stanie, gdzieś pomiędzy jawą a snem. Mam nieodparte wrażenie, jakbym na kogoś czekał. Nie mam poczucia czasu. ― Ile istnieję? ― Chwilę? ― Milion lat? ― A może całą wieczność? ― Ktoś ma przyjść? ― Kto ma przyjść? ― Kto?

Dotykam dłońmi gładkiej, nie grubszej od średnicy atomu ściany, przylegam do niej czołem. Wyobrażam sobie, że pęka pod moim naporem, a lodowata próżnia kosmosu zamienia mnie w ciągu sekundy w kamienną, oszronioną bryłę… Kłują mnie w oczy miliardy dalekich, nieosiągalnych, gwiezdnych igieł. I ta wirująca powoli tarcza czteroramiennej, spiralnej galaktyki… Znowu spoglądam w przeciwległy kąt sześcianu na słabo świecącą podłogową lampkę. Ma nie więcej niż metr wysokości i roztacza na białych powierzchniach sufitu, ścian i podłogi lekko-żółtawe, łagodne kręgi, które po przekroczeniu rozmytej granicy bieli ― przechodzą w szklany refleks.

 

Dotykam czegoś w rodzaju krzesła, naciskam palcem, próbuję paznokciem… Zrobione to jest z jakiegoś białawego, twardego materiału tak samo, jak i stolik. Poza tym nie ma więcej nic. Znowu patrzę na gwiazdy. ― Na ich drżenia. ― Na galaktykę. ― Na jej spiralne ramiona. ― Na ten ledwie zauważalny ruch… Poza tym nie ma więcej nic. Nie ma więcej nic poza czymś w rodzaju krzesła, poza małym stolikiem, poza małą podłogową lampką w przeciwległym kącie sześcianu. I poza mną. ― Na kogo ja wciąż czekam? ― Na kogo?

 

Nie wiem ile upłynęło czasu. Nie wiem ile mi go jeszcze zostało. A może jestem w miejscu, w którym nie obowiązuje czas? Budzę się ― usypiam. Rodzę ― umieram… Ten cykl nie ma początku ani końca. Jestem zawieszony w jakiejś dziwnej przestrzeni. Jestem, gdzieś pomiędzy materią, a nie-materią. Czuję i nie czuję, pamiętam i nie pamiętam. ― Kto ma przyjść?

 

Wciąż to samo widzenie, te same gwiazdy i wirująca wolno galaktyka. To samo niby-krzesło i ten sam mały stolik. I świecąca wciąż słabym blaskiem nieduża podłogowa lampka. Nie czuję chłodu, ale nie czuję też gorąca. Stoję w samym kącie sześcianu przy moim krześle i małym stoliku, oparty plecami o niewidzialne ściany i spoglądam w przeciwległy kąt. Patrzę na to wszystko z coraz bardziej obojętnym wzrokiem. Poza mną drgają gwiazdy i wiruje wciąż galaktyka. Trwam, nie żyjąc. Nie żyję, trwając. Jestem ― gdzieś pomiędzy…

 

Nie jestem już człowiekiem, ale też nie jestem duchem. ― Zatem, kim jestem? ― Albo, czym? Nie przynależę już do świata materii, ale też nie przynależę do świata nie-materii. Absolutny bezwład i cisza. Absolutne wyobcowanie. Znowu czuję, że nie ma mnie tu ani tam. Znowu przestaję pamiętać, choć i tak niewiele zapamiętałem. Lecz o dziwo znowu pamiętam wiele. Można to porównać do spienionych fal, które napływają ― odpływają ― wracają… ― I tak bez końca… Wciąż tak bez końca… Obmywają mnie… Zostawiają błyszczący ślad na brzegu… Obmywają moje stopy… Niosą woń słonego powietrza… Przelatują po niebie białe mewy… Przysiadają na czarnych konarach, bądź na krawędziach rybackich kutrów, tych porzuconych kutrów z łopoczącymi na wietrze kolorowymi chorągiewkami… Na krawędziach kutrów, wciśniętych do połowy w wilgotny piasek... Przelatują… Szybują… Odlatują… Wszystko jest jakieś zamazane, zamglone. Wszystko jest takie milczące, jak puszczane w zwolnionym tempie kadry niemego filmu. Nacierają zewsząd niejasne, stępione kontury przedmiotów… Wciąż nacierają… Jest ich coraz więcej…

 

Otwieram oczy i widzę znowu coś na kształt krzesła i małego stolika, i małą podłogową lampkę w przeciwległym kącie sześcianu. Patrzę na niewidzialną ścianę… Podchodzę do niej… Dotykam opuszkami palców… Przywieram czołem, czując chłód gładkiej i nieskazitelnie czystej powierzchni. Kłują mnie w oczy igły miliardów gwiazd. I widzę wirujące powoli ramiona spiralnej galaktyki… Staję się senny… Znowu senny… Opadają powieki… Ogarnia mnie czerń… Chyba już nie zdążę sobie niczego więcej przypomnieć. ― Kto ma przyjść? ― Nie przyjdzie nikt. ― Usypiam po raz kolejny. ― Umieram po raz kolejny. ― Usypiam znowu...

 

Już więcej nic.

 

(Włodzimierz Zastawniak, Październik 2016)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...