Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Stoję na wprost falujących kłosów zboża. Niebo jest niepokojąco ciemne; nie wiadomo czy od burzowych chmur, czy za sprawą czerni bezgwiezdnej nocy. Kłosy zboża falują łagodnie, oświetlane z otwartych okien opuszczonego domu ― drżącymi płomieniami świec. Nie, to nie kłosy, tylko spalone kikuty drzew albo wyrastające z ziemi ubłocone ręce tysięcy martwych ludzi. Krople wosku ściekają na drewniane parapety. I ściekają dalej, zastygając w powietrzu niczym miniaturowe sople. To jest chyba dom moich umarłych przed dziesięcioleciami dziadków, których ciała już dawno zagrzebał czas. Nie wiem tego na pewno. W ogóle wszystko tutaj jest jakieś niepewne i dziwne. Raz coś jest, a za chwilę już tego nie ma. Mam wrażenie, że dostrzegam kątem oka nieznaczny ruch ― tuż obok, dalej i nigdzie, ruch raczej symboliczny, jakby zbłąkany duch chciał przemknąć w tajemnicy przed światem ― niezauważalnie i chyłkiem. Odwracam się, lecz nic, to tylko cienie majaczą na suficie i ścianach. Czuję ni to ciepły oddech lata, ni to tchnienie jesiennego rozkładu. Jest takie milczenie wokół. Nic, to tylko mój chrapliwy oddech przepływa po okolicy. Zatyka w piersiach, łomocze serce... Zimny dreszcz wstrząsa od nagłego przeciągu, ściska lodowaty, upiorny chłód…

Jakiś podłużny przedmiot leży w progu otwartych drzwi, niczym porzucony w półcieniu szaro-brunatny, zwinięty worek. Podchodzę bliżej. Trącam niepewnie stopą, która niespodziewanie grzęźnie z trzaskiem w spróchniałym wnętrzu. Coś odskakuje… Sunie siłą rozpędu po deskach podłogi i staje przed wzruszonymi nagłym wtargnięciem płomieniami, rzucając ruchliwy cień na przeciwległą ścianę, jakby było żywe.

Pochylam głowę… Niżej ― jeszcze niżej… Słyszę coraz intensywniej ten nieustanny szum zmieszany z piskiem. Bolesne pulsowanie trawiącej gorączki rozsadza mózg. Zimne krople ściekają po skroniach i karku… W chwiejnym, płochliwym świetle obserwują mnie czarne oczodoły rozsypującego się truchła ― mojego własnego truchła.

 

Przerażenie i krzyk! Brzęk rozbijanego szkła…

Leżę w swoim łóżku w pomiętej pościeli. Za oknem pulsuje szary świt. Jestem cały spocony, nieprzytomny, zaczadzony wciąż senną maligną. Dobiega skądś czyjś pijacki bełkot. Wstaję z wysiłkiem i człapię na bosaka do drugiego pokoju…

Uderza mnie od razu ostra woń alkoholu i wymiocin. Ojciec półleży na rozchwianym krześle, oparty o blat stołu i z twarzą w zwróconej, żołądkowej treści. Przed nim stoi pusta butelka wódki i przewrócona szklanka. Pod nogami lśnią kawałki rozbitego szkła w ogromniejącej powoli plamie…

Przysiadam w kucki, oparty plecami o ścianę, i patrzę na ojca, a raczej na jego wrak. Siedzi na tle odpadającej i brudnej tapety. Tuż nad nim, wśród falujących pajęczyn, zwisa na cienkim kablu goła żarówka, która roztacza wokół słabe, obskurne światło. Nie chcę jej wyłączyć, niech się wypali do końca.

Odkąd pamiętam, to nikt prawie tu nie zaglądał, nikt, poza przychodzącymi od czasu do czasu żołnierzami, którzy informowali nas, abyśmy pozostawali w domu tego a tego dnia z powodu odbywających się ćwiczeń na pobliskim poligonie. Ojciec pił z nimi zawsze wódkę. Ostatni raz byli wczoraj, w ciemnozielonych mundurach o bufiastych na udach spodniach, opięci ciasno brązowymi pasami. Mieli też brązowe hełmy z czerwoną na przedzie gwiazdą, zabłocone brązowe buty z wąskimi cholewami do kolan i przewieszone przez plecy pepesze pod mokrymi od deszczu, szarymi pelerynami Nie wiedziałem, o co chodzi. Ale teraz już wiem. Z początku twierdzili, że to tajemnica, ale po kilku głębszych zaczęli mówić na temat jakiejś nowej bomby oraz to, że jutro rano o godzinie 9.54 będzie na poligonie tak gorąco jak wewnątrz słońca!

Faktem jest, że od kilku tygodni przelatują nad naszym domem pomalowane na biało bombowce, robiąc tymi swoimi turbośmigłowymi silnikami mnóstwo basowego, dudniącego hałasu. Przelatują na niskim pułapie, tak, że można rozpoznać ich czarne numery. Zawsze, kiedy je słyszę, to wybiegam przed dom i patrzę na te lśniące w blasku wschodzącego słońca skrzydła. Ale dzisiaj jest niestety szaro i nie będzie lśnienia.

 

Są blisko! Wybiegam przed dom. Nadlatują od wschodu i zaraz będą nade mną. Ale niczego nie widzę, poza nieprzeniknioną powłoką deszczowych chmur. Basowy odgłos silników przybiera na sile. Czuję wibrację. Szyby wchodzą w rezonans. Zaglądam przez nie w obskurne światło pokoju, widząc kompletnie zalanego ojca. Nie chcę jego przebudzenia. Nie chcę. Przewrócona szklanka spada na podłogę, roztrzaskując się w drobny mak. Basowy odgłos stopniowo zanika…

Zawsze leciały w kluczach po, trzy, ale dzisiaj był chyba jeden. Patrzę teraz na ten nasiąknięty wilgotną zgnilizną zielono-brunatny step, aż po zamglony horyzont. Dochodzą jeszcze z oddali jakieś pojedyncze, milknące dudnienia… Zapada cisza.

Dobiega mnie z głębi domu pijacki bełkot ojca. Wyzywa kogoś przez sen, że ten zajął jego miejsce przy oknie i że nie będzie mógł przez to nic zobaczyć. Szarpie się, przeklina… Słyszę tępe uderzenie, jakby spadł na podłogę worek kartofli. Wbiegam do pokoju i widzę leżącego na niej ojca. Nie będę go wlókł do łóżka. Nie mam już sił. Niech leży. Zjem sobie na śniadanie suchy kawałek chleba, a potem popatrzę przez okno na zamglone pola w oparach alkoholowego smrodu. I będę patrzył tak długo, aż wytrzeźwieje. Będę patrzył tak długo, aż ujrzę te lśniące ptaki na tle błękitnego nieba. Potem wyjdę na zewnątrz, by im znowu pomachać, tak, jak to robi infantylne dziecko.

Co będzie jutro? Jutro będzie to samo, co dziś i to, co było wczoraj i przedwczoraj. Ludzie mają racje, że tu nie zaglądają, nie licząc żołnierzy. Zresztą nawet jak i oni tu przychodzą, to cały czas siedzę u siebie w pokoju. Cóż takiego mogliby zobaczyć? Zobaczyliby jedynie moją odrażającą, zdeformowaną twarz. Wyglądam jak potwór, bo jestem potworem. Wiem, że ojciec się mnie wstydzi, dlatego pije na umór. Jestem jego ciężarem, jego niepełnosprawnym, niezdatnym do samodzielnego życia ciężarem, roznoszącym do tego nieznośny odór gnijącego mięsa. A matka? Odkąd pamiętam, to tylko byłem z ojcem. Ojciec nigdy mi nie opowiadał o matce. I odkąd pamiętam, tylko pił.

 

Kolejny dzień otwiera przede mną bezsens i beznadziejność. Nie miałem tym razem snu. Patrzę na falujące, zwisające z sufitu płachty czarnych pajęczyn. Na ścianie wisi poplamiony kalendarz z wizerunkiem grającego na trąbce małego pioniera. Jest 14 września 1954 roku. Schodzę z trzeszczącego sprężynami, cuchnącego barłogu. Przez okno dostrzegam przygarbionego ojca w swoim jedynym garniturze. Idzie powoli piaszczystą drogą, utykając na lewą nogę. Dzisiaj był trzeźwy i nawet ogolony. Przed wyjściem obiecał mi, że nie będzie więcej pił. Obiecał, że wróci za kilka godzin. Ale ja wiem, że nie wróci. Wiem, że widzę go ostatni raz i że zaleje się tym razem na śmierć. Pochylony do przodu, jakby szedł pod wiatr, maleje coraz bardziej na tle horyzontu… Wreszcie znika za niedużym wzniesieniem, zostawiając mnie samego, całkowicie samego.

 

Popatrzę sobie przez okno, niedługo powinny przelatywać moje lśniące samoloty. Dzisiaj jest pogodnie. Pomarańczowe słońce jest coraz wyżej. Jego ostre promienie wpadają ukośnie przez okno, tworząc na podłodze przekrzywione prostokąty. Wychodzę przed dom, chcąc poczuć na twarzy to kojące ciepło. Zamykam oczy i rozkładam szeroko ręce. Stoję nieruchomo, jak posąg. Łagodny wiatr rozwiewa mi włosy. Jest absolutna cisza. Słyszę tylko swój świszczący oddech i bicie mojego serca. Niedługo powinienem je usłyszeć. Za parę chwil. Za chwilę…

Tak! ― Słyszę w oddali narastający, znajomy dźwięk! Żołnierze mówili, żeby na czas testu nie wychodzić dzisiaj z domu. Basowy odgłos coraz bardziej nabrzmiewa. Czuję go już w kościach. Czuję go już całym sobą. Wiem, że ojciec zostawił mnie na pastwę losu. Opuścił zawczasu zagrożony teren i sprawił, że jestem jedynym świadkiem nadciągającej śmierci! ― Cóż za widok! Widzę ją jak pędzi na lśniących skrzydłach, jak lśni w blasku wschodzącego słońca! Basowe dudnienie przeistacza się w warkot, choć samolot jest na zdecydowanie wyższym pułapie niż zazwyczaj. Lśniąca na pomarańczowo śmierć przelatuje właśnie nade mną, ciągnąc za sobą białe smugi kondensacyjne. Zmierza powoli na zachód…

Za pięć minut ma nastąpić detonacja czegoś potwornego. Pamiętam, jak mówili o tym żołnierze. Mówili, żeby nie patrzeć w stronę poligonu, bo oślepniemy… Jeszcze tylko cztery minuty… Słyszę tykanie ściennego zegara, coraz głośniejsze odmierzanie czasu. Basowy warkot silników nieco przycichł. Zegar tyka coraz głośniej… Jeszcze tylko trzy minuty… Czuję na twarzy ciepły powiew pogodnego poranka. Już niedługo… Już tylko dwie minuty… Widzę teraz w wyobraźni uśmiechniętego ojca, jak mi macha na pożegnanie i znika za wzniesieniem z uniesioną ręką… Jeszcze tylko minuta… Cóż jeszcze można wspomnieć przez minutę? Przez sześćdziesiąt sekund? Już tylko pięćdziesiąt dziewięć, pięćdziesiąt osiem… Wskazówki biegną z coraz głośniejszym tykaniem, jakby to były wskazówki jakiegoś gigantycznego zegara… TIK-TOK, TIK-TOK, TIK-TOK… Słychać jakieś żelazne uderzenia z pogłosem echa, ale skąd zegar? ― Nie, to przecież nie zegar, to woda kapie z nieszczelnego kranu do pokrytego rdzawym nalotem zlewu… pięćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt, czterdzieści dziewięć, czterdzieści osiem, czterdzieści siedem…, co właściwie zapamiętałem z życia? Brunatno-zielony step widziany prze okno? Pijanego wiecznie ojca? Falujące pajęczyny za suficie i ścianach? Przychodzących czasami żołnierzy?... czterdzieści, trzydzieści dziewięć, trzydzieści osiem, trzydzieści siedem, trzydzieści sześć, trzydzieści pięć… Jest cicho, jak przed burzą… trzydzieści, dwadzieścia dziewięć, dwadzieścia osiem, dwadzieścia siedem… Jest mi dobrze. Wiem, że tam jest wieczne lato i płonące słonecznym blaskiem ptaki. Czego chcieć więcej?… dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście, piętnaście… Patrzę teraz na płynące pojedyncze obłoki, na te zmienne kształty… dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć… Spoglądam po raz ostatni na piaszczystą drogę i na płaski jak stół trawiasty krajobraz, tam, gdzie poleciał mój lśniący ptak… trzy, dwa, jeden…

 

Momentalnie ślepnę. Słyszę narastający grom, jakby tysiąc odrzutowców runęło do frontalnego ataku na niskim pułapie. Ziemia ucieka mi spod nóg. Tracąc orientację, zakrywam dłońmi płonące oczy. Czuję, że to samo dzieje się z włosami i skórą. Trzask dewastowanego domu ginie w huku potwornej, uderzeniowej fali, która uderza we mnie ― z siłą rozpędzonego pociągu.

 

(Włodzimierz Zastawniak, Lipiec 2017)

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • 1. Czy rzeka naszych dziejów gdziekolwiek zmierza? Nie kieruję nią, więc wieszczyć nie zamierzam. Ale patrzę za siebie w tył podręczników, Gdzie spisany bieg coraz wbrew do wyników: 2, Piszą tam wszędy, że Polski wewnętrzny stan Za powód jej zwycięstw i klęsk winien być bran; I z kim na geo-ringu przeciwnikiem To bez znaczenia i nic tego wynikiem. – Lecz wbrew: Na mapie Polska za Batorego, Za Władysława, za Zygmunta Trzeciego W innej proporcji jest do Rosji jak widać Niż za Króla Stasia,  – to się może przydać. – Może, bo „Historia magistra vitae est” [1] Kiedy pisze: co było i co przez to jest. Gdy odwraca uwagę od spraw istotnych Nie jest belferką dla państw spraw prozdrowotnych.   A trzeba by pilnie wyciągnąć wniosek „bokserski”, że po to ważą tych panów w rękawicach, żeby 1 zawodnik o wadze piórkowej nie walczył z 1 zawodnikiem o wadze superciężkiej, gdyż jak pouczał Izaak Newton „Siła równa się masa razy przyśpieszenie.” Więc dalej, że kiedy Rzeczypospolita mniej więcej utrzymywała swoją wielkość do r. 1772, to Rosja bardzo powiększała swoje terytorium wcale nie kosztem Rzeczypospolitej, ale tym samym zwiększając swoje możliwości i tzw. głębię strategiczną. Co by jeszcze dalej kazało wyciągnąć negatywny wniosek co do braku sojuszu Polski z sąsiadami Rosji na znanej w geopolityce zasadzie „Sąsiad mojego sąsiada jest moim przyjacielem.”, więc np. Chanatem Kazachskim (قازاق حاندىعى, istniał w latach 1465-1847 i podzielił los Rzeczypospolitej), Chanatem Dżungarskim (istniał w latach 1634-1758, który toczył wojny z Rosją w XVII i XVIII wieku), Chanatem Jarkenckim vel Kaszgarskim (istniał w latach 1514-1705.), Chanatem vel Emiratem Bucharskim (istniał w latach 1500-1920, i w końcu podzielił los Polski w starciu z ZSRR), Chanatem Chiwskim (Xiva Xonligi , istniejącym w latach 1511-1920, i w końcu podzielił los Polski w starciu z ZSRR), Chinami (których stosunki układały się dosyć pokojowo z wyjątkami, np. próbą powstrzymania ekspansji Rosji przez armię chińską w r. 1652 przy nieudanym oblężeniu gródka Arczeńskiego bronionego przez Jerofieja Chabarowa, który jednak po stopnieniu lodów wycofał się w górę Amuru oraz odstraszające kroki militarne w tym samym celu w latach 80-tych XVII w. cesarza Kangxi (panującego w latach panujący w latach 1661-1722.))  i Mongolią (która akurat wystrzegała się większych konfliktów z Rosją od XVI do XVIII w.). Nie wspominając o Chanacie Krymskim i Persji, z którymi Rzeczypospolita jakieś stosunki utrzymywała. Wniosku tego jednak lepiej nie wyciągać, bo takie wyciąganie prowadzi wprost do pytania o ewentualny sojusz azjatycki blokujący ewentualne agresywne poczynania Rosji, bo takiego ani nie ma, ani nawet prac koncepcyjnych.   3. Albo fraza „królewiątka ukrainne” Z sugestią: one Polski kłopotów winne, Latyfundiów oligarchów dojrzeć nie raczy, Konieczne, – tuż czyha wniosek, co wbrew znaczy!   A trzeba by pilnie wyciągnąć któryś z przeciwstawnych wniosków, że: a) Albo te latyfundia magnatów w I RP nie były takie złe, skoro i dzisiaj są latyfundia. Bo? – Np. taka jest właściwość miejsca, że sprzyja ono wielkim majątkom ziemskim. b) Albo, że dzisiaj na Ukrainie biegiem trzeba by przeprowadzić parcelację latyfundiów oligarchów.   Nasi lewicowi histerycy-historycy wniosku a) nie chcą przyjąć, bo przeszkadzałby im w lewicowaniu, (albowiem przecież nie w badaniu czy wykładaniu historii!). Wniosku b) zaś przyjąć nie chcą, bo zarówno by im utrudniał propagandę, jak i nie wydaje im się specjalnie bezpieczny (ci wszyscy pazerni a krewcy współcześni oligarchowie jeszcze by postanowili rozwiązać problem lewicowego histeryka), co zresztą może i słusznie, tyle, że wyjątkowo tchórzliwie.   PRZYPISY [1] Jest to cytat z „De Oratore” Cycerona.   Ilustracja: W żadnej książce opisującej historię wojen Rosji z Polską ani razu nie udało mi się zobaczyć porównania ich wielkości, tedy je sobie sam zrobiłem w Excelu.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @MIROSŁAW C. święte to one nie są lecz ciut prawdy w nich jest ludzie gdy skończą pracę siedzą lub leżą we dnie   zamiast skorzystać z czasu bo mogą robić co chcą tworzyć poznawać tematy czekają - chyba wiadomo co Pozdrawiam
    • a o kwiatach to możemy pomalować otoczeni igłami lasu oddychamy ciszą to tu usycha lipcowy deszcz nie ma krawężników i ulicznych bram nawet nie widać naszych zmarszczek malujesz dłońmi cień miniaturkę chwili czuły uśmiech uzależnieni od marzeń i kolorów dnia przenieśmy niebo w naszą stronę obłoki wędrujące ptaki i ten lecący w oddali samolot czas niestety wracać ponagla nas niedziela czarny pies i kończy się ostatni papieros.
    • @Alicja_Wysocka znam Dawida Garreta. I podziwiam. Ale jak dawno temu byłem w Wiedniu, tuż przed Świętami to tam stał grajek /jeden z wielu/. Skrzypce. Jak dzisiaj to jego granie wspominam to mam ciarki na plecach. Nigdy, wcześniej ani później takiej cudowności nie doświadczyłem. I ta atmosfera..,. Drzewa w lampeczkach, kawiarnie, uśmiechnięci ludzie. "O kurde blaszka" !!! To od Romy. Dzięki Roma.
    • @Berenika97 świetnie, że to dostrzegasz. Dziękuję bardzo :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...