Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

GIRL THE VISION DZIEWCZYNA-WIZJA


Andrew Alexandre Owie

Rekomendowane odpowiedzi

 

"Girl the Vision". A classical, evegreen Russian pop song written,  composed and sung by the former frontman of the "Sekret" ("Secret") band Maxim Leonidov. 

"Dziewczyna-Wizja". Klasyczna, wiecznie zielona rosyjska pop piosenka  napisana, skomponowana i śpiewana przez byłego frontmana zespołu  "Sekret" ("Secret") Maksyma Leonidowa. 

 

Songwriter Maxim Leonidov
GIRL THE VISION
On an ordinary gray, Peter's*), evening,
I went out for a walk with no reason.
Then I  suddenly saw  coming to meet me
Either just a girl, or simply a vision.

 

I seem even to have known her  slightly,
I remembered someone's birthday on Easter,
I recalled her friends had then called her Dasha,
Either just a girl, or simply a vision.

 

CHORUS
A caravelle, she walked as if sailed o'er the green sea waves,
As if a shower she rained past a hot day.
I glanced back just to see, if she glanced back on me as well
To see, if I glanced back on her as well in vain.

 

In my mind I sang to her 'bout her lashes,
In her ear softly whispered some  bullshit
Till she suddenly flew high like a feather,
Either just a girl, or simply a vision.

 

I was looking to the sky for a long time,
The next day I had to call my physician,
Any way I looked for her, couldn't find her,
Either just a girl, or simply a vision.

 

Now life of mine is calm and well-ordered,
But whenеver nights patrolling the regions,
I look for eyes of hers, I feel no boredom, 
Either just a girl, or simply a vision.

 

You resemble her as if you're her sister,
But unfortunately you aren't her, my dear,
I shall go home to sleep and to dream of
Either just a girl, or simply a vision.

 

*) "Peter" [piter] is a colloquial, informal title of St. Peterburg in the city folks' speech.

 

Video with Ekaterina Fedulova and Evgeny Tsyganov from the feature film "Piter FM". She, a DJ on the Radio "Piter FM" and he, a young architect, meet each other by chance in St. Petersburg.
Wideo z Jekatieriną Fedułową i Jewgienijem Cyganowem z filmu fabularnego "Piter FM". Ona, DJ z Radio "Piter FM", a on, młody architekt, spotykają się przypadkiem w Petersburgu.

 

Autor piosenki (tekst + muzyka) Maksym Leonidow
DIEWOĆKA-WIDIEŃJE
DZIEWCZYNA-WIZJA
  

 

Był obyćnyj sieryj piterskij wiecier,
Ja poszoł  brodić w durnom nastrojeńji,
Tolko wiżu - wdrug idioc mnie nawstrieću
To li diewoćka, a to li widieńje.

 

To był zwyczajny szary petersburski wieczór,
Poszedłem spacerować w złym humorze,
Tylko widzę - nagle wychodzi mi naprzeciw
Albo dziewczyna, albo wizja.

 

I kak budto my znakomy s niej daże,
Pomniu ciej-to był  togda dień rożdieńja,
I po-mojemu, zowut jejo Daszej,
To li diewoćku, a to li widieńje.

 

I jakbym ją juz nawet spotkałem,
Pamiętam wtedy byli  czyjeś urodziny,
I moim zdaniem ma na imię Dasza,
Albo dziewczyna, albo wizja.

 

CHORUS
Ona proszła, kak karawełła po zielonym wołnam,
Prochładnym liwniem posle żarkogo  dnia.
Ja oglanułsia posmotrieć, nie oglanułaś li ona,
Sztob posmotrieć, nie oglanułsia li ja.

 

Szła jak karawela po zielonych falach,
Jak chłodna ulewa po upalnym dniu.
Odwróciłem się, żeby zobaczyć, czy ona się odwróciła,
Żeby zobaczyć, czy się odwróciłem.

 

Pomniu szto-to ją jej pieł  pro riesnicy,
I na uszko jej szeptał  driebiedień ja,
Tolko wdrug ona wzletieła, kak ptica,
To li diewoćka, a to li widieńje.

 

Pamiętam, że coś jej śpiewałem o jej rzęsach
I szepnąłem jej do ucha   typowy szajs  [bzdury],
Dopiero nagle wzleciała jak ptak,
Albo dziewczyna, albo wizja.

 

I smotrieł  ja w niebo zwiozdnoje dołgo,
I nazawtra był  bolnoj cełyj dień ja,
Ja iskał  jejo, da tolko biez tołku,
To li diewoćku, a to li widieńje.

 

I długo patrzyłem na gwiaździste niebo,
A następnego dnia byłem chory cały dzień.
Szukałem jej, ale bezskutecznie,
Albo dziewczynę, albo wizję.

 

Ja żiwu tieper' i cicho i składno,
No pod wiecier, obchodia zawiedieńja,
Ja iszczu w tołpie głaza jejo żadno,
To li diewoćki, a to li widieńja.

 

Żyję teraz cicho i gładko,

Ale wieczorem, krążąc po miejscam,

Skwapliwie szukam jej oczu w tłumie,

Albo dziewczyny, albo wizji.

 

Ty pochoża na niejo, kak siestrica,
No konieszno nie ona, k sożaleńju,
A ja pojdu domoj i pusć mnie prisnica
To li diewoćka, a to li widieńje.

 

Wyglądasz jak jej siostra, 
Ale oczywiście nie jesteś nią, niestety!
Wrócę do domu, aby zobaczyć w moich snach
Albo dziewczynę, albo wizję.

 

Either just a girl, or simply a vision. Albo dziewczyna, albo wizja.

 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

 

Tämä kappale parantaa paljon mielialaa, kun nimesi on Dasha
This song will improve your mood a lot when your name is Dasha
Ta piosenka bardzo poprawi Twój nastrój, gdy masz na imię Dasza

 

Dasha: Olen Dasha
Dasha: I'm Dasha
Dasza: Jestem Daszą

 

Lydia: Olen myös Dasha
Lydia: I'm also Dasha
Lydia: Ja też jestem Daszą

 

Lydia, sinulla on vielä aikaa vaihtaa virallisesti nimesi!
Lydia, you still have time to officially change your name!
Lydia, wciąż masz czas na oficjalną zmianę swojego imienia!

 

Nimeni on Igor. Miksi olet Lydia?
My name is Igor. Why are you Lydia?
Nazywam się Igor. Dlaczego jesteś Lydią?

 

Entä tytöt nimeltä Aliona?
What about girls named Alyona?
A co z dziewczynami o imieniu Alona?

 

On toinen kappale tytöille nimeltä Aliona, täysin erilainen.
There is another song for girls called Aliona, completely different.
Jest jeszcze jedna piosenka dla dziewczyn o nazwie Aliona, zupełnie inna.

 

Minäkin olen Dasha!
I'm Dasha too!
Ja też jestem Daszą!

 

Ei, sinä olet Elisinda, et voi valehdella täällä! Tämä on ihan vitun hullua.
No, you are Elisenda, you cun't tell fucking lies in here!
Nie, jesteś Elisendą, nie możesz tu   kłamać! Bo to byłby piździec!

 

"Elisenda" by "Leevi and the Leavings". Maxim Leonidovin kappaleen suomalainen kansi. Finnish cover of the song by Maxim Leonidov. Fiński cover piosenki Maxima Leonidova

 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Early 2000s. I am 18 years old. Now I can walk wherever and whenever I want. There are still no worries and obligations. "Peter" remained just like that in my memory. Warm, summer-like, smelling of wet asphalt.
Początek XXI wieku. Mam 18 lat. Teraz mogę chodzić gdzie i kiedy chcę. Ale nadal nie ma zmartwień i zobowiązań. Pitier tak właśnie pozostał w mojej pamięci. Ciepły, letni, pachnący mokrym asfaltem.

 

I really wanted this kind of love!
Naprawdę chciałabym tego rodzaju miłości!

 

Have they met? Spotkali się?

 

I love this movie and this song. Uwielbiam ten film i tę piosenkę.

 

The film is the very Peter's one, and very today's. Peter is one of its characters.
Film jest bardzo petersburski.  Dzisiejszy. Pitier jest jedną z jego postaci.

 

Petersburg is a city where love is every where. A Dream City! I love you, Peter's creation!
Pitier to miasto, w którym miłość jest wszędzie. Miasto-marzenie! Kocham cię, stworzenie Piotra!

 

A meme-song. Piosenka-mem

 

The song is dedicated to his then-wife, actrice Anna Banschikova, why, then, Dasha?
Piosenka poświęcona jest jego ówczesnej żonie, aktorce Annie Banszczikowej, dlaczego więc Dasza?

 

Nostalgia covers us like the waves. Nostalgia okrywa nas jak fale.

 

This song received a new wave of popularity on TikTok.
Ta piosenka zyskała nową falę popularność na TikTok'ie.

 

Time is a sole criterion for the value of a song.
Czas jest jedynym kryterium wartości piosenki.

 

This song prevents you from getting old!
Ta piosenka nie pozwala ci się zestarzeć!

 

Although I listen to other music, but this song touched me.
Chociaż słucham innej muzyki, ale ta piosenka mnie poruszyła.

 

My ex-wife is getting married. And I still love her. Now I will look for her eyes eagerly in the crowd. Do not part with your loved ones.
Moja była żona wychodzi za mąż. I nadal ją kocham. Teraz będę  szukał chciwie jej oczu w tłumie. Nie rozstawajcie się z bliskimi.

 

Either just Rick Astley or simply Elvis Presley. I mean music video with Max Leonidov.

Albo  Rick Astley, albo Elvis Presley. Mam na myśli teledysk z Maksem Leonidovem.

 

The girls was said to have been started to be named "Caravelle" after this song.
Mówią, że po tej piosence dziewczynom zaczęto nazywać  "Karawelami".

 

-I am also Dasha.
-How often do you call yourself like that?
-Do I have to show you my ID card?
-Nope, just go like a Caravelle o'er the green sea!
-Ja też jestem Daszą.
-A jak często się tak nazywasz?
-Czy muszę pokazać ci mój dowód osobisty?
-Nie, po prostu idź jak karawela po zielonych falach.

 

The song evokes a pleasant sadness in the soul.  Those who are in love for the first time often have to go different ways in life.
Piosenka wywołuje w duszy przyjemny smutek. W życiu, często  kochankowie po raz pierwszy muszą iść różnymi drogami.

 

A fairy tale song! Piosenka bajka!

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Now life of mine is calm and well-ordered,

But whenеver nights patrolling the regions,
I look for eyes of hers, I feel no boredom,
Either just a girl, or simply a vision.

 

This strophie seems to be not very exact one in my translation, firstly, there's absent "in the crowd", secondly, the lyrical hero of the poem wanders from one nightclub (or bar) to another like a bar-fly rather than patrols the city regions, districts. The strophie seems as well to be not thought over thoroughly in the Russian original either. It may serve as an excuse for me, as I guess. And, still, why is that very "patrolling"? The answer is simple, it was a Finnish policeman on my mind at the moment of translation, the man  who was performing the Russian song of "I love you, life" ("Rakastan Elämää"in the Finnish language while patrolling the streets of his city in the period of the coronavirus infection.

 

 

Ta strofa wydaje się niezbyt dokładna, po pierwsze brakuje "w tłumie", po drugie bohater liryczny wędruje z jednego klubu nocnego (lub baru) do drugiego jak "ćma barowa", a nie patroluje dzielnice miasta. Również w rosyjskim pierwowzorze strofa wydaje się nie do końca przemyślana. To  może służyć mi nawet jako wymówka, jak sądzę. A jednak, dlaczego to słowo  "patrolling"? Odpowiedź jest prosta, w momencie tłumaczenia myślałem o fińskim policjantu, człowieku, który w okresie  koronawirusnej infekcji  patrolował ulice swojego miasta i śpiewał rosyjską piosenkę "Lubię cię, życie ("Rakastan Elämää") po fińsku.

 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

 

Never mind! Firstly, the hero of the song can be a policeman indeed. After all, as explained in this strophie of the song, he settled down, he is no longer a young man, and perhaps serves in the traffic police, perhaps  he is even married.
And, secondly, from St. Petersburg to Helsinki is closer than to Moscow. Russian melodies are widespread in pop music of Finland and Estonia, but their lyrics may be different.

 

Singing Senior Constable of the Finnish police Petrus Shroderus in Oulu city in Northern Finland and, from time to time, an operatic singer in the National Opera. He had a professional instructor of the operatic vocal, but never studied at the Conservatory. 

Śpiewający  starszy konstabl fińskiej policji  Petrus Szroderus w mieście Oulu w północnej Finlandii i od czasu do czasu śpiewak operowy w Operze Narodowej. Miał profesjonalnego instruktora śpiewu operowego, ale nigdy nie uczył się w Konserwatorium.

 

Nie martw się! Po pierwsze, bohaterem piosenki może być rzeczywiście policjant. W końcu, jak wyjaśniono w tej strofie piosenki, ustatkował się, nie jest już młodym mężczyzną, a może służy w policji drogowej, może nawet jest żonaty.
A po drugie, z Petersburga do Helsinek jest bliżej niż do Moskwy. Rosyjskie melodie są szeroko rozpowszechnione w pop muzyce Finlandii i Estonii, ale ich teksty mogą być inne.

 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

The Finns, who have been traditionally organizing the alcoholic trips to St. Petersburg, assigned to themselves a Russian song from the Soviet period, "My address is the Soviet Union",  having changed it in a funny way and having keept two lines in Russian.

 

 

Finowie, którzy tradycyjnie organizują alkoholowe wyjazdy do Petersburga, przypisali sobie rosyjską piosenkę z okresu sowieckiego "Mój adres to Związek Radziecki", zmieniając ją w zabawny sposób i zachowując dwie linijki po rosyjsku.

 

Vysotsky in Finnish Wysocki w języku fińskim

 

The way the Finnish hear the Russian language. The Russian, however, hear the Сzech language. Wow! 
Jak Finowie słyszą język rosyjski. Rosjanie natomiast słyszą czeski. Nieźle! 

 

 

Edytowane przez Andrew Alexandre Owie (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...