Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Dwie Twarze I


Rekomendowane odpowiedzi

Kim jesteśmy, by nie lękać się bogów?

Czy zasługujemy chociaż na odrobinę współczucia z ich strony? Za wszystkie plugastwa, które uczyniliśmy? Czy to właśnie my, ludzie, spowodowaliśmy ich odejście w przestworza? Czy tam nie są skalani naszymi grzechami, nie muszą spoglądać na najgorsze dzieło ich rąk? Czy nie wystarczy zaledwie ich mrugnięcie, by zakończyć nasz żywot raz na zawsze?

Kim jesteśmy, by czcić bogów?

Czy nie jesteśmy niechcianymi dziećmi? Zbyt niewinnymi by nas unicestwić, a jednocześnie zbyt winnymi, by nas przyjąć? Może to, że każdy z nas jest skazany na łaskę innego człowieka, to jedyna wystarczająco surowa kara? 

Kim jesteśmy, że bogowie lękają się nas?

Czternasty Skryba
III Żelazny tom

 

Rozdział I

 

Słońce zniknęło z horyzontu dobrych kilka godzin temu, a Evan nadal obserwował gwiazdy, dumając nad… Wszystkim. To zabawne, bo choć codziennie takim sposobem rozkładał przeszłość na czynniki pierwsze, następnego dnia robił to znów i znów, powoli popadając w rutynę. Co lepsze, wcale na to nie narzekał, a wręcz przeciwnie, bo za każdym razem od nowa mógł śmiać się z jakiegoś smaczka, który go w życiu spotkał.

 

A życia nie miał lekkiego. Jego matka umarła przy porodzie, zostawiając po sobie tylko i wyłącznie niemowlę, którego sumienie Evana nie pozwalało porzucić - tego właśnie dnia zaczął się koszmar życia ośmiolatka i kilkuminutowej dziewczynki. Koszmar? Sam nie wiedział. Oczywiście, życie na ulicach Nowej Soranny bywało ciężkie, ale koszmar dzielony z kimś staje się czymś  zupełnie innym. Przygodą? Wspomnieniem? Sam nie wiedział. Wiedział jednak, że nie żałował żadnego dnia. Ale czy chciałby przeżyć to wszystko jeszcze raz? Tu już nie był taki pewien.

 

Kiedy jeszcze jego matka była razem z nim, wszystko było dobrze - co prawda mieszkali na ulicy, ale zaradność tej kobiety nigdy nie pozwoliła mu zaznać głodu. Dopiero kiedy został sam z niemowlęciem, zobaczył, jak mądra była. 

 

Od tego czasu minęło już dziesięć lat, a on nadal sobie nie radził. Nie liczył nawet, że będzie żył jak przeciętny obywatel Nowej Soranny, ale miał nadzieję znaleźć chociaż... Schronienie? Pracę? A jednak jego życie przez ten cały okres jakby stało w miejscu. Zawsze, będąc o krok od śmierci głodowej, cudem udało mu się złapać jakąś robótkę lub znaleźć pod podłogą karczmy kilka miedziaków. Wydawałoby się, że życie lubi się nad nim znęcać. 

 

Z bezdennego odmętu nieszczęść, na jakie skazało go przeznaczenie, znalazł jednak kogoś, kto potrafił tą dziurę zapełnić - Lily. Wiadomym jest, że kiedy spędzi się z kimś dziesięć lat, dwanaście miesięcy w roku, cztery tygodnie w miesiącu i tak dalej, nieuniknione jest wzajemne przywiązanie… Ale kiedy te dziesięć lat to prawdziwa walka o przetrwanie, to nie jest zwykła więź, a uzależnienie od drugiej osoby, dzielenie z nią duszy, najzacniejsza forma miłości. Siostrzano-braterskiej miłości, oczywiście. 

 

Spojrzał w kierunku słodko drzemiącej Lily. Gdyby tylko mógł jakoś poukładać ich życie, dać jej odrobinę takiego, na jakie zasługiwała. A zasługiwała na wspaniałe - miała ogromne serduszko, choć umieszczone w tak małym ciele. Czasami to właśnie Evan uczył się od niej, jak powinien zachować się prawy człowiek, co jest humanitarne, a co nie, co powinien robić, a czego nigdy nie próbować. Tak w sumie to tylko dzięki niej potrafił jeszcze czerpać radość z życia. 

 

Uśmiechnął się, widząc jak dziewczyna bezskutecznie próbuje powstrzymać długą grzywkę przed łaskotaniem twarzy. Oczywiście, była mądrą dziewczynką, ale jak każda dziewczynka, miała swoje upodobania i zachcianki - jedną z nich była okropnie długa grzywka, na której ścięcie dotąd nie dała się namówić. Chciałaś, to masz.

 

Chłopak przekrzywił lekko głowę i spojrzał z ukosa na Lily. No tak, grzywka zdecydowanie jej pasowała. Szkoda tylko, że na ulicy nie ma chłopców, za którymi chciałabyś uganiać.

 Uśmiechnął się pod nosem. Raczej ciężko by mu by było przetrawić coś takiego. Jest jeszcze młoda, nie jest na to gotowa. A może ja nie jestem? 


 Szybko zbeształ się za taką myśl. Była od niego osiem lat młodsza, a on wciąż nie myślał o związkach i innych takich bzdetach. Dlaczego ona miałaby myśleć inaczej? 

 W końcu Evan zaczął odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, które uznał za dar od niebios. Dziewczyna pewnie obudzi go z samego rana, więc każda minuta była dla niego na wagę złota. Dochodząc do wniosku, że tej nocy namyślił się wystarczająco, położył się na boku, gotowy do snu.

 

- Evan… Śpisz? - wyszeptała do brata dziewczyna, obudzona przez dotyk własnych włosów. Jedynym, co jej odpowiedziało, było ciche chrapanie Evana. 

 

***

 

- Sytuacja jest naprawdę nieprzyjemna, nawet karawany z okolicznych miast i wsi nie są już w stanie... - ciągnął nasuwanie swoich myśli generał Einzaff. Wielki, przysadzisty mężczyzna był legendą wśród laryssyjczyków, osławiony dzięki doskonałemu zmysłowi taktycznemu, rozległej wiedzy o historii wojen i, oczywiście, dzięki instynktowi. Tak naprawdę bardzo długo był tylko podrzędnym dowódcą, do czasu kiedy został wysłany z samobójczą misją, z której wyszedł zwycięsko. Zdesperowany król, widząc, jak bardzo przegrywa wojnę, próbował odwrócić uwagę cansadończyków, atakując jeden z dwóch zamków granicznych. Cały plan polegał na tym, by zdobyć jeden z nich, w tym przypadku Kanns, próbując wmówić przeciwnikowi, że tak naprawdę chodzi im o drugi bastion, Miranę. Łańcuch górski był na tyle rozległy i niebezpieczny, że nie dało się przekroczyć granicy bez odwiedzenia jednej z fortec, więc były to praktycznie najważniejsze punkty strategiczne. Ku zdziwieniu wszystkich, zamiast gońca z informacją o śmierci Einzaffa i całego jego batalionu, króla odwiedził on sam, przynosząc informacje o zwycięstwie w Miranie. Nie minął dzień, a już powstały ballady o bitwie trzystu larissańskich piechurów, bez pomocy machin wojennych, z dwutysięczną armią, ukrytą za dwumetrowymi kamiennymi murami, z której to z życiem uszedł prawie tuzin, z Einzaffem na czele.
- A Jervin? Wiadomym jest, że mają od dawna na pieńku z Cansadonią, więc nasza wojna jest dla nich jak znalazł - przerwał mu Rins, królewski dyplomata. Dla większości było to tajemnicą, ale nie specjalizował się on tylko w pisaniu ustaw pokojowych, bo potrafił i zaplanować przebieg wojny, a jego radę Einzaff bardzo sobie cenił. Odkąd to w jego rękach spoczął los wojsk Larissy, nie planował nic bez wcześniejszego zapytania Rinsa.
- Nie… - Einzaff w zadumie drapał się po brodzie, rozmyślając nad możliwymi skutkami ich decyzji - jeśli plotki o sojuszu Cansadonii i Klanów Krasnoludzkich są prawdziwe, niziołki na pewno nam nie pomogą, a możliwe nawet, że obrócą się przeciw nam.
- Gadanie! - machnął ręką król Harlun, trzeci i ostatni uczestnik spotkania, podczas gdy dwaj pozostali w wyobraźni przewracali oczami. Choć nie mówili tego na głos, obaj uważali, że dziedziczenie tronu ma tyle sensu, co żniwa podczas zimy. Jedyne, co Harlun miał w sobie królewskiego to krew, umiejętność wydawania ogromnej ilości pieniędzy i pociąg do zdradzania żony. Einzaff, któremu od dziecka wpajano lojalność wobec króla, ograniczał się tylko do modłów o rozum dla Harluna - prędzej zabiłby się, niż powiedział złe słowo na swego króla. Jednak Rins niejednego zakrapianego alkoholem wieczoru myślał, jak możnaby pozwolić zasiąść na tronie komuś rozsądniejszemu - plotki i tyle!
- Musimy wziąć pod uwagę każdą możliwość, wasza wysokość - zwrócił się Einzaff bezpośrednio do władcy, choć ta informacja przeznaczona była głównie dla Rinsa, który tylko kiwał głową z zastanowieniem - aby zminimalizować straty.
- Może najemnicy? - od niechcenia narzucił pomysł Rins, traktując go na poważnie zaledwie w połowie, choć doprowadził on Einzaffa do stanu jeszcze większego skupienia. Może ten pomysł wcale nie był taki głupi?

 

  Berserkerzy z Zerg. Kto by pomyślał, że miasto może utrzymać się jedynie z grabieży i usług najemniczych? Ogromne miasto, niepodległe, bez przynależności, bez władcy. Gigant, który łamał wszystkie prawa ekonomii jakby były niczym. Choć wielu ludzi uważało to za najbardziej niebezpieczne, prymitywne i brudne miejsce na świecie, Rins uważał je za cud. Jak to możliwe, że urzędnicy codziennie walczą o to, by utrzymać w ryzach gospodarkę, kiedy ta banda barbarzyńców, pijaków i łotrów… Po prostu żyje? Co gorsza, Zerg było ostatnim miejscem w jakim Rins podejrzewałby kryzys ekonomiczny. Wszystkie tryby tam po prostu działały, mimo że nikt ich nie oliwił.
 Einzaff stanął do walki z zergiańskim berserkerem, raz, jeszcze kiedy był ledwie chłopcem. To był jeden z niewielu momentów, kiedy naprawdę się bał o swoje życie. Nawet on, wielce utalentowany, młodociany geniusz boju szkolony przez najlepszych szermierzy królestwa nie miał szans z niepowstrzymaną siłą furii i dzikiej agresji. To było jedno z bardziej przerażających doświadczeń jakie go w życiu spotkały, a bardzo dużo w życiu przeżył.


- Tfu - splunął na podłogę władca, słysząc wzmiankę o “płatnej armii” - nigdy nie będą walczyć po mojej stronie!
- Ale panie, to może…
- Nie! - przerwał generałowi król, jasno pokazując, kto dzierży władzę - Nigdy!

 

***

 

- Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Siedział na ławeczce, pogryzając len...
Evan przewrócił  oczami, znów słysząc to samą przyśpiewkę, która dręczyła go przez ostatni tydzień codziennie.
- Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Myślał, że zobaczył smoka, a to tylko sen…
Te teksty mają coraz mniej sensu, pomyślał sobie chłopak, słysząc nowy wers ułożony przez siostrę.
- Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Hmmm… Eee… Evan?
- Nie.
- Nawet nie wiesz, o co chciałam zapytać!
- Zgaduję, że moja odpowiedź będzie tak brzmiała: nie.
Dziewczyna pogrążyła się na chwilę w zadumie, ale wbrew pozorom nie była to oznaka poddania się. 
- Odpowiedź nie może brzmieć “nie”.
- Więc tak.
- “Tak” też nie - nie dawała za wygraną Lily.
- Więc nie wiem! Ha! - zatriumfował chłopak, a dziewczyna w odpowiedzi puknęła się w czoło.
- Chciałam zapytać, jaki jest rym do “sen”.
Evan popatrzył w niebo, szukając inspiracji. Nie minęła chwila, a już zaczął wymieniać, co mu przyszło do głowy.
- Tren, cen, gen, hen…
- Stój! - przerwała mu siostra, nim zdążył do końca się wykazać - To się nada w sam raz! Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Nim się zorientował, smok odleciał hen! - dziewczyna klasnęła w dłonie, zadowolona ze świeżo powstałego tworu jej autorstwa, a przynajmniej w połowie.
- W nagrodę mogę dostać odrobinę spokoju? - zapytał z nadzieją w głosie, chociaż przewidział reakcję Lily.
- Phi - wzdychnęła z teatralną pogardą i kontynuowała układanie przyśpiewek - Oto chłopczyk ten…
Choć jej brak posłuszeństwa był z pewnością irytujący, wywołał na twarzy Evana uśmiech. Kiedy dziewczyna tylko przekonała się, że gra na nerwach bratu, zaczęła recytować głośniej, szybciej i więcej, rzadko robiąc przerwy na złapanie oddechu. Doskonale wiedziała, że jedynym efektem będzie poprawienie nastroju obydwojga.

 

Po długiej, podsyconej piosenką, w której zaczął uczestniczyć nawet Evan, wędrówce, doszli do miejskiego targowiska. Chłopak z uśmiechem spojrzał na to tętniące życiem miejsce. Na jednym ze straganów dojrzał jubilera, tutejszego mistrza obracania kota ogonem, który bez większego problemu sprzedał miedziany pierścień z niebieskim kamieniem, który uporczywie nazywał “szafirem” starszej kobiecie w dostojnych ubraniach. Błyskotka kosztowała ją prawie dwieście razy więcej, niż koszt materiału na jej produkcję.

 

Tuż obok przekrzykiwali się rybacy, rozprawiając na temat jakości i ilości połowu, cenie ryb czy  poziomu  zasolenia wód i innych rzeczach, o których Evan nie miał zielonego pojęcia. Jeszcze dalej jeden z kowali przyjął dumną postawę i krzyżując ręce na piersiach, stał obok wystawy z  orężem wszelkiego rodzaju, od zwykłych noży kuchennych czy sztyletów po ogromne halabardy, piki i dziryty. Nie zabrakło także pancerzy, wyszorowanych na błysk. Wśród kilku egzemplarzy kolczug i zbroi łuskowych, w centrum prezentowała się wspaniała płytowa zbroja, która, jak było widać od razu, była perełką wśród prac kowala.

 

 Stanęli przy stoisku z egzotycznymi dobrami. Było to ulubione miejsce Lily, pomimo gburowatej staruszki która prowadziła ten sklepik. Evan od dawna próbował rozgryźć skąd sprowadzała towar, jednak bezskutecznie. Nie próbował nawet się zastanawiać, na ile było to legalne.
 - Co to? - zapytała Lily, wskazując na drewniany przedmiot o dziwacznym kształcie.
 - Bumerang - burknęła sprzedawczyni z pogardą, zażenowana brakiem wiedzy dziewczynki - to broń.
 - Broń? - zastanawiała się dziewczyna. Jak takie coś może być bronią? Jak to chwycić? A może to broń obuchowa? - i jak niby walczy się tym bugerangiem?
 Evan parsknął śmiechem.
 - Rzucasz, a on wraca i wali cię w czoło. To broń na idiotów, dajesz mu taki "bugerang" a ten rzuca i sam się powala. Genialne.
 - Durnie! - żachnęła się starucha - można nim rzucić tak, by skręcił w locie i uderzył przeciwników za zasłoną.
 - Ale trzeba najpierw znaleźć durnia, który sam nim rzuci - dokończył Evan, w pełni świadomie denerwując sprzedawczynię.
 - To może ty nim rzuć! - już w pełni swojej furii krzyknęła staruszka - Na pewno nikt nie tęskniłby za takim pyskatym nicponiem jak ty! Sklep zamknięty, wynocha!
  Chichocząc, zabrał Lily ze sobą i ruszył dalej. Ta aż się wzdrygnęła kiedy ją złapał za ramię, bo wciąż próbowała zrozumieć jak pocisk może skręcić w locie. W końcu uznała po prostu, że starucha jest szalona.

 

- Proszę, jaka śliczna mała dziewczynka! Mam tutaj piękne kwiaty dla pięknych dam - zaczepił ich sprzedawca kwiatów, uśmiechnięty od ucha do ucha - zaledwie cztery miedziaki za różę, która zapewne świetnie by się wkomponowała w tą długą, anielską grzywę!
Evan tylko odwzajemnił uśmiech i pokręcił głową, zasmucony faktem, że nie może nawet pozwolić sobie na taki skromny prezencik dla Lily. Ta jednak, w ogóle nie zrażona tym faktem, wystawiła język handlarzowi i przyśpieszyła kroku, chichotając pod nosem.
- Anielska ma grzywa nie potrzebuje jakichś badziewi, żeby lśnić - wypowiedziała z zadowoleniem i zarzuciła włosami, po czym zaczęła chichotać jeszcze głośniej.
- Ma grzywa już powoli zaczyna doganiać twoją - stwierdził Evan, wcale nie żartując. Jego włosy nie ścinane od miesięcy powoli zaczęły sięgać ramion, a zatłuszczone były tak, że ich naturalny, bladoszary kolor zmienił się w, jak to nazywała Lily, “czarny jak śmierć”. Chłopak uznał, że ciemniejszy odcień istnieć nie może.
- Więc dzisiaj zrobimy ci strzyżenie! - krzyknęła z zadowoleniem, wyobrażając sobie, jaką kreatywną stylizację zafunduje bratu.
- Chyba jestem do tego zmuszony...
Dziewczyna już miała mu wytknąć, jak zaszczycony powinien się czuć, mogąc być jej klientem, kiedy jej uwagę przyciągnął mówca, stojący na podwyższeniu i krzyczący do otaczającego go tłumu. 
- Tego wieczoru, na placu świątynnym, nadejdzie okazja, by prosty chłop czy nawet szlachetny hrabia mógł przypomnieć sobie historię powstania naszego wspaniałego królestwa! Duet najlepszych z najlepszych, asów laryssańskiej poezji, władców słów i nut, poskramiaczy piór...
Szturchnęła brata, wskazując palcem mówcę. Ten, przez moment zaciekawiony, szybko zniechęcił się, słysząc powód całego zebrania.
- ... Morgli Złote Pióro oraz Kyro Czarny Kruk, tylko dzisiaj, właśnie tutaj, w Nowej Sorannie! 
- Pójdziemy? - zapytała Lily. Sprytnie wychwytując jego reakcję, postanowiła od razu użyć swoich najlepszych zdolności perswazyjnych - podnosząc powieki najwyżej jak była w stanie, nie bez trudu wywołała efekt szklanych oczu. Długo to ćwiczyła. 
- Bogowie, przecież to dno… A połowa z tych historii to nieprawda, a oni tylko liczą na pieniądze… - w odpowiedzi dostał tylko błagalny wzrok siostry.
- Proszę...
W końcu udało jej się wywołać małą łezkę, która przechyliła szalę zwycięstwa na jej stronę. Evan, widząc, jak bardzo się stara, podniósł ręce do góry w geście kapitulacji.
- Eh, niech stracę…
- Jeeej! - zachwyciła się Lily, jej niedawna maska zniknęła natychmiast, a jej miejsce zajął tradycyjny, nieznikający uśmieszek.

 

***

 

- Więc, jak szanowny pan sobie życzy?
- Zostawiam to twojej… Wyobraźni - Odpowiedział Evan i przełknął ślinę.
- Życzenie rozkazem - rzekła z uśmiechem Lily, ostrząc małą brzytwę o kawałek pordzewiałej rury. Regularny dźwięk metali podbudowywał atmosferę grozy, dodając chłopakowi niepewności, a dziewczynce radości. Na zakończenie ostro szarpnęła ostrzem, które wydało charakterystyczny dźwięk. Dźwięk początku zabawy.
- Niech gra muzyka! - krzyknęła dziewczynka i zabrała się do pracy. Szybkie szarpnięcia brzytwą napędziły wyobraźnię Evana, który miał przed oczami wyimaginowane obrazy samego siebie za kilka minut. Nie posiadali zwierciadła, więc jedynym sposobem, by mógł dowiedzieć się jak wygląda, było spojrzenie w taflę wody, ale mógł sobie na to pozwolić po zakończeniu całej operacji. Jak mawiała to jego siostra “profesjonalisty nie można wybić z transu, by jego dzieła były perfekcyjne”. Mała diablica.
 Z czasem, ogromne sterty włosów ścinane przez Lily zmieniły się w krótkie, półcentymetrowe odcinki, a Evan poczuł się spokojniej. Wiedział przynajmniej, a raczej miał większą pewność, że dziewczyna nie chce mu zrobić jakiegoś chorego żartu. 
 Ona jednak nie żartowała. Działała jak w transie, zapominając o otaczającej rzeczywistości. Fryzjerstwo było zajęciem, które, jak uważała, było jej przeznaczone. Żałowała, że Evan nie jest w stanie zobaczyć, jak bardzo jest utalentowana, bo bez żadnej fałszywej skromności o tym mówiła - ale jednak czym innym jest słyszeć, a czuć to samo. Przyłapywała się nawet na tym, że co jakiś czas zamykała oczy, dając odpocząć zmysłom i polegając tylko i wyłącznie na instynkcie. 
- Skończyłam - rzekła w końcu dziewczynka i odłożyła brzytwę na bok. Stanęła przed Evanem, oparła ręce o biodra i zaczęła powoli kręcić głową, cmokając ustami - przeszłam samą siebie.
- Nie uwierzę, póki nie zobaczę - odpowiedział całkowicie szczerze Evan i ukląkł na brzegu rzeki. Choć woda nie była do końca czysta i lśniąca, dojrzał swoje odbicie. 
No nieźle…
Nie był zawiedziony. Lily miała rację, nikt, kto było to zobaczył, nie mógłby rzec, że jest to robota dziesięcioletniej dziewczynki. Grzywkę skróciła do jednej piątej dotychczasowej  długości, zostawiając tylko jeden dłuższy kosmyk po prawej stronie, który zgodnie z prawami fizyki rządzącymi włosami Evana, sam układał się w oczekiwanym miejscu, zawsze delikatnie muskając policzek. Całą część górną skróciła tak, by nie przekroczyła długości grzywki, i porządnie rozczochrała. Za to z tyłu włosy zostawiła ciut dłuższe, sięgające niemal do do połowy długości szyi. A to wszystko zrobiła za pomocą tylko i wyłącznie wyszczerbionej brzytwy. To nie było dzieło amatora, ani profesjonalnego fryzjera. To było dzieło artysty.
 - I jak, podoba się? - zapytała z niepewnością, choć oczekiwała, a nawet spodziewała się pochwały. Jeszcze nigdy nie była tak dumna z siebie jak teraz. Wiedziała, że Evan nie powie jej wprost, że jest wspaniale, tylko rzuci coś kąśliwego, typu “od biedy ujdzie”.
 - Od biedy ujdzie - rzekł i zrobił skwaszoną minę, a dziewczynka pisnęła radośnie. To było coś lepszego niż pochwała.

 

***

 

- To jest nasza ostatnia szansa odwrotu…
- Nie.
- Błagam…
- Nie.
 Dziewczyna była nieugięta. Za każdym razem, gdy tylko Evan zaczynał ją namawiać na rezygnację, ta tylko przyspieszała kroku. W Nowej Sorannie rzadko miały miejsce takie atrakcje, jak wieczorne opowieści i przyśpiewki. Do tego darmowe.
 Oboje usadowili się z tyłu, aby tylko nie trafić w środek bójek, które, przy ilości obecnych tam beczek pełnych różnego rodzaju alkoholi, były zapewne nieuniknione. 
 Od razu widać było, że przyjezdni artyści zadbali o atmosferę. Zamiast wielkiego podwyższenia, tłumu tancerek i połykaczy mieczy, wszystko działo się przy wielkim ognisku, nadającym poważny klimat wśród otaczającego mroku nocy. Bard Kyro, znany ze swojej wszechstronności w używaniu instrumentów strunowych, miał tylko lutnię, którą właśnie nastrajał, starając się uzyskać idealne do dzisiejszego wystąpienia tony. Ubrany był w zwykłą bawełnianą szatę w ciemnych kolorach, noszoną przez biedniejszą część arystokracji, no i oczywiście trójkątny czepek z piórem - znak rozpoznawczy grajków.
 Tuż obok siedział bajarz Morgli, trochę bardziej otyły i ubrany w bogatsze ubrania, jednak także w mrocznych kolorach. Z lekkim znudzeniem rozprawiał na jakiś temat z jednym ze swoich fanów, do czego doszedł Evan, kiedy zobaczył, jak ten wręcza mu kilka srebrnych monet, pod wpływem których uśmiech rozbłysnął od razu na twarzy artysty.
 Ożywiony tłum ucichł nagle, kiedy bard zaczął grać. Każdy słuchacz, choćby to był jego pierwszy raz, od razy zauważyłby, że muzyka była tylko tłem dla opowieści. Brzdąkanie nut było tak ciche, że aż ledwo słyszalne, a jednak powodowało napięcie i gdzieś tam wpływało na nastrój słuchaczy. Pojedyncze, niskotonowe dźwięki wręcz mówiły, że nie będzie to wesoła ballada. Evan kątem oka zauważył, jak kilku przysadzistych mężczyzn, zapewne drwali, na moment odkłada kufle z piwem i wsłuchuje się w dźwięki lutni. Jedno delikatne szarpnięcie struną nie popędzało następnego - bard czekał, aż echo niosące się przez instrument ucichnie, i dopiero wtedy przechodził do następnej nuty. Po niecałych dwóch minutach, kiedy Kyro skończył powolne tempo utworu mocnym szarpnięciem struny, melodia stała się dynamiczniejsza. Narzucając prawidłowy rytm, mrugnął okiem do bajarza, dając znak. 
- Mistrzyni miecza, królewna nieznana, choć wojowniczka, to piękna dama...

 

***

 

 Parada, cięcie, parada. Parada, cięcie, parada. No jasne. Tak działa psychologia - przeceniła swojego przeciwnika. Wykonując szybkie piruety, uskoki i uniki, atakując z tej strony, jaką nakazała jej dziecinna wyliczanka, próbowała zmylić wroga, nie dać mu przewagi, jaką dawał mu egzotyczny, nieznany jej styl. Dopiero to do niej doszło - żadnego stylu, żadnego wzoru tam nie było. Uderzenia z zaskoczenia, cięcie z obrotu… To wszystko była improwizacja, a do tego nieudolna. Jedyną naprawdę godną podziwu umiejętnością, którą posiadał sławny, “najlepszy szermierz” w Morkandii, było przerzucanie oręża z jednej ręki do drugiej, bez żadnego problemu, bezbłędnie.
 Oczywiście miałoby to sens tylko wtedy, gdyby umiałby władać bronią lewą ręką tak dobrze jak prawą, ale tego mu akurat brakowało.

 

Omamić się dała umysłowi swemu, oszukać myślom, nie wiedzieć czemu

 

 Kiedy doszło do niej, jak ogromną ma przewagę, rozluźniła się i przeszła do ofensywy. Całkiem zrezygnowała z parowania, tylko wysyłała cios za ciosem, zmuszając przeciwnika do stopniowego cofania się. Nie minęła chwila, a zauważyła na jego czole kropelki potu oraz naprężone mięśnie, na których widniało dwa razy więcej żył, niż przed chwilą. 
 Gdy tylko wypatrzyła moment, uderzyła. Ten jeden ułamek sekundy na szczęście jej wystarczył. Kiedy przerzucał broń z jednej dłoni do drugiej, wykonała błyskawiczne cięcie w jego udo, maksymalnie wykorzystując siłę bezwładności. Nie czekając, wymierzyła następny cios, pchnięcie wycelowane w serce przeciwnika.


I wtem, jak wąż jadowity, uderzył, zdradził, strachem przepity

 

 Nic. Ostrze odbiło się od niego jak od kawałka metalu, nie pozostawiając na jego ciele ani śladu. Choć myśli krążyły po jej głowie szybko jak nigdy dotąd, nie zdążyła zareagować. Wiedziała, że za złamanie zasad pojedynku i tak nie ma on już prawa do tronu, jednak pojedynek musiał trwać. Jeśli ona zginie, królestwo ogarnie bezprawie, a to może okazać się jeszcze gorszym rozwiązaniem.
 Całkowicie ignorowała buczenie widowni, oburzonej oszustwem morkandyjczyka. Czuła tylko ból, okropny ból i ciepło szybko napływającej krwi, gdy jego ostrze wgłębiło się w jej bok.
 
Bezduszne ślepia w nią wlepione, łaknące krwi, gniewem sycone

 

 Słyszała jego szept. Słyszała, chciała słyszeć, wiedziała, że popełnia błąd, i że to jej pomoże. Wsłuchiwała się dokładnie, poznając jego wersję przyszłości. Upadek królestwa, przejęcie ziemi przez Morkandię, gwałty i morderstwa. Jego prowokacja czyniła ją silniejszą.


Wojowniczka harda jednak białej flagi nie znała, wciąż nieugięta, wciąż twarda jak skała

 

 Postawiła wszystko na jedną kartę. Kiedy jej przeciwnik, szydząc z niej i jej bezimiennej ojczyzny, zamachnął się do cięcia w jej szyję, ostatkiem sił wykonała piruet. Łamiąc jedną z najważniejszych zasad, jakiej ją uczono, nie nabierała rozpędu, nie zaatakowała po obrocie, tylko licząc na swoją siłę, natychmiast zatopiła ostrze w jego brzuchu i wypuściła je z dłoni. Kiedy wykonywała piruet, trwający nie więcej niż sekundę, w duszy modliła się do bogów. Czas płynął nieubłaganie powoli, a jednak śmierć nie nadchodziła. Kiedy zatoczyła pełne koło, ujrzała twarz szermierza, niewygiętą grymasem bólu. Nie ukazywała nic innego prócz zdziwienia, nawet, kiedy z hukiem uderzyła o piasek areny.

 

Na łoże śmierci trafiając niespodziewanie, nie ona, lecz on, jak bezbronne łanię

 

 Udało się. Tym razem nie zdążył użyć magii czy innych sztuczek, znów wygrała. Słyszała tłum, skandujący jej imię.
 - La-ri-ssa! La-ri-ssa!
Po raz pierwszy tego dnia uśmiech zawitał na jej twarzy. Upadła na ziemię, z powodu utraty krwi nie mogąc nic zrobić. Zaledwie kilka cali od niej leżał jej wróg, wielki szermierz z Morkandii, z zastygłym, martwym spojrzeniem i rozszerzonymi ustami spoglądając na uśmiechniętą zwyciężczynię. Było to ostatnią rzeczą, jaką widziała, nim także odeszła w zaświaty.

 

Tłum krzyczał, dumny z kobiety odzianej w szaty czarne, choć cała jej praca poszła na marne

 

***

 

Przez kilka sekund ludzie czekali w ciszy, nadal pochłonięci opowieścią, aż jeden z nich zaczął bić brawo. Samemu się sobie dziwiąc, to właśnie Evan zaczął gromki aplauz, który nim minęła chwila zmienił się w dziki ryk, mieszaninę okrzyków podziwu, domagań bisu oraz płaczu kobiet. Po tej opowieści mieszkańcy Nowej Soranny nie szczędzili alkoholu, naraz otwierając wszystkie beczki i rozdając wszystkim sąsiadującym im osobom, przyjaciołom jak i kompletnie obcym ludziom. Kobiety łkały, co niektóre wtulone w swoich mężów, a samotne pogrążając się w smutku między sobą nawzajem. Obaj artyści byli zajęci przyjmowaniem pogratulowań, jak i tych bardziej materialnych wyrazów podziwu. Evan już się szykował, by móc także uścisnąć dłoń jednego z nich, do których jak do tej pory był raczej sceptycznie nastawiony, kiedy poczuł, jak Lily szarpie go lekko za kurtkę.
 - Ja chcę już iść - powiedziała do niego, ze spływającymi po policzkach łzami, tym razem wcale nie udawanymi. Ten mrugnął do niej porozumiewawczo, choć sam był jeszcze poruszony opowieścią. Oddalili się od tłumu, całą drogę powrotną milcząc, zbyt ogarnięci krążącymi po głowie myślami, choć całkiem odmiennymi.


***

 

 - Zostawcie mnie, błagam - wyszeptała ledwie słyszalnie starsza kobieta, kiedy dwoje osobników ciągnęło ją przez pomieszczenie, jednak odpowiedziało jej, po raz kolejny, milczenie. Sądziła, że nie może być bardziej przerażona, dopóki nie rozejrzała się wokół.

 Znajdowała się w wielkiej, prostokątnej sali. Od strony drzwi ciągnął się długi, czarny dywan, prowadzący wprost na… Ołtarz? Tak, była pewna, że był to ołtarz. Była też pewna, że wcale nie jest pomalowany czerwoną farbą. To nie jednak wystrój pomieszczenia ją tak przerażał, a długa, zapętlająca się litania, śpiewana przez ludzi, których mijała. Wszyscy identycznie ubrani, w długie, czarne szaty z założonymi na głowach kapturami, wręcz nie pozwalającymi określić płci. Z lękiem stwierdziła, że niektórzy spoglądają na nią z… Podnieceniem?


 Czas mijał nieubłaganie powoli. Już bez cząstki nadziei w sercu, kobieta modliła się do bogów, prosząc o wybaczenie, licząc, że to jakiś żart, czy nawet nieporozumienie, że to ktoś inny zaraz trafi na jej miejsce. Przecież nie była złą osobą, wręcz przeciwnie - była uzdrowicielką, a w Nowej Sorannie było ich naprawdę niewiele. W całym swoim życiu ocaliła tuziny ludzi, po prostu nie zasługiwała na śmierć. Ale nie to się teraz dla niej liczyło - chciała, tylko, by to się stało szybko.

- Przyjmij, o pani, tę ofiarę.

Tylko tyle. Spodziewała się długiej modlitwy, niekończącego się kazania, ale to się stało szybciej, o wiele szybciej, można by wręcz rzec, że tak jak chciała. Mówca natychmiast zatopił ostrze w jej sercu, kończąc jej żywot. 
 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Frypciak to nie jest żadna przesada ani rewanż ani nic podobnego. Zaprezentowałeś nam świetny fragment tekstu. Jest bardzo uważny, dopracowany i pogłębiony emocjonalnie. Jestem pełen podziwu z jak dużym znawstwem opisujesz pracę fryzjera (Lily) a także jak świetnie oddajesz pojedynek. Należą Ci się wielkie brawa, bo moim zdaniem napisałeś naprawdę niezły, ciekawy i przekonujący tekst. O to właśnie nam chodzi;))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @poezja.tanczy

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Gdybym musiał prowadzić codziennie rozmowy po kilka godzin, miałbym również codziennie gwarantowany meltdown. Słowo pisane jest najlepsze. Można się dłużej zastanowić na tym, co chce się przekazać, zazwyczaj nie ma presji, albo natychmiastowości. Jest mniej stresu, ponieważ można pomyśleć nad budową zdań, nad tym, jak napisać wiadomość w taki sposób, by była jasna i prosta w treści. Rozmowy telefoniczne są niesamowicie stresogenne. Wolę ich w ogóle nie prowadzić. Neurotypowi wolą zapewne telefony, ale przecież jest tyle innych środków przekazu, gdzie wiadomość od razu jest przekazywana do nadawcy, bez opóźnień (mail, komunikator). Nie rozumiem zachwytu nad rozmowami przez telefon.   No właśnie, bardziej sensorycznych od pisania. Rozmowa czy (o zgrozo) wideokonferencja to formy, które dostarczają często sensorycznego przeciążenia. Straszne to jest. Pisanie jest cudowną formą komunikowania się na odległość. Po prostu przecudną. :)   No tak, ale zawsze były to jakieś reguły, podług których można było starać się o rękę szlachcianki. Mnie się to bardzo podoba. Preferencje dam, preferencjami, ale zachowania panów były z góry definiowane i do było super. A to ktoś musiał popisać się w tańcowaniu z damą, a to w dobrych manierach, a to w utworzonym przez siebie kawałku sztuki...   Co do reszty tekstu Twojej wiadomości, kiedyś, gdy byłem mały, również buntowałem się przed etykietą, etc. ale byłem wtedy człowiekiem niedojrzałym, żeby nie powiedzieć - dzieckiem. Zawsze podobały mi się z góry ustalone zasady. Człowiek dzięki nim wie jak postępować i przeżywa mniej stresu. 
    • Ada, ino Kamasutra artu sama konia da.   A masa? Tu Kamasutra artu, sama kutasa ma.     No to pojechałem :))), ale samo się jakoś tak ułożyło... z niewielką pomocą ;), Zaczęło się od "Kamaza" :)))))       Ada i soda ino, Kamasutra artu sama konia dosiada.
    • Ale kto do mnie mówi? Kto tak ciągle porusza żuchwami? Żuchwa w dół. Żuchwa w górę. Kłapanie szczękami, niczym wiekiem starej skrzyni. Zgrzytanie żółtymi, krzywymi zębami. Zębami ze zdartym szkliwem od ciągłego tarcia. Jakby to ścierały się ze sobą młyńskie żarna, wyrzucając z siebie nasączone śliną resztki czerstwego chleba. Bruksizm. Czy coś w tym stylu…   Ból głowy nasila się. Ból skroniowo- żuchwowy…   Coraz mocniejsze poruszanie szczęk…  Szerokie otwieranie. Zamykanie… Jak podczas zasysania wielkich haustów powietrza.   A wiec ktoś się przepoczwarza w jeszcze bardziej ekscentryczną zjawę. W jeszcze bardziej odrażającą kreaturę o nieustalonej znaczeniowości. I te oczy. Te oczy wskrzeszone straszliwym widzeniem sennej iluminacji. Jakieś szelesty i szmery. Świszczące oddychania astmatyków. Coś się porusza. Wciąż się porusza. Powoli. Z mozołem. Wspina się. Wspina się po żeliwnej rurze. I już dotyka czułkami brunatnej plamy zacieku na wybrzuszonym suficie łazienki. Przeciska się poprzez pęknięcia. Całą pajęczynę pęknięć. Rozdziela się na niezliczoną ilość tułowi, odnóży i powielających się nieustannie obliczy pod różnymi kątami. I pędzi do nieskończoności. Wciąż pędzi… Jakież to niejasne. Enigmatyczne. Jawi się coś na podobieństwo jakiegoś nieznanego obrazu Bruegla, albo Beksińskiego. A więc schodzi ze ściany na wielu odnóżach. Schodzi jak robak, kiwając się na boki i chwiejąc. Porusza odwłokiem, patrząc niezliczoną liczbą swoich czarnych jak węgiel oczu. Patrząc na kogo? Na co? Na wszystko i na nic, ale patrząc na mnie. Wciąż na mnie i jakby przeze mnie. Przechodząc wzrokiem na przestrzał. Przez całą amfiladę pokoi, w ogromnym przeciągu i w ciągłym trzaskaniu okien i drzwi. Z których sączy się wiatr nieustanny. Wiatr nieustanny. Jakiś nieustanny wiatr… W jakichś takich słonecznych czknięciach ocierają się o siebie maszerujące w nieładzie całe zastępy koronalnych wyrzutów masy.   Kiedy otwieram oczy (swoje?)… Nie. Nie otwieram ócz. Tylko to coś otwiera je za mnie, otwierając swoje własne nadmiarowe pary źrenic. Odbijają się w nich przeróżne blaski i drgania spopielonych gwiazd. Spadają z przerażającym krzykiem konania jak ktoś, kto wyskakuje z widokowego tarasu strzelistego wieżowca w centrum miasta. Wprost spod wielkiego zegara. W tej właśnie doniosłej godzinie nadziei.   Jakieś to wszystko bez sensu. I kompletnie nie po kolei. Ale jest za to w ciągłym ruchu, w tej nawarstwiającej się gmatwaninie obrazu. A więc, kocham cię. Bez dogmatu. Bez zasad. Kocham. Tak po prostu. Do szaleństwa. Do grobowej deski. Do ostatniej deski sosnowej trumny.   A więc czas znowu przeciska się przez szpary w oknach. Przeciska się natarczywie i namolnie jak pijany trzymający się płotu. A więc próbuję je zasłonić. Zatkać jakimiś szmatami wziętymi z barłogu. Zatkać czymkolwiek, aby nie wdzierał się do środka swoimi promieniotwórczymi mackami, mutując wszelkie formy życia. Te znane. Jak i te nieznane. Nie ujęte w żadnym z encyklopedycznych foliałów. Tu trwa jakaś chorobowa koegzystencja rozmaitych widm wychodzących ze ścian. Przenikających wszystko. I niknących na powrót w zimnych ścianach z kamienia. W tych zimnych ścianach, w których nikną cichym westchnieniem śmiechy odległych epok i lat.   Kto tu jest? Otaczają mnie jedynie kamienne usta. Takie blade i zimne jak lód. Nieruchome usta wyrzeźbionych twarzy, co patrzą na mnie z cokołów. Rozsypany wokół gruz chrzęści pod gołymi stopami. Chrzęści rozbite szkło. A szary pył osamotnienia pokrywa moje włosy i brwi. Gdzieś tutaj. zaraz. Zaraz. Gdzieś tutaj… — ale co? Czegoś szukałem w pożółkłych szpargałach, w stertach zwietrzałych gazet. Powyrywane kartki z notesów sfruwają ze szczytów powolnym lotem albo takim koszącym niczym lądujące ze świstem ptaki o metalicznych dziobach. Kto tu jest? Nie ma nikogo. Nie ma nikogo albo i jest, tylko ukryty w cieniu regału. Spoglądam. Zaglądam…  Lecz tylko pajęczyny pokrywają truchło o ptasiej czaszce. Patrzy się na mnie pustymi oczodołami bez zdziwienia ani lęku. Patrzy się tak, jak może się patrzeć jedynie rozsypujące się truchło przeszłości. A więc ktoś tu był. Ktoś albo raczej coś.  Tylko nie zdołało się wydostać poza obręb własnego cienia. Wszystko przez ten czas przeklęty, co tłamsi i dusi. Zamienia w majaki sen. Widocznie to coś nie posiadło umiejętności omijania pułapek. Rozsianych na polu min przeciwpiechotnych. Dlatego dotarło do mojego świata w tej zdefragmentowanej, zdegradowanej formie nie wiadomo czego. Dotarło, stając się od razu swoistym grobem swojego dawnego żywota. Co to było, kiedy istniało w czasach swojej świetności? Nie wiadomo. Leży teraz pokręcone i pokiereszowane, jakby nie potrafiło się przecisnąć przez szczelinę między ścianą a regałem. Więc zaklinowało się. I zostało tak na wieki wieków. Amen. Pokryte grubą kołdrą z kurzu i pajęczyn.   Kochasz mnie? Bo widzisz, ja ciebie kocham. Do kogo tak mówię? Ach tak, nie ma ciebie. Jesteś tam. Tak bardzo — tam. Na skraju widzenia. Na linii widnokresu spopielonego liliowym blaskiem nadciągającego zmierzchu. Wiesz, czasami tak do siebie mówię. Mówię, zadając pytania. Niestety, nie na każde znam odpowiedź. Które to piwo? Ech, znowu wtrącenie od czapy. Nie. To nie piwo. Z wewnętrznej etykiety Tom of Finland spogląda na mnie piękny marynarz. Ma taką ujmującą twarz. Taką pociągającą. Wprost do zakochania. Patrzy się na mnie, poruszając wąsem. Tym jakże pięknie przystrzyżonym czarnym wąsem. I ten jego wzrok. „No chodź do mnie, kochanie”. No chodź”. Idę. Podążam wpław w odmętach alkoholu. Płynę. Dopływam. Przypływam. I wciąż… Piękny marynarz nie daje za wygraną. Kusi pięknem swojego męskiego ciała. Gładką ogoloną skórą. Pójść? - Dlaczego nie. —Odpowiada jak echo… — Przybądź, mój słodki. Będzie nam jak w Raju. Jak w Niebiesiech. — Więc cóż. Idę. Miłość to miłość. A więc cudowna miłość…   Wydaje mi się, że ktoś tu jest? Otwieram szczypiące oczy. na suficie brunatne zacieki. Za oknami szumiące liśćmi rozchwiane drzewa. Rosnące szeregiem stare drzewa. Są tak blisko. Daleko. Na wyciągnięcie rozedrganej ręki. Tak vis-a-vis. Spadają na nie ciężkie krople majowego deszczu. A więc to już maj. Za oknami dzień. Wsącza się szarością świtu w tę otchłanną pożogę zdegradowanego jestestwa. A więc to już maj. Śniło mi się, że wśród miliarda bezwartościowych kamieni znalazłem bryłkę złota. Lśniła, bijąc mnie zdumiewającym blaskiem po oczach. I śniło mi się coś jeszcze. Lecz rozpłynęło się na zawsze w nieskończonym  mroku bez-pamięci.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-11)      
    • Nie lubię pijanych dziwek, a jeszcze bardziej tych, które same siebie nie szanują, nie wspominając już o higienie osobistej (brak zębów, ogolonych pach, intymnych miejsc i nóg).   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...