Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Zimy naszego dzieciństwa


Tomasz Kucina

Rekomendowane odpowiedzi

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

           graphics CC0

 

 

[zimowy minipoemacik liryczny]

 

 

drapieżne surowe zimy
w saniach pamięci
skrzeczą zawrócone obrazy

 

sztuka królową śniegu – sztalugą natury…

 

wczesnym porankiem
u Claude Moneta „sroka” przysiada na żerdzi
w światłocieniu słońca się doświetla
kobaltowo-srebrne sekwencje smug
brzuchate gile. bałwanki. kuropatwy. i przyszłe przebiśniegi
gruda. grudzień. grudniowo!
U Kossaka batalistyka i sceny powstańcze
u Fałata i Podkowińskiego
zimowe panoramy miast…

 

szczeniacka opowieść ucieka poza ramy

 

wtedy czas przywołuje wspomnienia
z fresku także mojego dziecięctwa
a zima powraca… w usłużnych komemoracjach…

 

genialne!

 

dokrewne gruczoły pamięci
kompensują aromaty
leukocyty Mnemosyne zabielą plenery

 

znów mróz siarczysty
hartuje ryby w polowej wędzarni
i pachną świąteczne balerony
zrębki drzewa jabłoni
aromat gałązki jałowca
wszystko co żyło
dało się strawić lub powąchać…

 

dziadunio w baranim serdaku
pokoleniowy patron zapachów
dostawca polędwic i goleni
zaklina czar smacznych wspomnień
pelenka na stole
jarmica z garnkami
w potoku płyną nosaki
są pulchne dziewczęta
ich alabastrowe makijaże
na biegunie prawcieleń lodowatych pocałunków
cierpkich i pistacjowych jak Kim Kardashian
blade dojrzałe włóki
skore do żyniaczki

 

nieco dalej
zimniejsze jeszcze sympozja
w dreszczyku plenerów retrospektywnych…

 

utarty sproszkowany śnieg
zaprósza teksturalną bielą garbate sosny
dociąża ich zaciężne igliwia
horyzonty przesuwając
w nieco głębsze perspektywy szadzi
gromadne paśniki
w kordonach żywiołu
tu liczne jadłodajnie zapełniła fauna
fetuje wolność
klaruje smaki
w jasełkach pełnych siana
a wiatr dmie przez płuca zimowych futer
podszczypując zmysłowo
stada młodych sarenek
w zaspach śniegu do kolan obtulonych
ich zgrabne sprężyste cewki
dygoczą z zimna
drżą jak osika na wietrze

 

w uśpionym potulnym lesie
najstarszy jeleń-matuzalem
nozdrzem wachluje jak komin parowozu
ogromny naremny piciur
obgryza z pietyzmem
korę skostniałej jarzębiny
zrywając przypadkiem królewskie poroże
zrogowaciała scypuła oszklona szronem
wytycza granice nowego wieku
i dystans do białych plam historii

 

w tutejsze okna zagląda wieczór
w izbie u sąsiada pobielono wapnem

 

cebrzyki i konwie z wodą
sapka z białej mąki
okraszona masłem
z mlekiem i skwarkami

 

coraz ciemniej za mglistą szybą…

 

a w naszym domciu?
jasno i miło:
misio przytulony pod kołdrą

 

ożywiona natura wprawiona w ruch
porusza sztuczne płatki
w „śniegowej” lampce na stole…

 

w przytulnym pokoiku
malutkiego chłopczyka

*podglebiem tekstu – rozmowa ze szczerym człowiekiem

 

 

Edytowane przez Tomasz Kucina (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Dziękuję Iwon :) Tak to się wszystko co zimowe we mnie nagromadziło, że zwyczajnie musiałem się od tego uwolnić. W całkiem sympatycznym stylu, a więc poprzez wspomnienie, ta retrospekcja dotyczy pewnej rozmowy ze wspaniałym człowiekiem - tekst ma charakter opisowy, nie wchodzi w konflikty natury etycznej, pewnie przypadł do gustu, bo lubisz opisy rzeczywiste, naturalizm liryczny jest ci bliski Iwonko - a ja to bardzo lubię w twoich krótkich formach - sumiennie lingwistycznych. Pozdrawiam  

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Kurde - tyle słodyczy na rymie skandynawskim?, w "dupce" mi się poprzewraca, hihihi, WSPANIAŁE NIEBIESKIE SERCE, ZABIERAM - Super! ;)

Skoro pięknie porymowałaś, muszę się zrewanżować:

 

Śniła mi się poetessa, malaryczna w irokezach, astronomia, drzew żywica, kalafonia, i diablica, na łodyżce rosła w słowach, mądra, skromna i morowa, jako ros poranne gusło, włos z dziewanny, ale w "gruncie" całkiem ludzka ;) 

Edytowane przez Tomasz Kucina (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Tomasz Kucina Od samego czytania kręci się w głowie nic dziwnego że serc tak mało, ciężko w nie trafić tuż po :) Kossak a właściwie te małe śmieszne repliczki chyba w każdym domu naszych dziadków w formie obrazka wisiały. Sceneria zimowa a jak! Sam pamiętam kilka zim że hoho! W 93' :) :) :) kręcono jedną scenę zimą na Wiśle tzn. na lodzie Gajos, Zamachowski i cała ekipa z ciężką kamerą włącznie tuż nieopadal placu zamkowego w Warszawie - film "Biały" Kieślowskiego.

 

ps. byłbym zapomniał Muzyka :) 

 

 

Pozdrawiam

Pan Ropuch

Edytowane przez Pan Ropuch (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Dzięki Panie Ropuchu, z tymi serduchami to u mnie tak od zawsze, na lajeczki pewnie nie zasłużyłem skoro ich nie ma. Przyzwyczaiłem się - i nie wypada nad sobą się użalać Widocznie brak talentu? Ubolewam tylko nad faktem, że w zasadzie tylko TY → jako jedyny FACET doceniasz moje teksty. Za co szczerze dziękuję, bo lubię sobie „pokomentować” z facetami, jak to mówią nie ma to jak męska dyskusja, z browarem pod ręką. … ale o czym tu? Sportu w kapciach nie lubią, metalu, grunge, nawet dobrego rapu. Kościół, religia im bee! Psychologia to dramat! Tylko polityka! Ehhh. Babki tu mają wyższy level, są asertywne w każdym temacie;) Dlatego też rzadziej udzielam sam lajków – w ogóle, bo i po co mam innych denerwować? Sobie milczę. A zajrzałem na chwilką, kocham was czytać.

 

Do meritum:

Tak, masz racje, Kossak był popularny na wsi, ze względu na tematykę koni a także historyczną malarstwo. Mnóstwo replik. Słynna reprodukcja: „Piłsudski na kasztance”, i te już typowo zimowe obrazki: „Żołnierz z koniem”, „Szarża ułanów” i wiele, wiele innych kopii.

 

Zimy były ostre, fakt, Kieślowski „w KOLORACH i po francusku” genialny!, ja wspomnę o „Dekalogu 1” - mój ulubiony film, znakomita rola A. Barcisia, komputer – Bogiem, ułuda w scjentologii, nauka nie wszystko nam tłumaczy, pierwsze przykazanie!, wiadomo, znakomita seria!

 

Dzięki za odwiedziny, pozdrawiam, … i po męsku! MUZA SPOX! Cze!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Ten "guzik" zastosowany w komentarzu i do rymu - budzi całkiem wrażliwe skojarzenia , aż się uśmiecham ; A winko... u nas "na dzielni" ziomoeczki prawią: "kto się wypina tego wina"  Ale to tak, z przymrużeniem oka, wiesz, ja lubię pożartować. Miłego wieczorku Dag 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To ma być.... MINI..??? : \  ...... dłuuuugie bardzo, ale skłamałabym, gdybym napisała, że nieciekawie jest.

Obrazowanie bardzo precyzyjne, prawie czuć aurę zimy, do tego wplotłeś malarstwo, tzn ułamek, z obrazów.

Co nieco musiałabym sprawdzić, dla pewności, albo po prostu dla poznania słowa.

Wpadło mi w oko...

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

szczerze, wolałabym.. chrzęszczą... chyba, że to 'awansem' do skroki, która dalej w treści...

Dziadunio.. uroczo brzmi..:) inne zdrobnienia także.

Pozdrawiam.

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Witaj Nata

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Świetnie, właśnie o to mi chodziło, żeby wytworzyć aurę pory roku, skoro oddajesz wrażenie to jest mi niezmiernie miło Jeśli chodzi o podtytuł, o tę kwalifikacje: "mini", zastosowałem w odniesieniu do samego "poematu" tzn. jego charakterystyki, no bo jednak i zazwyczaj poematy są nieco dłuższe, czasem nawet stanowią np. indywidualny egzemplarz wydawniczy. Może bardziej polemizowałbym z jego "lirycznością", wszak "poemat liryczny" charakteryzuje się wierszowaną formą, opiera się na rymach. Tu więc sensowniej byłoby użyć formy- "wolny". Wolne poematy nie podlegają ścisłym regułom, no ale jakoś - "minipoemat wolny" mi nie pasowało, dlatego użyłem nieco "spieszczonej" formy "poemacik", by zaprankować (mówiąc językiem młodzieżowym) ten "patos", który trochę "straszy" z treści, by tekst był bardziej przyswajalny, a nie grafomański. Chociaż ja kocham trudne teksty. 

Skoro "wpadło w oko" to oki!

Tak, dokładnie "obrazy skrzeczą" - bo jest to coś w rodzaju "animalizmu poetyckiego" oczywiście w praktycznej paraleli do tej "sroki". Sroki "skrzeczą", miało być "obrazy kraczą" - ale to nie kruk jest na malunku Claude Moneta tylko "sroczka" - dlatego takie specyficzne zastosowanie takiego a nie innego określenia. 

Dziękuję ci za bardzo fajny komentarz. Jutro zajrzę do ciebie na profil (jeśli oczywiście wolno?), bo dawno u ciebie nie byłem pod wierszem, wpadam tu czasem, i tylko na chwilkę - więc przepraszam za absencje w komentarzach u ciebie, NADROBIĘ NIEDOPATRZENIE- WKRÓTCE. Pozdrawiam ❤

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

O to to! Prawdziwa polsko-irlandzka naturka

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Taka Kmicicka! Jak Kmicic co z góry pod Klasztorem Jasnogórskim niejakiemu  Kuklinowskiego-zdrajcę Ojczyzny kopniakiem w zadek poczęstował. I jak się sturlał krzyknął mu:

"Prywatnemu nie posłowi!"  

Tak byś Borutę pożegnała  

Pa! Śpiuchnaj dobrze. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Nie byłem tam nigdy? A co to za strona? Nie kojarzę tego portalu?  

 

Pytasz dlaczego zastosowałem w treści utworu rzeczownik: "domciu" a nie "domku"?

 

Odpowiadam: Nie wiem?

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

,  tak po prostu wyszło, to zrobnienie jest ogólnie przyjęte w kanonie słownika języka polskiego. Tam chwilkę dalej mamy: "misio" a nie "niedźwiedź" czy "misiek"?, więc może dlatego, by rzeczowniki komponowały ze sobą, i przy okazji--> podkreślały ten przytulny klimat z opisu dzieciństwa. Sam nie wiem, me teksty często bywają stricte intuicyjne. 

 

Ale!,... ogólnie to podoba ci się ten utwór? Tu moja ciekawość jest wielka... zapytasz: dlaczego?...

 

... bo jest napisany w konwencji lekko nostalgicznej, bardzo pozytywnej i nawet w szacunku do wspomnień, oraz w próbie zatrzymania choćby na moment --> tego co w nas żyło kiedyś w przeszłości w pamięci we wspomnieniach, np. w dzieciństwie. 

 

To nastrojowy tekst, nie wywołujący szczególnych animozji.

 

Nie jest to broń Boże--> opis autobiograficzny,... to tekst napisany po rozmowie z pewną bliską mi osobą, nie oszukujmy się... w gruncie rzeczy wielu ludzi ( pewnie większość!)... posiada: miłe, zmysłowe, pozytywne wspomnienia... z dzieciństwa.

 

Komentowałaś niedawno inne moje nowe teksty, napiszę szczerze: zastanawiałem się dlaczego akurat tego właśnie utworu nie skomentowałaś wcześniej?, ale nie wypadało dopytywać, zaliż --> treść bardzo pasuje do twojej pięknej osobliwej natury, do --> dobroci, pokładów wrażliwości i empatii do przyrody, którą zawsze uwielbiasz i promujesz gdzie tylko się da.

 

Na szczęcie teraz pojawił się ten komentarz, więc chyba zwyczajnie wiersz uciekł uwadze? 

 

Podoba ci się wiersz?,wydaje się , że --> ten akurat powinien TOBIE przypaść do gustu?

 

Mogę się jednak mylić, może nie klasyfikuję poprawnie twoich predyspozycji co do ogólnych preferencji w liryce. 

Edytowane przez Tomasz Kucina (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

W jakim sensie zmagasz? To znaczy jest ci trudno w komentarzach ze mną, czy inny powód? A "wierne żony" w jakim kontekście? Nie potrafię powiązać to sensownie z tekstem. Doprecyzuj jeśli masz życzenie, wtedy się odniosę. Tekst do przyjęcia? Na to nie odpowiedziałaś

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Dobrze, rozumiem - "różnice są między nami", rozumiem, że wynikają tu z treści wiersza?, albo z tego co wyczytujesz między strofami? Ale... Varerio, różnice - w czym? Doprecyzuj, odważnie!, przecież ja nie gryzę- zawsze wytłumaczę, jak mam prezyzyjniej odpowiedzieć i zrozumieć... muszę wiedzieć czego dotyczą te fluktuacje między nami o których wyżej sugeruresz? Śmiało!

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Tomasz Kucina Przeurocza wizja przeszłości. Czysta historia i nieco etnografii. Tak to było... i śnieg kopny, zimowe obrazy... i te wszystkie wędzonkowe zapachy, jałowcowo - jabłoniowe wonie, słoma i siano w obfitości i życie leśnych mieszkańców w pełnej krasie. Wspaniały wiersz jak dla mnie. Pozdrawiam :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Cieszę się, że odczytałaś te retrospektywne klimaty i dotarłaś do zmysłowych aspektów tekstu. Mega merytoryczny komentarz, wychwytujesz konkretne elementy z opisu i pokazujesz ich sens zmysłowego oddziaływania. Dziękuję za to - w szczególności. Ciepło pozdrawiam

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Deonix_ Bardzo dziękuję za czytanie:-))) "Tę i tą" to mój odwieczny dylemat. Jest jakaś złota zasada, która to określa? Pozdrawiam serdecznie:-) @andreas Dziękuję bardzo za poprawkę. Z tym " tą" i "tę" nigdy nie trafię jak trzeba;-) Pozdrawiam!!!
    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...