Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Subiektywne spojrzenie me.

 

Wierzę, więc jestem.

Tak nagle pomyślałem piątego lutego, oczkowego roku. Gdyby nad tym podumać kawałek dłużej, to coś w tym istotnie tkwi, albowiem każdy żywy i świadomy mieszkaniec planety Ziemia, w coś wierzy i basta. Oczywiście istnieje potoczne domniemanie, że człek wierzący to jeno taki, co wierzy w Boga, przez duże: B. A przecież wierzyć można w setki innych możliwości różnorakich, albo nawet w same „setki.’’ Nawet czasami dogłębnie wewnętrznie.

   

Nie chodzi rzecz jasna o jakieś „złote cielce’’ i pozostałe bydło rogate, które mają zastąpić coś, czymś. Po prostu zdaniem mym, człowiek niewierzący to zaiste zajebisty mit, bo nawet gdyby w nic nie wierzył, to wierzy że w nic nie wierzy, a zatem jednak wierzy. Zresztą od zarania dziejów jest to wpisane w ludzką naturę człowieka.

  

Istnieje zasadnicza różnica między tym, czy ktoś wierzy, że nie wierzy w istnienie Boga, czy wierzy, lecz nie jest mu do czegokolwiek potrzebny, lub z innych powodów wynikających z własnych doświadczeń, bywa że przykrych, nie chce o Nim słyszeć. Mam także na myśli, wszelakie: Tajemne Byty Nieokreślone, Siły Nadprzyrodzone, „Kosmiczną Świadomość” i tym podobne „obiekty.”

 

Wszak bywają sytuacje dziwne. Zjawiska niewyjaśnione lub wręcz człowiek ma poczucie czyjeś obecności, albo czegoś w tym stylu, jakby wszystko było odgrywane w niedostępnym teatrze. Wie, że coś jest… poza, ale nie wie co. Blisko i daleko równocześnie. I nawet gdy nie wierzy, to szybuje nad tematem niczym skołowana owieczka i nie bardzo wie, gdzie ma wylądować i czy w ogóle.

 

Lecz z drugiej strony wiara poparta wiarygodnym dowodem, przestaje być wiarą i wbrew pozorom, wcale ją nie wzmocnia, tylko raczej osłabia, będąc na tym samym poziomie co człowiek. To rzecz jasna nic złego, ale jednak takiego „boga,” co można dotknąć, zmierzyć, zważyć, poklepać po ramieniu i zaprosić na piwo, byłoby trudniej szanować. Przynajmniej mnie.

 

Osobiście wolę wierzyć w tajemnicę do końca nie zgłębioną, o której możliwościach nie mam zielonego pojęcia. Nie mówiąc już o wyglądzie. Mogę jedynie ogarnąć rzeczywistość jeno na tyle, ile mózg pozwala, a cała reszta jest poza mim pojmowaniem.

 

*

Tak wtrącę dygresyjnie, że człek raczej samemu sobie szkodzi, kiedy widzi jeden słuszny punkt, jak ten koń z klapkami na oczach i na przykład ze wszystkich doniesień medialnych i różnych innych, wyłuskuje wyłącznie takie informacje, co umocnią go w przekonaniu, że ma rację. Nic innego nie dostrzega. A żeby coś określić w miarę obiektywnie, to trza brać z różnych źródeł i wyciągać średnią. W przeciwnym wypadku, we wszystkim widzimy jeno to co chcemy widzieć i dla nas wygodne. Metaforycznie, gdy lubimy cukier, to nawet w kupce soli zobaczymy słodycz.

*

 

Natomiast niewątpliwie człek niewierzący w istnienie Boga, trochę podcina gałąź na której siedzi od strony życiowego pnia, także z całkiem prozaicznej, terapeutycznej przyczyny. A mianowicie, że w razie przeciwności życiowych, nawet nie może mieć do Niego żadnych żali obfitych, obwiniać o cokolwiek, gdyż paradoksem jest, wysławiać pretensje do Istoty, której nie ma. Nawet w sensie duchowym.

 

To znaczy na upartego, owszem można, ale z rachunku prawdopodobieństwa prawdopodobnie wynika, że raczej nie podejmie tematu, gdyż nic to nic i nic więcej.

 

Zgodnie z zasadą: trzeba najpierw uwierzyć, że jakaś Nadistota istnieje, by rościć do do niej naglące roszczenia. W przeciwnym wypadku, pozostają ewentualnie narzekania na samego siebie, innych bliźnich, chichot losu, przeznaczenie, pech i co tam jeszcze durnego przyszłość przyniesie.

 

W odczuciu mym i bez urazy, człowiekowi prawdziwie od serca niewierzącemu w istnienie Boga i wszystkie tematy pokrewne, Ów jest totalnie obojętny. Nie świadczy przeciwko Niemu, nie krytykuje i nie wychwala, mając to wszystko kompletnie gdzieś. A zatem jest prawdziwy i postępuje zgodne ze swoją tożsamością. Pełen szacun.

 

Jako user „potocznie wierzący” mimo wszystko uważam, że Bóg bardziej szanuje tych, którzy w niego prawdziwie i z przekonania nie wierzą, niż takich, co wierzą obłudnie, na pokaz i jeżeli akurat jest im to na rękę. Ważne, by człowiekiem przyzwoitym być i z dwojga złego, lepiej „prawdziwie rozbitym”, niż „nieprawdziwie całym.”

 

Reasumując, można nie wierzyć w powyższej kwestii, a jednocześnie wierzyć, lecz nie uznawać.

Lub nie wierzyć i nie uznawać, ale to jest absurd. To już lepiej uwierzyć, że po co w ogóle wierzyć lub nie wierzyć, w coś czego nie ma?

Konkluzja↔każdy człowiek, świadomy swych działań, to osoba wierząca.

 

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Wiedza dotyczy przeszłości i teraźniejszości, a przyszłość to jedynie wiara, że coś się stanie, oparta na wiedzy i doświadczeniu.  z przyjętym prawdopodobieństwem. Tak więc zgadzam się z konkluzją, że wszyscy, którzy czegokolwiek się podejmują są wierzącymi, że im się uda, bo wiedzieć tego nie mogą. Pozdrawiam

Opublikowano (edytowane)

@Marek.zak1

Marej zak1↔Dzięki za właśnie  taki komet:)↔Wiara polega na braku namacalnego dowodu.

Bo gdyby takowy był, to by nie była wiarą. I oczywiście wiedzieć nie mogą. Nikt nie wie.

Ale na takie tematy, to można pisać i pisać, każdy inaczej,  a i tak człowiek ''głupim umrze":)↔Pozdrawiam:)

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Najbardziej mnie dziwi postawa ateistów którzy wierzą że Boga nie ma :)

Człowiek  jest takim konstruktem, który jednak musi w coś, kogoś wierzyć, np. w naukę :)

To już chyba lepiej wierzyć w Boga, nawet stworzonego przez siebie na swój własny użytek.  Bo przecież - stanie ci się wg wiary twojej.

 Pozdrawiam :)

 

 

Opublikowano

@Annie

Annie↔Dzięki:)↔No właśnie jak rzekłaś. Tak to jest→zdaniem mym.

Zresztą od zarania dziejów, ludzie w coś wierzą. To widocznie człowiekowi jest potrzebne.

Metaforycznie, dla komputera człowiek jest bogiem, którego nigdy nie pojmie. Chociażby jego uczuć:)↔Pozdrawiam:)

 

 

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Chyba rozmijamy się jednak w rozumieniu tego pojęcia.

Ateizm nie jest wiarą w jakiś stan, raczej anty-wiarą. Innymi słowy brakiem wiary w bóstwa, siły nadprzyrodzone.  W uproszczeniu ateizm jest przeciwstawny do teizmu.

 

Ateista, który głęboko wierzy, że zna stan wszechrzeczy, lub uważa, że nauka już znalazła jedyną słuszną prawdą, jest w rzeczy samej raczej podobnie naiwny jak ktoś kto wierzy.

 

Wiara w swoją nieprzenikliwą rację jest tak samo naiwna jak wiara w latający nocnik, bądź sędziwego dziadunia.

 

(przy okazji nadmienię iż nie bronię takiej wiary nikomu).

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    • Mam takie małe pragnienie. Małe dla ludzi, którzy tego nie czują; którzy nie doświadczyli uczucia płynącego w głowie nurtu, eksplozji pomysłów i myśli zdających się być tak błyskotliwymi, jak u najwybitniejszego artysty. Dla mnie pragnienie to jest olbrzymie, przytłaczające i przygniata mnie tak w środku, jak i na zewnątrz. Dusza pragnie nowego tworu, mózg zaś krzyczy... nie, on wrzeszczy, wrzeszczy tak, że gdyby był słyszalny po tej fizycznej stronie, pękałyby szyby, szklanki i bębenki uszu. Drze się jak opętany, jak popapraniec w delirium. Wmawia mi, że nie dam rady, że nie napiszę ani słowa, a nawet jeśli cudem przekopię się przez jamę bez światła, do której mnie wrzucił, to ten tekst nie będzie nic warty. Żałosny, odpychający i partacki niczym dziecięce bazgroły. Cztery miesiące. Cztery ciągnące się jak drętwe nauczanie wypalonego wykładowcy, któremu uciekło sedno miesiące. Mnóstwo nędznych prób poprowadzenia jakiejś pisaniny, która już na początku odbierała poczucie sensu. Czasem wpadł jakiś pomysł, lepszy czy gorszy, nieważne, bo i tak nie miał prawa zaistnieć, skoro brakowało sił nawet na podniesienie się z łóżka. Zgasł płomień w sercu wzbierający z każdym napisanym słowem. Pewność w swoje zdolności odeszła wspierać kogoś innego; kogoś, kto być może ma szansę zbudować coś pięknego.

      Najpierw był smutek. Dziecięcy płacz i nieświadomość, skąd ta wstrętna podłość od ludzi, którzy mieli być oparciem i otaczać opieką.

      Potem się trochę dorosło, pojęło pewne sprawy. Były próby łagodzenia napięcia, wpasowania się w tłum, a z wolna znajdowało się środki, w założeniu mające pomóc osiągnąć te cele. Dawały takie uczucie... nie, nie szczęście. Coś, czego nie dało się pojąć, ale rozumiałam, że tego stanu poszukiwałam całe życie.

      Piętnaście lat. Pierwsze wizyty u psychologa, próba ratowania się przed zatonięciem w substancjach. Z początku szło dobrze, a potem przychodziły koleżanki i mówiły "Chodź, zarzucimy coś". I jak tu odmówić?

      Szesnaście lat. Szósty grudnia. Pierwszy gwałt.

      Następna była czystość. Z przerwami, co prawda, bo dalej obracałam się wśród ludzi wychowanych na dewiacjach, ale z rzadka się to zdarzało. Pierwsza miłość, motywacja do zmiany dla kogoś, o kim myślało się jakoby o rodzinie, bliższej nawet niż matka. Nawet za tym nie tęskniłam.

      Wtedy jeszcze to było tylko zabawą. Byłoby to zbyt bajkowe, by mogło trwać dłużej. Odeszłam od Niego dla kogoś Innego. Oddałam serce, ciało, wszystkie pieniądze. W zamian dostałam przemoc, której nie sposób tu opisać. Odebrał mi plany, nadzieję na dobrą przyszłość i ucieczkę z gówna, w którym topiłam się od urodzenia. Zabrał pasję, zdrowie, jak również najsłabsze poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Próba zabójstwa. Gwałty. Bicie. Poniżanie. Odbieranie wartości. Stałam się szmatą, plugawym odpadem i niewolnikiem czegoś, co nazywałam dozgonną miłością. I z zupełną szczerością przyznam teraz - nigdy nie kochałam nikogo mocniej, dlatego bez znaczenia było, że bez wzajemności. W końcu uciekłam.

      Dziewiętnaście lat. Wpierw za granicę, na zarobek, później do większego miasta po lepsze życie. I znów wciągnęło mnie to, co do tej pory nazywałam zabawą.

      Substancja opanowała mnie do szpiku. Czułam się jak heros z powieści, człowiek o niebywałym talencie i mądrości, jakiej wielu ludziom brakuje. I to nie tak, że sobie pochlebiam. To słowa ludzi, których poznałam, a którzy na koniec mnie zniszczyli. Wciągałam, połykałam, piłam i pisałam bez przerwy z niebywałą radością. Z czasem to przestało wystarczać, lecz substancja dalej mną władała i wyszeptywała mi, że bez niej jestem nikim.

      Kolejna ucieczka. Mamo, błagam, pomóż. Wróciłam do domu i do tej pory tu jestem, w malutkim pokoiku, gdzie przeżywałam najgorsze katusze, choć nie mogę zaprzeczyć, że to mój mały światek i jedyne miejsce, gdzie mogę się podziać.

      To ścierwo dalej mną rządzi. Rzuciłam to. Prawie. Szukam czegoś na zastępstwo, bo już nie umiem być trzeźwa. Będąc na haju przynajmniej łagodzę syf wypełniający mój popieprzony łeb. Poza tym, znów mam przed czym uciekać. Zdrada. Niejedna. Od osoby, która dała mi tak wiele miłości, że trudno było w nią uwierzyć. Przebaczenie to jedna z najgłupszych decyzji, jakie podjęłam, ale taka jest miłość. To nie pochlebstwo, a czysta prawda - mało kto potrafi kochać tak, jak ja. I świadomość, że nigdy nie spotkam osoby, która miłowałaby mnie podobnie, rozrywa mnie od środka.

      Po drodze psychiatryki, szpitale, próby odwyku, bitwy toczone z matką, samotność. Nie wiem, czy z Tamtym nie byłam w lepszym stanie, niż teraz. Zakończę ten tragiczny wylew popularnym i nierozumianym klasykiem: obraz nędzy i rozpaczy.

      Gorące pozdrowienia z Piekła, 

      Allen

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...