Świetlisty mieszka w modrym akwarium wieczności,
jest głębią ekranu i konturem ciemności,
gdzie oscylują luźne piksele istnienia
jak lampiony na moście losu bez imienia.
Świeci, choć nic nie mówi – promień ciszą gaśnie,
nawleczony na głuchy bezgłos złotej liry,
wyszarpując z trzewi jej strun naiwne baśnie
gwiazdom lapisowanym przez święte szafiry.
Lecz nie dosięgnie go mój palec światłoczuły.
On ukryje mnie w łodzi ze szklanej wikliny,
nauczy gładzić blask wędrownej kapsuły
i patrzeć w pulsujące kształtami szczeliny.
Przez nie – i w nich – znajduję, potem gubię chwile,
cedzone sitem myśli jak ryby ogłuszone
dudnieniem twórczej pustki w błękitnej mogile
wód u dna duszy – widzę tam jak zawieszone.
Wrzeciona deszczu szumem wrastają w łodygi,
szarości spływając po okiennych szelestach,
lepikimi plastrami jak lustrzana twarz strzygi
siadając u drzwi myśli, na zimnych podestach.
Skrzydła paproci w krwawy bryzg czerni upięte
skowyczą co noc cienką linią przemijania
i tłuką o szyb dzwony, jak anioły zdjęte
z futryny nieba, gromem nagłego skonania.
Dokąd znikasz, odchodząc chwil cieniem daremnym,
odrąbany od mlecznej piersi pszenicznego
smaku – kiedy nic już nie jest sensem przyziemnym,
ale kończy się echem słowa ostatniego?
Nikt nie słucha – piszczałki i cymbały tłumią
pomruki deszczu, a on skrobie szronem uszy.
Nikt nie czyta – czcionki fraz milcząco nam szumią
jak barwne paciorki kłamstw w supłach duszy.
Czerep widnokręgu domyka się kirem burz.
To koniec: światło schnie, a mrok znika w próżni.
Nikomu niepotrzebne są widoki wzgórz,
gdy małość od wielkości niczym się nie różni.