Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Stuknęliśmy się plastikowymi butelkami. Dłoniom było coraz cieplej, choć ludzie, którzy przechodzili przez wagon, zdawali się uciekać przed chłodem.

– Zaraz Główny. Wysiadamy.

– Nie boisz się? Ani trochę?

– Nic się nam nie stanie. Będziemy po prostu zmęczeni.

To w takich chwilach posiadanie przyjaciela miało znaczenie. Jeżeli wierzyć porzekadłu, że prawdziwych poznaje się w biedzie, to w tamtym momencie nie mieliśmy dosłownie nic. Poznaliśmy się na sobie i mogliśmy jechać dalej.

– Olsztyn przyjeżdża za 13 minut. Chodź, poczekamy na dole.

– Mam nadzieję, że ostatni raz spędzam tak święta.

Nie odpowiedziałem.

– Mam nadzieję, że ostatni raz w ogóle spędzam święta. To nie ma sensu.

– Nie chcesz jechać?

– Chcę. Co innego mam robić?

– Możesz iść spać.

– Spałem cały rok.

– To chcesz jechać?

– Tak, jedziemy.

Wsiadając do kolejnego pociągu czułem, że wyobrażenie tych podróży było niewspółmiernie ekscytujące do ich rzeczywistego przeżywania. Nie byłem jednak zawiedziony. Byliśmy tam po to, by czasem się zaśmiać. By robić cokolwiek.

– Myślałem, że będzie mniej ludzi.

– Jadą do rodzin. – odpowiedziałem.

– O tej porze?

– No tak. Święta dopiero jutro.

– Ale wigilia jest dzisiaj. Po co jechać gdzieś w wigilię, późnym wieczorem?

Stuknęliśmy się plastikowymi butelkami.

– Pamiętasz jak w piątej klasie Beksiński zrzygał się, bo dolaliśmy mleka do barszczu? Rok później trzymał garnek pod dupskiem, bo bał się powtórki.

– Taaa, nawet Stara się śmiała.

– On miał na tamtej wigilii pocałować się z Alą. Chciał to zrobić przy opłatku. Może gdybyśmy wtedy nie zrobili numeru, to dzisiaj byliby razem.

– A opłatek nie był przed barszczem?

Przez dwie minuty siedzieliśmy w ciszy. Bieg pociągu tylko ją potęgował, zagłuszając wszystko to, co mogłoby ją zakłócić. Raz, lub dwa, wzięliśmy po łyku. W oknie nie było widać nic poza odbiciem zimnych świateł przedziału.

– Nienawidzę swojej rodziny. To przez nich tak się skończyło. Gdyby nie zrobili ze mnie rozpieszczonego bachora, gdyby nauczyli brać odpowiedzialność…

Nie przerywałem. Tamta chwila musiała nadejść, a moim obowiązkiem było pozwolić jej dobiec końca w niezmąconym fałszem, naturalnym stanie.

– Może nadal byłbym z nią. Może mógłbym się jutro obudzić i zrobić jej śniadanie, mając w końcu chwilę na zabawę prezentem, który dostałbym od niej dziś. Może byłbym dumny z tego, jak dobrze ją znam i jak bardzo się cieszyła, gdy odpakowywała to, co ja dałem jej.

– Co byś jej dał?

– Nie wiem. Trudno było coś dla niej wybrać.

Wzięliśmy kolejnego łyka, opróżniając butelki w tym samym momencie. Kolejna miała stać się pusta w znacznie szybszym tempie. Nie było sensu czekać.

– A może byłbym z kimś innym, gdybym umiał pozwolić jej odejść. Może przywiązałem się do niej jak do przedmiotu, który tak naprawdę nigdy nie był mój, ale w którym podobało mi się wszystko.

– Przecież nadal możesz być z kimś innym. Tylko ty

– Co ja? – zapytał, patrząc mi w oczy z nadzieją lub złością.

– Tylko ty musisz w końcu przestać się obwiniać. Wstać i spróbować iść dalej. Ciągle tkwisz w tym samym miejscu.

– Wiem, że chcesz dla mnie dobrze, ale jest już po wszystkim. Nie jestem samotny pierwszy raz w życiu. Tym razem jest po prostu inaczej.

Doskonale wiedziałem, że ma rację. Trudno było mi znaleźć złoty środek w tym zamęcie, bo z jednej strony chciałem pozwolić mu na rozrachunek z prawdą, której tak potwornie się bał, ale której zakamuflowana obecność nie pozwalała mu spać; z drugiej zaś – pragnąłem dać mu choć zalążek nadziei na to, że będzie lepiej. Musiałem zdecydować, ale niekoniecznie w tamtym momencie. Mogłem to zrobić w Olsztynie. Warszawie. Krakowie. Bydgoszczy. Mogłem to też zrobić po powrocie do Trójmiasta. Byle zdążyć przed Nowym Rokiem.

– Jeszcze chwila i się upijemy.

– Wiem, że nie jesteś tu dla mnie.

– Co? Co masz na myśli?

Doskonale wiedziałem, co ma na myśli.

– Jesteś dobrym przyjacielem. Pojechałbyś ze mną, gdybym tego potrzebował. Nie musiałbym cię nawet prosić. Ale ty też musisz tu być, co? Inaczej byłoby źle.

– Ja? Nie, ja już raczej nie.

Pociąg stanął, a do wagonu wbiegł szaleniec tylko po to, by wszystkich zabić. Najpierw strzelił do mnie, więc dane mi było chociaż uniknąć widoku śmierci przyjaciela. Ostatnie trzy, może cztery sekundy, gdy świadomość jeszcze pracowała, spędziłem na przyglądaniu się oprawcy. Szukał kogoś konkretnego, ale zauważyłem, że nie mógł pozwolić sobie na błąd. Jeśli my nie zapłacilibyśmy ceny, on musiałby to zrobić.

Tamtego wieczoru nie podróżowaliśmy sami. Z całą pewnością wśród wszystkich tych, którzy przemierzali wtedy Polskę z plastikowymi butelkami, ostał się jakiś facet, który dopił wszystko zgodnie z planem i wpatrując się w gwiazdy, dojechał tam gdzie chciał. Być może jemu uda się zbawić choćby kogoś.

Edytowane przez kklein (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Opływa mnie woda. Krajobraz pełen niedomówień. Moje stopy. Fala za falą. Piana… Sól wsącza się przez nozdrza, źrenice... Gryzie mózg. Widziałem dookolnie. We śnie albo na jawie. Widziałem z bardzo wysoka.   Jakiś tartak w dole. Deski. Garaż. Tam w dole czaiła się cisza, choć słońce padało jasno i ostro. Padało strumieniami. Przesączało się przez liście dębów, kasztanów.   Japońskie słowo Komorebi, oznacza: ko – drzewo lub drzewa; more – przenikanie; bi – słoneczne światło.   A więc ono padało na każdy opuszczony przedmiot. Na każdą rzecz rzuconą w zapomnienie.   Przechodzę, przechodziłem albo bardziej przepływam wzdłuż rzeźb...   Tej całej maestrii starodawnego zdobienia. Kunsztowna elewacja zabytkowej kamienicy. Pełna renesansowych okien.   Ciemnych. Zasłoniętych grubymi storami. Wyszukana sztukateria...   Choć niezwykle brudna. Pełna zacieków i plam. Chorobowych liszai...   Twarze wykute w kamieniu. Popiersia. Filary. Freski. Woluty. Liście akantów o postrzępionym, dekoracyjnym obrysie, bycze głowy (bukraniony) jak w starożytnej Grecji.   Atlasy podpierające masywne balkony… Fryz zdobiony płaskorzeźbami i polichromią.   Metopy, tryglify. Zawiłe meandry…   Wydłużone, niskie prostokąty dające możliwość rozbudowanych scen.   Nieskończonych fantazji.   Jest ostrość i wyrazistość świadcząca o chorobie umysłu. O gorączce.   Albowiem pojmowałem każdą cząstkę z pianą na ustach, okruch lśniącego kwarcu. I w ostrości tej jarzyła mi się jakaś widzialność, jarzyło jakieś uniesienie… I śniłem na jawie, śniąc sen skrzydlaty, potrójny, poczwórny zarazem.   A ty śniłaś razem ze mną w tej nieświadomości. Byłaś ze mną, nie będąc wcale.   Coś mnie ciągnęło donikąd. Do tej feerii majaków. Do tej architektonicznej, pełnej szczegółów aury.   Wąskie alejki. Kręte. Schody drewniane. Kute z żelaza furtki, bramy...   Jakieś pomosty. Zwodzone nad niczym kładki.   Mozaika wejść i wyjść. Fasady w słońcu, podwórza w półcieniu.   Poprzecinane ciemnymi szczelinami puste place z mżącymi pikselami wewnątrz. Od nie wiadomo czego, ale bardzo kontrastowo jak w obrazach Giorgio de Chirico.   Za oknami twarze przytknięte do szyb. Sylwetki oparte o kamienne parapety.   Szare.   Coś na podobieństwo duchów. Zjaw…   Szedłem, gdzieś tutaj. Co zawsze, ale gdzie indziej.   Przechodziłem tu wiele razy, od zarania swojego jestestwa.   Przechodziłem i widzę, coś czego nigdy wcześniej nie widziałem.   Jakieś wejścia z boku, nieznane, choć przewidywałem ich obecność.   Mur.   Za murem skwery. Pola szumiącej trawy i domy willowe. Zdobione finezyjnie pałace. Opuszczone chyba, albo nieczęsto używane.   Szedłem za nią. Za tą kobietą.   Ale przyśpieszyła kroku, znikając za zakrętem. Za furtką skrzypiąca w powiewie, albo od poruszenia niewidzialną, bladą dłonią.   W meandrach labiryntu wąskich uliczek szept mieszał się z piskliwym szumem gorączki.   Ze szmerem liści pożółkłych, brązowych w jesieni. Uschniętych...   *   Znowu zapadam się w noc.   Idę.   Wyszedłem wówczas przez szczelinę pełną światła. Powracam po latach w ten mrok zapomnienia.   Stąpam po parkiecie z dębowej klepki. Przez zimne pokoje, korytarze jakiegoś pałacu, w którym stoją po bokach milczące posągi z marmuru.   W którym doskwiera nieustannie szemrzący w uszach nurt wezbranej krwi.   Balet drgających cieni na ścianach, suficie… Mojej twarzy...   Od płomieni świec, które ktoś kiedyś poustawiał gdziekolwiek. Wszędzie....   Wróciłem. Jestem…   A czy ty jesteś?   Witasz mnie pustką. Inaczej jak za życia, kiedy wychodziłaś mi naprzeciw.   Zapraszasz do środka takim ruchem ręki, ulotnym.   Rysując koła przeogromne w powietrzu, kroczysz powoli przede mną, trochę z boku, jak przewodnik w muzeum, co opowiada dawne dzieje.   I nucisz cicho kołysankę, kiedy zmęczony siadam na podłodze, na ziemi...   Kładę się na twoim grobie.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-25)    
    • Ale dlaczego więźniarką ZIEMI?
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Sytuacja jest patowa,ujmę to najprościej, przed snem lepiej film obejrzeć o "Królowym Moście" Pozdrawiam Adam
    • siedzimy na błoniach popijając jogurt   to jest ten moment kiedy widać jednocześnie słońce księżyc i gwiazdy   Julek mówi że początek to było jedno Wielkie Pierdolnięcie jest z technikum i wie co mówi ale ja czuję że było zgoła inaczej   byliśmy tam wszyscy na samym początku ktoś coś powiedział ktoś się nie zgodził i tak się zaczęło    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...