Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Mrożona herbata


Tomasz Kucina

Rekomendowane odpowiedzi

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

W punkt komentarz. Taki jest ten tekst. Tylko poważniejsze treści nie mogą stanowić kompendium, Są inne modele opisu świata – łagodne, przyjemne. Ponieważ udaje mi się pisać całkiem --> na poważnie, to naturalnie coraz częściej poszukuje sobie --> odskoczni. Zgadzam się, herbatniczek i dobry humor ;) Dzięki za ślad.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Przed kim przed czym? O @valeria chodzi? A gdzieżby tam obrona? Nie ma ku temu żadnego uzasadnienia. Wydaje mnie się, że Valeria to postać nietuzinkowa. Ona to zakochana jest ale ogólnie w różnych funkcjach liryki, do słów czuje miętę przede wszystkim. I taka też tylko jest pewnie nasza – relacja. Zauważ, Valeria jest czynną uźytkowniczką tego portalu od roku 2009, to jest duży staż, dla przykładu ja pojawiłem się tutaj w 2018 roku, więc Valeria ma 9 letnią nadświadomość względem mnie. Ktoś taki, który notabene ma 11 letni staż na portalu poetyckim, musi mieć naturalne ukierunkowanie ku słowu i musi posiadać wrażliwość lingwistyczną. Taka jest właśnie Valeria, ja tak ją rozumiem i otaczam szacunkiem. To jej się należy. Poza tym lubię Valerię.. To relacja oficjalna.

Kto ja? A o czym to pisaliśmy? ;)))))))

Edytowane przez Tomasz Kucina (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Czyli wszystko prawie się zgadza o czym napisałem. Słowa ciebie urzekają, a że z miłości do Stwórcy, ludzi, świata - tutaj jesteś, to dobrze. Miłosierdzie, miłość, pokój, przyjaźń są cechami, których wstydzić się nie musisz. Mnie nie przeszkadzają. Słowo wpisuje się w tą funkcje doskonale. Nawet według Nowego Testamentu: „Na początku było Słowo, a słowo było u Boga”. A my ludzie również słów sobie używamy. I bez względu na orientacje, rasy, i kultury. Ale słowa mogą tez ranić. Więc lepiej kochać piękne i dobre słowa, a wszyscy państwo na portalu to doskonale rozumieją.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Przyznaję, tak mam trudny charakter. W roli narzeczonego Stwórcy się nie widzę ;) Jezus oczekuje ludzkiego działania, tak, ogólnie mam świadomość , że oczekiwań nie spełniam w zakresie odpowiednim. Ale chociaż staram się rozróżnić zło od Dobra, gorzej z tego Dobra realizacją, lecz przynajmniej Dobro staram się afirmować, zło --> Go away from me!

 

Nawet bałbym się dokonać choćby podświadomego porównania ludzkich czynów do Boskiej czy Jezusowej Mocy, tu mam drastycznie odrębny punkt widzenia, aż tak daleko nie sięgam w analizach, Valerio. A zwłaszcza w takim wierszu, gdzie mowa o kawiarence, winku i koleżance. aaaaa.... i w szczególności o psiaku ;))))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ja nie odróżniam dobra od zła, dla mnie wszystko jest dobre, idealne, każdy może w ostatniej minucie oddać życie Bogu. ostatnio spotkałam małego psiaka, który cały czas się oglądał za mną, ja nawet go nie zabawiałam wzrokiem, aż włąściel psa się odwrócił do kogo ten śliczny, puchaty piesek patrzy. był taki malutki, bialutki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Czyli mam rozumieć, że psy ciebie lubią. Ok. Ważna sprawa. Ja odróżniam dobro od zła. Zasada i umiejętność odróżniania dobra od zła jest obowiązkiem człowieka w wierze. A jeżeli chodzi o facetów, to raczej uważaj, nie wszyscy są ideałami, uwierz. Zresztą nie ma ideałów w życiu. Nie oznacza to, że do ideałów nie warto dążyć, warto i trzeba. Nie za poważna ta dyskusja zaczyna się robić?, herbata w wierszu się zagotuje ;P

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

bo zaczynam Ci od nowa wszystko tłumaczyć. dążyć za ideałem, można nie zauważyć coś istotnego. Bóg i tak nas kocha takimi bez ideałów, takich najbardziej. ja nie jestem religijna i takie sprawy mnie nie interesują, bo to jest wszystko z prawa, a co jest z prawa, powstaje od razu grzech. nie ma nic wspólnego z łaską od Boga.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Valerio, już przerabialiśmy tematy wiary dość szczegółowo. Mnie nie ma potrzeby nic tłumaczyć, bo ja mam już wszystko dokładnie wytłumaczone, a nauczycielem i tłumaczącym mi Wiarę był → Kościół Katolicki, (nauki przyjmowałem głównie na lekcjach religii w szkole i w Kościele), To ta instytucja mówiła mi o perspektywach wobec mnie Boga, także o moich obowiązkach i naturalnej więzi, o której i ty mi perswadujesz. Kościół do którego ja przynależę nie neguje Boskiej Miłości do człowieka, bo to trochę z twojego komentarza mogłoby wynikać, wręcz przeciwnie, przekonuje do niej – zupełnie jak ty, tyle tylko, że widzi i określa podstawy samego zła.

 

Nie ma w moim rozumieniu czegoś takiego co sugerujesz, że zła nie ma, albo nawet jak jest to nie musimy tym się w ogóle przejmować, bo Bóg i tak nas wszystkich kocha i słabych i grzesznych i tych bez ideałów – też – TO OCZYWISTOŚĆ -, dlatego panna lub pani Valeria kocha wszystkich dookoła a wszyscy będą zbawieni – no bo Pan Bóg to WIELKA MIŁOŚĆ, i wszystko wybaczy. Jeżeli nawet tak właśnie i szczęśliwie z naszej ludzkiej perspektywy by się stało-wydarzyło, bo woli i decyzji Boga my ludzie nie mamy prawa zanegować – to nie oznacza to, że wszyscy mamy się kochać na siłę.

 

Człowieka racjonalną perspektywą z mojego punktu widzenia jest przede wszystkim rozróżniać dobro od zła – grzech od świętości, miłość od nienawiści i te DOBRE perspektywy wdrażać w praktykę życia. Chrystus przyszedł na świat aby człowieka wyzwolić od zła, a dla Dobra i w imię Zbawienia za człowieka oddał życie doczesne, ale tego → zła do siebie nie przyjął ani się mu nie poddał, ani (ZAUWAŻ) też nie sklasyfikował zła w relatywnej definicji, gdzie człowiek dla swojej wygody twierdzi – Bóg mnie i tak zbawi, bo jest MIŁOŚCIĄ, więc mogę robić co chcę, bo nic mi nie grozi.

 

Myśląc twoimi kategoriami niedługo możesz napisać, że piekła w ogóle nie ma, bo Bóg jest tylko dobrem i my ludzie jesteśmy tylko dobrem – w takim rozumieniu pytam, dlaczego na świecie jest tyle niesprawiedliwości, dlaczego są wojny, głód i przemoc?

 

Chrystus mówił jasno – „tak- tak – nie- nie”, a w swoim czasie rozbił nawet kramy pod świątynią.

 

To twoje życie w wykreowanym przez siebie samą-->  pseudo Bogu, i bez instytucjonalnego Kościoła Katolickiego, bez Sakramentów spowiedzi i Komunii Świętej jest trochę takim własnym kramem pod Królestwem Bożym.

 

Ja nie jestem święty, nie przyjmuję sakramentów regularnie i wzorowo, ale przynajmniej mam tą świadomość własnej niedoskonałości i nie uważam, że jestem w działaniu powszechnej miłości?

 

To hipisi tak kiedyś twierdzili, i nie namawiam innych do takich rzeczy,

 

Valerio ja mam poglądy centro-konserwatywne, nawet chadeckość w dzisiejszych czasach zatraciła podstawy, bo czym jest chadecja dziś w „postępowych” Niemczech?, w gruncie rzeczy jest już lewicą, ale to nie moja sprawa, o polityce pisał tu nie będę – to tylko taki jednostkowy rys sytuacyjny. Wszyscy i z każdej strony mieszają nam w głowach, a konserwatywny katolik - jest racjonalistą, nie ma w sobie radykalizmu ani infantylnej lewackości - stoi sobie obok i ogląda z perspektywy te fanaberie i przymyka oko, bo nie ma nawet czego komentować. ALE JEST TOLERANCYJNY. Ultraprawica jest też histeryczna. 

Edytowane przez Tomasz Kucina (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Valerio, mnie to nie zraża, możesz widzieć świat we własnych perspektywach. Moja świadomość zawsze zmierza do podstaw racjonalnych. Nie widzę powodu by w twoja konstrukcję teologiczną uwierzyć albo uznać za sensowną – dla mnie to teotanatologia. Odpisz może, skąd nabrałaś takich dziwnych przeświadczeń światopoglądowych, kto ciebie do tego przekonał. Naturalnym jest, że jeżeli człowiek dąży do drastycznego przebudowania wartości budowanych mozolnie przez 2000 lat, to chyba jest pod jakimś (czy kogoś) działaniem?

 

Gdy konstruuję sobie dowolne nowe perspektywy to opieram się na jakichś autorytetach, na mediach, na wypracowaniach i traktatach naukowych, na ekspertach z różnych dziedzin → na mentorach od etyki czy historii, teologii, środowiska, ekonomii, polityki, etc. etc,, a ty piszesz, że jesteś samodecyzyjna i nikt ciebie nie instruował w sprawach Wiary. No nie chce mi się w to wierzyć, serio, nie należysz ty czasem do jakiegoś think tanku? ;)))

Edytowane przez Tomasz Kucina (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przekonał mnie pewne sam Duch Święty, to nie jest moja praca z dwóch czy roku, nad Pismem Świętym siedzę już z 15 lat i za każdym razem czytając cokolwiek inaczej to widzę. ufam, że Bóg mnie dobrze ukierunkuje i jestem w najlepszych rękach. być może to jest rewolucja jak Francuska czy Angielska.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Ale własna, tak?, osobista? Nie wiem czy to Duch Święty, na jakiej podstawie tak uważasz? ale widzę wyraźnie, że próbujesz założyć własny kościół - skoro uznamy, że jesteś autentycznie indywidualna w kreowaniu rozumienia podstaw Boga - to do tego dążysz. Wiesz czym jest Antychryst? Kościół Rzymsko-katolicki założył Chrystus, rzekł Piotrowi Apostołowi, że jest skałą, a na tej skale zbuduje swój Kościół. Czy to nie jest twój Kościół Valerio?, jeżeli nie,  to w takim razie może to być twój bunt przeciw decyzji Syna Bożego. Nie uwierzę, że tego nie widzisz, i ze nie rozumiesz?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Skąd wiesz, czego pragnie Chrystus? Możesz przybliżyć to przeświadczenie. Bo nie za bardzo potrafię sobie to umiejscowić w analizie. Ale nawet, jeżeli uznalibyśmy, że Chrystus wymaga abyśmy czytali Pismo Święte i Go wychwalali, to stoi to w jakimś najmniejszym stopniu w konflikcie z tym o czym uczy nas Kościół Katolicki? Chyba nie? Więc po co ta cała twoja "duchowa" rewolta? 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

po to, żeby się narodził na nowo i miał zakodowane, że nic nie musisz już cokolwiek robić, żeby stawać się lepszym. dostaniesz nowe serce i będziesz żył już cały czas. Jezus jest wieczny, on zawsze będzie, nikt nigdy nie zajmie jego miejsce jak mówisz. kiedy Jezus mówił, że będzie odchodził, to dziwili się, że jak to, bo byli nauczeni, że Bóg jest wieczny i tak jest. on im tłumaczył, że tylko na chwilę go nie będzie. to było naturalne dla tych ludzi, dla mnie to też jest naturalne.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Słoneczko, ja cały czas staram się ułożyć twoje teorie w logiczną całość. Dlatego dochodzę do wniosku, że to o czym napisałaś przed chwilą, o tym, że nic nie trzeba robić i to bycie przez cały czas z Chrystusem, jest dopiero i raczej stanem naszego ludzkiego oczekiwania na Chrystusowe i powtórne przyjście do nas, a ono samo --> musi być sklasyfikowane przez Boga poprzez -->  Sąd Ostateczny, i tego uczy Biblia którą czytasz codziennie. W stanie obecnym - jesteśmy w stanie oczekiwania, więc nie mamy prawa twierdzić i uzurpować, że nic robić nie trzeba, TRZEBA, i NALEŻY! - odpierać grzech!, ty żyjesz jakby z dużym wyprzedzeniem czasu. W jakiejś destrukcyjnej dla samej siebie -->  samokreacji Boga.

 

Skoro nic nie jest potrzebne, nawet Kościół, to po co ten Chrystus umierał za nas na Krzyżu?, żebyśmy dziś sobie wytłumaczyli - że to nie było potrzebne?, bo nic nie trzeba robić, piekła nie ma, a każdy człowiek jest wieczny.

 

To po co ten zaplanowany Sąd Ostateczny i z czego Bóg ma nas rozliczać?, skoro nic nie trzeba robić,

 

w tej logice grzech też nie istnieje, bo nie ma według ciebie perspektywy która stanowiłaby powód do ukarania człowieka - człowiek nic nie musi robić, jest wieczny i równy Bogu.

 

Może i tak będzie - ale po Ostatecznym Przyjściu Zbawiciela i dokonaniu rozliczenia z diabłem i grzechem.

Definicja rozliczenia racjonalnie odwołuje się znaczeniowo do winy a zatem grzechu, czy rozumiesz o czym napisałem? 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...