Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

O Przyziemnych Sprawach


Rekomendowane odpowiedzi

Tego typu "normalny, przyziemny'' tekst, napisałem tylko jeden.

 

 

Pada deszcz, gdzie krople spadają. Przemoczona płytka domofonu, spoziera w oczy mokrymi guzikami. Pętelek nie dostrzegam. Widocznie rozmoknięte. Nieczynny. Dusić można i dusić. Nie duszę. Nie muszę. To ja. Właściciel. Od razu widać po sposobie bycia. Pewności siebie. Targam klucz w lewej kieszeni kurtki. Lepi się mokra do koszuli. Świat wodny, przesiąknięty. A w każdej kropli jego cząstka.


Ciemno. Ciemność. Choć jasno pod przydziałową lampą. Biorę klucz do ręki. Taki z żółtą opaską. Inny kolor nie wchodzi w rachubę, by nie pomylić z innymi kluczami. Bez opasek. Zupełnie gołe. Mam ich cały pęk na niewielkim kółku, do którego doczepiłem zapasowy. Na wypadek gdybym zgubił. Ten właściwy. Najbardziej pasujący do dziurki. Wtykam w mokrą szczelinę. Przekręcam w stronę zachodnią. Uśpiony blok trzeszczy i skrzypi, niczym wielkie betonowe zwierzę, przyczajone wśród drzew. Sąsiedzi też? Nie wiem. Nie dociekam, ale ociekam na pewno.

 

Wchodzę cichutko. Głaszczę uśpioną muchę. Startuje wściekle z krawędzi klamki, machając groźnie lewym skrzydłem. Spogląda z wyrzutem tysiąca oczu. Czuję zapach korytarza. Muszę się spieszyć, żeby żarówce starczyło czasu, na oświetlenie drogi. Czasami potykam się o ciemność, gdyż wszystkie klatki są szare. Znowu targam paluchem wystający przycisk ze ściany. Wkładam klucz. Jestem na tyle przytomny, że trafiam jakoś. Metalowy odgłos, kołuje po poręczach jak startujący samolot. Odbija się od ciał pająków. Przekręcam klucz w stronę zachodnią. Tak. Owszem. Jeszcze raz. Tam gdzie leży uśpiona wioska, przez którą tak często jeżdżę rowerem. Teraz bym nie mógł.

 

Powieszam żółtą czapkę na domofonie. Służy jako wieszak. Normalnego nie mam. Takiego jak mieć należy w cywilizowanym mieszkaniu. Z małymi haczykami na długim knebelku. Można tak śmiesznie przesuwać, licząc na coś w swojej naiwności. W tą lub tamtą stronę lub zostawić w spokoju. Szafki na buty nie posiadam. Mam za to buty na nogach. Zdejmuję, by nie zachlapać podłogi, bo będzie śliska. Jeszcze się przewrócę, wyrżnę w pobliską ścianę i będzie problem, lub żadnego już nigdy więcej.


Mieszkanie duże? Hmm. Na tyle, żeby pomieścić ciało. Żadne wielkie. Maciupeńkie. Z balkonem na szczęście. Wchodzi się na niego z przedpokoju przez pokój. Prowiantu na drogę brać nie trzeba. Droga niedaleka. Długi jest i wąski jak ślepa kiszka, z zielonym zadaszeniem. Na wypadek samobójcy. Mógłby trafić w doniczki, lecąc z wyższego piętra lub dachu. Popsuć kwiaty. Z balkonu widzę bardzo dużo. No chyba, że jakiś przechodzień zzielenieje ze złości. Wtedy trudno go dostrzec na tle drzew i krzewów. Wspaniała monotonia okolicznych szarych bloków, uzmysławia piękny świat, gdyby pomyśleć, że wyglądają zupełnie inaczej.

 

Wieszam kurtkę na zawiasie drzwiowym. Takie dodatkowe zadanie mu przydzieliłem. Jest świeżo posmarowany masłem, bo za bardzo skrzypiał, buntując się w ten sposób. Buty z urwanym sznurowadłem kładę spodami do podłogi. Odwrotnie nie chcą stać. Słyszę ciche zgrzytanie drobinek piasku, między wykładziną: ziemią, a podeszwami: niebem. Jedno ze sznurowadeł jest zaplątane w przedostatnie dziurki. Męczę się przez jakiś czas. Przecinam nożyczkami. Będę musiał kupić nowe. A może nie. Jakoś zwiążę koniec z końcem. Stare jeszcze trochę wytrzymają.

 

Otwieram szafkę spożywczą. Żałuję tej decyzji. Ale cóż. Zgłodniałem. Bałagan wewnątrz jak na mnie przystało. Stare pierniki, kawa ze szkłem drobno tłuczonym, tabliczka ostrzegawcza z napisem: żywność może być przeterminowana, oraz wszechobecny nieład na każdej półce. Jakbym swój umysł oglądał. Matka by rzekła, to co zawsze: „ No jak zwykle. Ja już nic nie mówię.” Lodówkę też mam, ale chyba pusta. Wolę jeść na bieżąco, zamiast chrupać kiełbasę z drobinkami lodu. Brakuje mi cierpliwości, by czekać aż się żywność odmrozi. A niezamrożone na dolnej półce mogą się zepsuć, jak zapomnę o rzeczywistym świecie. Za bardzo.

 

Czas na kawę i stare krowy z półki. Biegnę krótkim dystansem, z brudną szklanką do łazienki. Stoi nieumyta od wczoraj i zdążyła zajść brązowym czymś. Puszczam wodę na zabrudzone resztkami dno. Płuczę pod metalowym baldachimem kranu. Trochę buczy, aż mi rura drży. Macham ręką na wszystkie strony świata, kiwając brudną szklanką w kształcie zapaćkanego naczynia. Wylewam mieszankę do otwartego sedesu. Kiedyś wylałem do zamkniętego. Szczelny jest. Nie przesiąkło.


Podążam w kierunku umytego statku. Sypię cukier do koszyczka prosto na stół. Zapomniałem włożyć szklanki. Wkładam. Znowu wrzucam kryształki cukru, na uprzednio naćpaną kawę. Trochę jakby bratnia dusza. Wracam do przedpokoju. Stare kapcie znają drogę, na wypadek gdybym zasnął, ale końmi nie są. Widzę gazówkę. Stoi w kącie przy niewyniesionych śmieciach. Tak ze mną jest. Często zapominam. Skoro wiem gdzie stoi, to mogę czajnik postawić. Wody nalałem i niewidoczny kamień. Tym razem jestem cwany. Nie wstawię pustego.

 

Stawiam pełny na ogniotrwałych ramkach. Pstrykam i pstrykam do upadłego, na pół zepsutym zapalaczem. Ojej. Cholera! Znowu ojej. Wypstrykuję iskrę. Gigla się z gazem pod srebrnym dachem. Płomień. Dużo płomieni. Jak drgający błękitny kwiat. Pieści gorącą klaustrofobią dno czajnika. Jestem zwycięzcą w walce o ogień. Żółta miska stoi na krawędzi górnej części szafki. Jak potrącę drzwiczkami, to może zlecieć. Prosto na głowę. Może to i dobrze. Zacznę po ludzku myśleć. Nie zleciała. Nie pozostaje mi nic innego, jak pozostać sobą.

 

Siadam przy ławie nieoskarżonych. Włączam. Zakładam słuchawki na uszy. Gdzie indziej nie mam zamiaru, bo mógłbym źle słyszeć. Spijam dźwięki muzyki. Wlatują do głowy denerwując ślimaka. Nie ma biedak chwili spokoju. Słyszę tę ulubioną. Uwielbiam. Kocham naprawdę. Nigdy nie zdradzę. Nie wyrzucę z siebie potrzaskane ze złości nuty, starym zardzewiałym kluczem wiolinowym. Nie znudzę się nią. Co kocham prawdziwie, będzie tkwić we mnie na zawsze. Do ostatniego tchnienia i drgnięcia serca. No chyba, żebym rozum stracił i nie wiedział, co jest grane.

 

Poprzez ulubioną staroć: „The dark side of the moon”, słyszę znane odgłosy. Piszczy niczym zarzynana świnka. Zdejmuję słuchawki. Podchodzę. Biorę do rąk rozhisteryzowany czajnik. Podnoszę. Uspokaja się. Uważam bacznie, by nie poparzyć zdradliwą parą, skrawek ciała. Leje wrzątek do szklanki. Nie pustej. Zapełnionej trochę kawą i cukrem. Gorąco uderza o dno naczynia. Oszalały tajfun tańczy w przezroczystym świecie. Tworzy się pianka, jak na wściekłem pysku naczynia.


Widzę miliony małych kopułek. Miniaturowe pontony, połączone tą samą cieczą, niczym wielooczne oko muchy. Co chwilę jakiś pęka. Tak to bywa w życiu. Czasami trzeba pęknąć, by znowu się zakleić nadmuchać i wzbić wysoko. Z nim jest inaczej. Już nigdy nie wróci do pozostałych. Zniknął raz na zawsze, a za chwilę znikną wszystkie z ciepłej powierzchni. Muszę to zrobić.

 

Brzdęk brzdęk, klik klik, zakłócam im spokój. Przepraszam. Wybaczcie mi. Mieszam wytrwale łyżeczką, uderzając delikatnie o kruche ścianki. Pragnę spłoszyć fruwające fusy. Nie bardzo wiedzą, czy utonąć, czy pływać. Kładę kawę na ławę. Zakładam na uszy głośniki. Muzyka zaczyna płynąć, jak niedawno wrzątek z czajnika.


Pierwszy łyk. Pierwszy fus między zębami. I wreszcie pierwsze zakrztuszenie. Ale to nic. Nie groźne. Piję dalej, spijając też muzykę. Pomalutku. Z namaszczeniem. Żeby szczęście trwało dłużej. Aż nagle prawdziwy zachwyt. Euforia w kokonie ekstazy. Poczułem całość smaku. Zachwyt podwójny. Muzyka kawa. Kawa muzyka. Dominujący, ogrzewający, drgający i naprzemienny. Wszechobecny we mnie. Roztraja mnie, ale i nastraja. Za moim przyzwoleniem. Spoglądam na pokój. Co tutaj jest, a czego nie ma.

 

Kwiaty. Dużo kwiatów. Niektóre trochę oklapnięte, ale to co. Ważne, że są. Zdarza się, że nie podleje na czas. Wtedy wkurzają się na mnie. Listkami i łodyżkami, szumią o swojej krzywdzie. Oplatają sumienie, aż nie mogę złapać tchu. Za oknem antena z aluminiowych rurek. Z jednej wystaje sztuczny kwiat. Żeby na ulicy było weselej. Jest jeszcze drugi. Na szafie. Doniczka przywiązana sznurkiem do obcęgów i młotka. Są przeciwwagą, by nie spadła i nie połamała kwiatu, będącego niżej. Lub mojej głowy, gdyż mam tam łóżko, w którym śpię kiedy zasnę.


Rysunki. Wiele rysunków. To było kiedyś. Lubiłem rysować. Bardzo. Teraz jakoś nie potrafię. Bo niby dla kogo? Wiele nie potrafię, tak jak przedtem. Czekam na większy sens. Tylko że samo czekanie, niczego nie załatwi. To podcinanie gałęzi na której się siedzi, gdy piłujemy od strony pnia. Bezpieczniej po przeciwległej stronie. Widzę dużo pamiątek. Na szczęście mniej od tych, którzy odeszli, a więcej od tych, którzy przy życiu. Oby byli jak najdłużej, bo tak smutno, jak kogoś zabraknie i musi leżeć w ciemnej trumnie. Zostawia po sobie wiele pustych miejsc oraz wspomnień: gestów, słów, zachowań, które przeminęły raz na zawsze.


Aczkolwiek pozory mogą mylić. Jakby człowiekowi na żyjących nie zależało. Można udawać. Udawać dla innych. Jeżeli sił psychicznych wystarczy, na tego typu zagrywki. Po co mają się smucić czyimś smutkiem. Nie zrozumieją. Tak samo jak ja nie zrozumiem innych. Odgłosy tamtych chwil słyszę w swojej głowie. Nie można przed tym uciec. Jedynie zagłuszyć tym czy tamtym. Rysowaniem, pisaniem, muzyką... Po jakimś czasie cierpimy mniej, lub przeciwnie więcej. To zależy, czy byliśmy naprawdę bliscy, czy tak w głębi: daleko.

 

Chociaż siedzę sam w tych czterech ścianach, to tak naprawdę otaczają mnie wspomnienia. Nieustannie ulatują z owych drobiazgów stojących na półkach, niczym białe motyle. Od ludzi, którzy są i od tych, którzy już nigdy nie wrócą. Ale z drugiej strony, nie można patrzeć cały czas wstecz. To grozi potknięciem, o to, co z przodu. Dla mnie jest to trudne, chociaż wiem, że na przyszłość mam jeszcze wpływ, a na przeszłość: wcale.

 

Chwile po to istnieją, by  przemijać bezpowrotnie. Dlatego są takie cenne.

 

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Bardzo interesująca gra słowami: "Jeszcze się przewrócę, wyrżnę w pobliską ścianę i będzie problem, lub żadnego już nigdy więcej".
Czytając większość Twoich opowiadanek na poezja.org, można spostrzec, że posiadasz interesujący styl pisania, który bardzo mi się podoba.
Wierzę, że któregoś dnia otrzymam wiadomość, że Dekaos Dondi, czy jak tam naprawdę brzmi Twoje imię i nazwisko w tym światowym systemie, wydał swoją pierwszą książkę.
Dla mnie, bardzo umiejętnie opisujesz sprawy życiowe, czy to Twoje czy też kogoś wyimaginowanego z dozą humoru, dramatu, fantastyki, itp, itd.
Czekam na więcej, czekam na książkowe wydanie Twoich opowiadanek.

 

Pozdrawiam :-)))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Niestety bywa, że alko i dragi i wtedy nic innego się nie liczy. Pozdrawiam
    • Trochę inna wersja dawnego tekstu   Cześć. To tylko ja. Chyba jako całość lub nie. Jeżeli masz tyle cierpliwości co ostatnio, to czytaj. Jeżeli przeciwnie, to chociaż napisz, o czym nie przeczytałaś. No dobra. Tyle wstępu.   Trudność to dla mnie wielka, zwyczajność z mego pióra na papier bezpowrotnie spuszczać. Aczkolwiek – chociaż takową lubię – to bez udziwnień, ciężko mi zaiste lub po prostu taki wybór chcianą przypadłością stoi. Pisząc dziwnie o zwyczajności i prostocie kwadratowych kół, zawikłanie w umysłach sprawić mogę, a nawet bojkot, takich i owakich wypocin, lub nawet laniem wody zalać.   Gdybym koślawym grzebieniem, włosy w przypadkowym kierunku przeganiał, to skutek byłby podobny. No cóż. Żyję jakoś na tym pięknym świecie, co wokół roztacza połacie, pośród bliźnich, zwierząt, roślin różnorodnych, rzeczy ożywionych i martwych, dalekich horyzontów i niewyśpiewanych piosenek, a w tym co piszę teraz, nadmiar zaimków osobowych, co w takim rodzaju tekstu, jest uzasadnione.   Napisz proszę, co w twoim życiu uległo zamianie. Co zyskałaś, co straciłaś. Czy odnalazłaś szczęśliwą gwiazdę na nieboskłonie ziemskich ścieżek. Jeżeli nie, to masz w tej chwili szukać. Choćby z nosem przy padole, twojej upragnionej gwiazdy. Gdy ulegniesz poddaniu, to już zostaniesz na dnie wąwozu niemożliwości, opłakując swój los.   A jeśli źli ludzie ciebie podepczą, to nadstaw im jedną siedemdziesiątą siódmą część policzka. Bez przesady rzecz jasna. Czasami oddaj! Pamiętaj, taką samą miarą będziesz osądzona, jaką ty innych sądzisz. Ile szczęścia dajesz, na tyle zasługujesz. O cholera. Co za banały wyłuszczam.   Proszę cię. Pozostań przewrotną, ale nie strać równowagi. Pamiętam, że często błądziłaś wzrokiem po ogniu, a myślałaś o rześkim strumyku. To mnie w tobie fascynowało. Nieokiełzane myśli, wiecznie związane w supełki, które wielu próbowało rozplątać, bez widocznego skutku. Tylko ósme poty wylali i tyle z tego było.   Przesyłam tobie taki śmieszny przerywnik, dla odprężenia umysłu.   twoje zwłoki są w rozkładzie twoje ciało gnije już twoją trumnę sosenkową pokrył zacny cudny kurz   twoje czarne oczodoły białej czaszki perłą są a piszczele szaro złote jak diamenty ślicznie lśnią   No i co? Zaraz jest ci weselej, nieprawdaż? Przyznać musisz. Oczywiście wierszyk nie dotyczy ciebie. Kiedyś tak, jeżeli twój trup nie spłonie. Póki co, wolę cię zapamiętać obleczoną w ciało. Ładne i zgrabne zresztą. Ale dosyć tych słownych uciech. Musisz jednak przyznać, że ci lżej na sercoduszy.    Tak bardzo tobie współczuję, że masz jeszcze siły na czytanie tych moich ''mądrości''. Tym bardziej, że nie czytam wszystkich twoich, ale jestem przekonany, że ty czytasz moje sądząc po tym, co odpisujesz. Wiem, wredne to z mojej strony, do utraty tchu. Mam jednak pewność, że nie wyznajesz zasady: coś za coś. Ja też jej nie wyznaje. Wolę coś twojego przeczytać, jak prawdziwie chcę, niż czytać na siłę, gdy naprawdę: nie chcę.   To skądinąd byłoby dowodem braku szacunku i lekceważenia twojej osoby. Mam trochę pokręconą psychikę w wielu sprawach. Do niektórych podchodzę: inaczej. A zatem pamiętaj: nie wszystkie moje listy musisz czytać. Na pewno nie popadnę w otchłań obrażań. Chyba, że obrażeń, jak dajmy na to w coś walnę lub ktoś lub coś, mnie.   Aczkolwiek bywa, iż żałość odczuwam wielką, do suchej nitki białej kości. Proszę, poniechaj zachwytów nad tym co piszę, bo jeszcze przez ciebie na liściach bobkowych osiądę speszony, a to spłodzić może, psychiczny uszczerbek na zdrowiu... a to z kolei na braku moich listów. Czy naprawdę jesteś przygotowana na tak dotkliwą stratę?    Dzisiaj znowu byłem latawcem, który pragnął wzlecieć i kolejny raz, spalił lot na panewce. Ciągle ogon wlecze po ziemi. Znowu lecę nie do góry, ale w bezdenny dół, w długą ciemną przestrzeń. Głębiej i głębiej, dalej i dalej. Światło mam głęboko w tyle, ale jeszcze trochę kwantów na plecach siedzi. Nieustannie widzę przed sobą własny cień. Ścigam go, bo nie mam innego wyjścia. Wyjście zostawiłem daleko nade mną.   Kiedy wreszcie będzie koniec. Raz na zawsze. Na zawsze z wyjściem i na zawsze z wejściem. Co będzie po drugiej stronie, skoro potrafię tylko spadać. Kiedyś, gdy mogłem oprzeć jaźń o jasne ściany, to były mi obojętne. Teraz przeciwnie, lecz mijam je za szybko. Są tylko smugami. Bo wiesz jak jest. Światło bez cienia sobie znakomicie poradzi, lecz cień bez światła istnieć nie może.    Nie czytaj tej mojej głupawej pisaniny, jeżeli nie chcesz. Zrób kulkę i wrzuć do ognia. Niech spłonie. Nawet już nie wiem, jak smakuje gniew.    Stoję oparty o ścianę. Widzę lecącą w moim kierunku strzałę z zatrutym ostrzem. Nie mogę ruszyć ciała, znowu przyklejony do otynkowanych, ułożonych w mur cegieł. Są częścią mnie. Ciężarem, którego tak naprawdę nie dźwigam, a jednak odczuwam, jako zafajdany kleisty los. Ciekawe czyja to wina? Raczej nie muszę daleko szukać, by znaleźć winowajcę. Jest zawsze całkiem blisko.    Nagle zdaję sobie sprawę, że nie zabije mnie żadna strzała, tylko kupa duszącej gruzy. Tańcząca kamienna anakonda, pragnąca udusić i wycisnąć: całe posklejane rozdwojone wnętrze, żebym mógł je na spokojnie obejrzeć, przemyśleć i uwolnić trybiki z piasku. Wystawiam ręce na boki. Nic z tego. Odepchnięcie niemożliwe. Czerwone cegły pod skórą tynku, pulsują niczym krew w tętnicy.    Nagle przypominam sobie. To z własnej woli posmarowałem klejem pokręcone ego i oparłem o niby szczęśliwą ścianę. Jakiż wtedy byłem pewny swoich możliwości. A jaki głupi i naiwny. Myślałem, że oderwę jaźń w każdej chwili. Gówno prawda. Sorry.    Nogi nadal zwisają poza parapet mnie. Zasłaniam stopami uliczny ruch i mrówczanych ludzików. Wyciągam ręce przed siebie. Zasłaniam chodnik. Rozkoszny wietrzyk szeleści we wspomnieniach, przerzucając kartki niewidocznej księgi. Niektóre wyrwane bezpowrotnie. Pozostał tylko wzdłużny, postrzępiony ślad.   Nagle zasłaniam wszystko przezroczystością. Tylko spod prawego rogu zwisającego buta, wychodzi dziwna, tycia postać. Widzę ją wyraźnie, pomimo dużej odległości. Pokazuje mi środkowy palec. To matka głupich. Zaraz na nią skoczę i jej tego palucha złamię. Odzyskam wiarę we własne siły i lepszy los.    Pomału kończę na dzisiaj... z tą pseudofilozofią. Na drugi raz napiszę bajkę, co na jedno, chyba wyjdzie. Na przykład o człowieku, który po swojej śmierci, musi całą wieczność leżeć w trumnie na własnych rozkładanych zwłokach, jako pokutę za grzechy, które popełnił. Cały czas będzie tam jasno, a zmysł zapachu nie zostanie wyłączony. Oczu nie będzie mógł zamknąć, leżąc twarz w prawie twarz i żadnego spania. On sam nie ulegnie rozkładowi z uwagi na ciasnotę.   No nie! Nawijam banialuki w sumie lub innej rybie. To jeno metafora. Dla rozluźnienia powagi. Pomyśl o kwiatkach na łące. O modrakach i stokrotkach, makach i pasikonikach. Jak ładnie pachną, dopóki nie zwiędną i zdechną. O białych uroczych barankach, płynących po błękitnym oceanie do złotego portu o barwie słońca, otulonego szatą horyzontu, w kolorze pomarańczy z nadszarpniętą skórką. Co chwila jest oświetlona, obsraną przez muchy, lecz mimo wszystko działającą, żarówką morskiej latarni.     Wiesz co, tak sobie pomyślałem, że jest sprawą niemożliwą, by nie wypełnić czasu całkowicie. Nasze poczynania przyjmują kształt czasu, w którym są. Z tym tylko, że istnieją różne rodzaje: cieczy i naczyń. Największa klęska jest wtedy, gdy takie naczynie rozbić na wiele kawałków i nie móc go z powrotem posklejać, bez względu na to, ile czasu zostało. A jeszcze gorzej, gdy są to naczynia połączone i tylko jedno ulegnie destrukcji, a drugie zostanie całe, lecz i tak rozbite.    Jeżeli przeczytałaś te moje bajanie, to gratuluję cierpliwości. Napisz proszę. Może przeczytamy, a może nie.    Na koniec zwyczajowy przerywnik.    Miłość    zostańmy w naszym świecie lecz zabierzmy butle tlenową z powietrzem może być różnie gdyż ty ze mną a ja z tobą
    • (Amy Winehouse)   więc albo światło albo mrok   reszta to mgnienia  zauroczenia odurzenia    od niechcenia 
    • @befana_di_campi ↔Dzięki:~))↔Pozdrawiam:)
    • @Waldemar_Talar_Talar ↔Dzięki:)↔ Chociaż ja jestem rzadko zadowolony na 99% z tego co napisałem. Raczej nigdy! Chyba każdy tekst?→jest "żywy"→bo można go napisać na nieskończenie wiele sposobów:)↔Pozdrawiam:)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...