Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Miasto Wiewiórek


Rekomendowane odpowiedzi

                                                                   ?

Z miasta zostało tylko to, na czym można wzrok zawiesić. Widok budynków pozostawia wiele do życzenia. Powybijane szyby, obrośnięte dachy, zarośnięte rynny… no i wszechobecne zwierzęta, biegające gdzie się da, w poszukiwaniu pokarmu. Fetor jest dokuczliwy i gęsty. Można by maczetą wycinać kawałki skunksów.

                                                                                                                                                                 

Dwa idące „obiady’’ są już bardzo wyczerpane. Cały pot z nich wypłyną,ł a na resztę zabrakło sił. Właśnie jeden z nich, upada na szarą kość udową. Obgryziona, ale nie do końca. Padnięty odruchowo się na niej wspiera. Ręce ma oblepione jakąś zielonkawą, cuchnącą mazią i kawałkami mięsa. Wyciera o spodnie. Upał gorąco doskwiera. Słońce kryje się przed samym sobą za ciemną chmurą. Na pobliskim cmentarzu, niektóre zwłoki leżą na wierzchu. To po ulewie, która była tu wczoraj. Płytko kopano, stąd taki rezultat. Skołowane wiewiórki, biegają  po mieście. Coś rozbłysło na niebie. Są teraz inne niż zazwyczaj. Mają w dupie orzechy i bieganie po drzewach. Stały się mięsożerne. Chodzą twardo po ziemi. W obłokach niech sobie bujają ptaki.

                                                                                                                                                               

Zwłoki bez domieszki, przestały im smakować. Wolą świeże mięso z dodatkiem, lecz ono jest trudno dostępne. Reglamentowane przez sytuacje. Jednak w małych sercach błyszczy iskierka nadziei. Tam idą dwa zwierzęta. Chude nie tłuste, ale to nic. Poobgryzać warto. Tylko jeszcze nie teraz. Nie wszystkie są przeobrażone. A poza tym, te cholerne koty i psy. Duże, a one małe. Całym stadem muszą zaatakować. Ciała ludzkie lepiej smakują. Trochę jakby słodkie. Umywają się do wspomnianych orzechów, ale cóż. Bez przesady. Byle przeżyć i nie dać przeżyć innym. Będzie więcej dla nas. Martwe pożywienie nie ucieka.

 

*

– Cudne twe lico, na strumyczka tle, aż kochać bardzo cię chcę.

– Cię chcę? No wiesz. To ma być poezja?

– Dobre i to, na takim świecie. Cóż nam pozostało.

– Tam jest miasto. Pójdziemy?

– Czemu nie… w słońca promieniach...

– lecz co to zmienia…

– gdy przyszło żyć…

– by przetrwać tylko…

– to co kiedyś…

– minęło wszystko.

 

*

Pokrwawiony pies, biegnie z ludzką głową w pysku. Trzyma jak największy skarb. Długie włosy, zamiatają ulicę. Inne psy biegną za nim. Chcą dorwać kulistą, włochatą zdobycz. Głowa nie miała szczęścia. Została odgryziona od tułowia. Najtrudniej było z kręgami szyjnymi. Nie trafiła jednak na byle kundla. Poradził sobie. Trzask pękniętej kości, odbił się echem od ścian budynków. Jednak rozumu psu zabrakło. Zamiast jeść ciepłe flaki i pożywne różowe mięso, mlaskając w krwi, to biegnie z częścią w pysku. Ale cicho… jednak ma plan. Zatrzymuje się gwałtownie na krawędzi urwiska i odbija w bok. Pozostałe z rozpędu lecą w przepaść. Pies im mordę lizał. Porzuca głowę i spokojnie wraca do reszty ciała. Małe kundelki ma w dupie. Co one zjedzą? To raczej on ich. Nie wie, że szykuje się coś groźniejszego. O pomarańczowo, czerwonych futrach. Nie będzie widać krwi.

 

*

– Zrobić ci wianek z polnych kwiatków. Takie normalne… jak kiedyś.

– No zrób. Spocznę na chwilę na miedzy, bom deczko drogą studzona.

– Kochanie… co z tobą… że tak dziwnie mówisz?

– Och, jam płocha trochę. To miasto nie wygląda miłosiernie.

– No coś ty. Będzie świetnie.

— Pleciesz bzdury.

– A gdzie tam. Wianek plotę.

 

*

Siedzący na łące jeszcze o czymś nie wiedzą. Natomiast dwóch przybyszów, którzy są tutaj... jakoś też nie. Stoją właśnie na środku placu. Coś w rodzaju rynku. Małe uliczki rozchodzą się na boki. Patrzą właśnie w jedną z nich. Oświecona z tyłu przymglonym blaskiem słońca, nie wygląda na pustą. Podłużne wielkie cienie, snujące się po jeszcze mokrych kamieniach, przykuwają uwagę. Nie wiedzą do jakich żywych ciał należą. Uliczka jest wąska i trochę łukowata. Słyszą natomiast głośne stukanie pazurów o bruk. Nagle dostrzegają coś, w co im trudno uwierzyć... ale wierzą, że trzeba wiać.

 

*

– Zobacz. Ślimaczka znalazłam. Jaki ładny.

– Zostaw go tu. Musimy iść. W mieście coś się dzieje. Słyszysz?

– Taa…

– Przestań marzyć o świecie, którego już nie ma.

– Przestań mnie pouczać. Tu jest łąka. Pasikoniki słyszą.

– Kochanie. Idźmy już, bo jeszcze mnie zacznie odwalać.

– To miasto ma zły wpływ.

– Akurat. Gadasz jak zając na pijanej między.

– Ciebie też dopada?

– A co? Nie słychać?

– Pogniotłeś wianuszek. Daj mi choć takiego.

– Proszę. Ładnie wyglądasz.

 

*

 

Futrzane bestie są ogromne jak na wiewiórki. Mają od około metra, do dwóch, nie licząc ogona. Pazury większe i bardziej ostre. Kły wystają na zewnątrz pyska. Futro skudlone z wilgotnymi plamami. Okazuje się, że wychodzą ze przylegających uliczek. Ludzie wyraźnie słyszą, odgłosy ocierania kłaków o ściany budynków i głośne popiskiwania.

 

– Cholera! Uciekajmy – wrzeszczy drugi biegając w kółko, bo nie ma gdzie uciec. – No co się glapisz. Wymyśl coś. Ty zawsze byłeś szefem – nadal biega a wiewiórki coraz bliżej. – Bo cię stuknę w ten głupi łeb – tym razem podskakuję niczym pajac w krwawym teatrzyku. – Cholera! Niedługo zjedzą nam dupy!

– Nie tylko dupy. Zamknij się wreszcie – pierwszy drapie się po głowie, bo mu nasrał przestraszony ptak. – Tam jest pusta uliczka i otwarte drzwi. Biegnijmy w tamtą stronę. Ale już – wymachuje rękami, ale tylko jedną wskazując kierunek. – Pospiesz się, bo za plecami masz wiewiórkę. Dobrze, że nie są takie szybkie.

– Ta jedna ma coś w pysku. Co to może być?

– Jelito grube… sorry… chyba chude… nie ważne…. No pospiesz się.

 

Nagle pierwszy upada. Bestie są coraz bliżej. Leżący czuje smród wilgotnych futer. Gramolą się na niego. Wyżerają wnętrzności strasznie siorbiąc. Jedna odgryza ręce, druga nogi, a trzecia głowę. Słychać twarde odgłosy łamanych kości i wilgotnego rozdzierania. Dzielą się obowiązkami. Są solidarne. Każda zabiera część i niesie do wspólnej spiżarni na cmentarzu. Powracają tam jako odmienione. Lubią mieszać mięsa. Trupie z świeżym. Mają wyrafinowany gust i coraz więcej świadomości. Rozumnodajne coś, zmienia ich mózgi.

 

Drugi nawet nie patrzy, co się dzieje. Biegnie do jakiegoś mieszkania na parterze. Na szczęście drzwi są otwarte. Potyka się o zdechłego kota i ląduje twarzą na cuchnących zwłokach. Wstaje jednak, opiera się rękami o kolana i rzyga chwilę, lecz prawie niczym. Za długo nie jedli. Nagle dostrzega nos wiewiórki w drzwiach. Wali ją pogrzebaczem. Stoi akurat przy kominku, ze szczątkami pieczeni z otwartymi ustami. Wiewióra skrzeczy jak zarzynana świnia. Wyłupuje jej oczy. Przebija gardło. Wypija trochę krwi. Długo nie miał płynu w ustach. Musiał sobie łyknąć.

 

*

– Kochanie. Nie zdejmuj wianka. Tak uroczo wyglądasz.

– Nie marudź. Pospieszmy się. Do miasta już kawałek.

– Czerwonawy kolor tam się kotłuje.

– O… to na pewno wiewióreczki. Jak byłam mała, to karmiłam orzeszkami. One są fajne.

– Nie mów tyle, bo dostaniesz zadyszki. Chociaż taka spocona wyglądasz zachęcająca.

– Tobie tylko jedno w głowie.

– A gdzie tam. O… już peryferie... szczątek miasta. Spójrzmy do tyłu. Ostatni raz na łąkę.

 

*

Zauważa, że w mieszkaniu są schody na dach. Wbiega po nich i sam się dziwi, skąd ma jeszcze tyle sił. Zobaczy z góry. Zorientuje się w sytuacji. Musi jakoś przetrwać. Podnosi klapę i wychodzi. Wiewióra stoi na skraju, obrócona tyłem do niego. Wielkim ogonem zamiata poziomo. Podchodzi trochę bliżej. Nie zauważa go. Spycha zwierzaka na ulicę. Widzi jak upada z dziwnym mlaśnięciem na plecy. Skrzeczy głośno, omiatając futrem ścianę. Ma szczęście, że trafił na mały okaz. W przeciwnym wypadku, byłby daniem na cmentarzu.

                      

Spogląda na miasto. Co z pozostałymi mieszkańcami. Być może siedzą w piwnicach. Nie widać ich na mieście. Oczywiście kolorem przeważającym jest kolor śmierci.

Nagle dostrzega dwoje ludzi. Idą w kierunku rynku. Nie widzą wiewiórek. Czekają przyczajone w uliczkach.

Macha do nich i krzyczy, żeby uciekali. Nie słyszą go. Za nimi wystają między domami pomarańczowe pyski. Zmiana decyzji. Wrzeszczy, żeby biegli do budynku, na którym stoi. Póki co, jest  pusto na ulicy. Wiewióra co spadła, dołączyła do tamtych. Chyba go wreszcie słyszą… i dostrzegają zagrożenie. Biegną co sił w nogach do tych samych drzwi, co on przed chwilą.

 

*

– Mamusiu. Co tak głośno nad nami. Boję się.

– Niepotrzebnie. Tu nie wejdą. Urosły za duże.

– Pójdą sobie kiedyś?

– Oczywiście. Nic się nie martw.

– Jeść mi się chce.

– Wiem kochanie. Masz tu trochę mięska. Tylko dobrze pogryźć.

– A co to jest?

– Jedzonko.

– Nie smakuje mi.

– Mnie też nie. Ale musimy coś jeść. Tatuś przyniesie więcej.

– Bo nas kocha?

– Tak.

– Dał mi wczoraj niebieską kokardkę. Powiedział, że spadła z nieba. Ładna. Podoba się tobie?

– Jest śliczna. Taka jak ty.

– Mamusiu. Tak cię kocham.

 

*

Biegną co sił w nogach. Już wiedzą, co z tym kolorem. Doganiają ich. Na szczęście dla ludzi, nie przemieszczają się za szybko. Jakby zyskały coś, tracąc coś. Uciekinierzy słyszą ten sam szelest, ocierających się futer o ściany budynków a czasami dziwny zgrzyt, gdy jakaś bestia zahacza kłem o ścianę, żłobiąc głęboka bruzdę.

 

– Cholera szybciej – z całych sił wydziera się do nich z krawędzi dachu. – Dwie macie po lewej a jedną z prawej – wskazuje rękami jak tylko umie. – Są tuż za wami. Niedługo odgryzą wasze tyłki. Co tak się wleczecie. No nie… dziewczyno… nie wracaj po wianek… to w tej chwili nie istotne… a tobie co się stało…. nie biegnij z nią… o w mordę.

 

*

– Kochanie… one cię gryzą… mnie też… po co ten wianek pierdolony plotłem… mogłem pleść bzdury… zostawcie…

 

*

Z dachu widzi o wiele więcej. Znowu rzyga. Tym razem na ulicę. Słyszy mlaskanie i rozszarpywanie. Popatrują na niego z dołu. Chcą wiedzieć, że jeszcze tu jest. A niby gdzie ma iść. Stały się bardziej krwiożercze. Nie biorą już na wynos. Zjadają na miejscu. Dopiero teraz dostrzega to, co nie widział z dołu. A może wtedy jeszcze tego aż tyle nie było, kiedy tu przyszli.

 

            

Ludzkie szczątki walają się wszędzie. Jednak w jakiś sposób  wywlekli ludzi z piwnic. W powiewach wiatru, na urwanej rączce, widzi coś błękitnego. Ma wrażenie, że jest tego wokół więcej. Odróżniają się od tła. Nie do pomyślenia. Są czyste. Ani śladu krwi. I dlaczego widzi tak dokładnie?

 

Na ścianie przeciwległego budynku dostrzega cień. Wie, że stwór czai się za nim. Czuje mokry zapach kłaków i cuchnącego trupem zwierzęcia. Podejmuje szybką decyzję. Skacze z dachu. Roztrzaskuje głowę o bruk. Strumyczek krwi zwabia wiewiórki. Nie czuje bólu, gdy rozszarpują ciało.

 

*

Z niebieskiej kokardki wylatują zwierzątka. Takie małe, że niewidoczne. Lądują w pomarańczowo – czerwonych futrach. A stamtąd, wchłaniają się w głąb ciał.

                                        ?

                                        

                                                                                                              

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...