Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sprzedawca Uśmiechów


Rekomendowane odpowiedzi

Szczerze przyznam, że moje dzisiejsze samopoczucie, można przyrównać do rozłożystego głazu depresji pod którym akurat spoczywam. Smutny i wycofany z umiejętności obcowania z każdą bezpowrotnie mijającą chwilą. A zatem idę powolutku z umysłem spuszczonym na kwintę, widząc przed sobą wędrujący zad metaforycznego „Kłapouchego’’. Ptaszki ćwierkają radośnie, lecz zamiast nich słyszę wycie piły łańcuchowej, przyczajonej gdzieś w kącie, by za chwilę zaatakować i przeciąć na pół… półtora nieszczęścia. Podążam niespieszno bez żadnego celu. Spoglądam w dół, raz na prawy, raz na lewy but i dochodzę do wniosku, że gdy jeden się pojawia to ten drugi znika. I tak na przemian. Jak to w życiu. Zawsze jakieś urozmaicenie.

 

Nagle walnąłem w ścianę. Nie szedłem za szybko, więc nic poważnego nie uszkodziłem. Jedynie nos zdrapał trochę tynku. Widzę go na jednym bucie. Gdyby nie wiatr, który spychał w jedną stronę, to może bym zobaczył na dwóch.

 

Odchodzę kawałek od ściany, by wiedzieć co mnie w tym miejscu tak raptownie zatrzymało? To mała zielona chatka w kolorze nadziei. Coś takiego. Ja i nadzieja. Ciekawe na co? No nic, stoję i patrzę, wchłaniając gałkami ocznymi jakieś przedziwne bohomazy, które za chwilę skołatany mózg przerobił o dziwo… na sensowny napis.

Czytam i nie wierzę własnym uszom, słysząc bicie mięśniowego agregatora z pulsującą krwią.

 

„Sprzedawca Uśmiechów”

 

Przechodziłem tędy tyle razy i mogę przysiąc, że nigdy takowego obiektu w tym miejscu nie spostrzegłem. Może akurat gdy go mijałem patrzyłem na buty. Sam już nie wiem. Macam po kieszeniach szukając trochę kasy. Mam… tylko nie wiem ile. W razie czego zapłacę zegarkiem. Na diabła mi złota koperta, skoro umysł jest z tombaku, stojący w rozkroku nad przepaścią. Za chwilę moje ego przetnie go na pół i poleci w dwóch częściach na same dno, a za nimi skrzydlate ścierwojady.

 

Delikatne filozoficzne rozmyślania, przerywa brzmienie na wskroś życzliwych słów:

– Serdecznie zapraszam do mojego sklepiku. Do niczego nie będę namawiał. Sam pan zdecydujesz.

 

Widzę jegomościa nijakiej urody, ubranego nadzwyczaj skromnie. Dobrze mu z oczu patrzy, a zatem nie wzbudza nadmiernej agresji… właściwie żadnej. Przecież jestem zdołowany i nie mam ochoty być złym.

Wchodzę do środka a tu pusto prawie. Nawet gołych półek nie ma. Tylko zielony stół, a na nim wiele różnych flaszek. O super… uchlam się i od razu o troskach zapomnę. Albo nawet wypiję… na zapas... by nie myśleć o przeciwnościach, które zapewne czekają w przyszłości, lecz jeszcze nie otwarły drzwi. Patrzą jedynie przez dziurkę, czy już mnie widać na horyzoncie, idącego w gorącym drgającym powietrzu, przegrzanego bezsensem umysłu.

Słyszę słowa:

 

– Bawełny nie sprzedaję, więc nie będę w nią owijać, tego co pragnę zaproponować.

– A co pan może zaproponować takiemu jak ja?

– Nie czytał pan?

– Ach to… czytałem. To żart rzecz jasna. Nie wierzę, że prawda.

– A w co pan wierzy?

– I tak by pan nie uwierzył. Czyli to nie podpucha jakaś?

– Nie. Jestem poważnym człowiekiem...

– Poważnym? Sprzedając radość i wesołość? Też coś. To ja już sobie pójdę, nadal smutny i zmartwiony, jak ogon kłapo…

– Nie chce pan nawet spróbować? Złoty zegarek pod zastaw wystarczy. Nie jestem chciwy. Jeżeli nie będzie pan zadowolony, to go panu oddam, za jakiś czas razem z godzinami. Podpiszemy umowę. Żaden szacher macher! No co? Stoi?

– Mnie już nigdy nie stanie.

– Nie o to pytam.

– Skoro tak… to spróbuję.

– Strasznie się cieszę. Jest mi doprawdy miło.

– A mnie wcale.

– To za chwilę się zmieni. Wspomni pan moje słowa.

– Raczej mnie wspomną przy grobie, jeżeli w ogóle ktoś przyjdzie.

– Może chociaż pies z kulawą nogą… albo gęś. To też stworzenia.

– Akurat. Prędzej starą budę przyśle a spleśniałe pióra wiatr na trumnie zaścieli.

– Co się z panem dzieje. Głowa do góry. Proszę tu podpisać, wypić z zegarka i dać mi buteleczkę. Przepraszam. Odwrotnie. To z emocji. Za bardzo chce pomóc.

– I zarobić.

– Nie ukrywam. No wypij pan wreszcie!

– A nie zachłysnę się?

– Nie. Trup mi tutaj nie potrzebny.

 

No i wypiłem.

 

Uciekam z chatki jak opętany. Taki jestem radosny, rześki i wesoły, że w głos zaczynam rechotać na wszystkie strony. Nawet żabę bym zawstydził, gdybyśmy rechotali we dwoje. Nie życzę sobie, żeby mnie oglądał w takim stanie. Chociaż zapewne już wielu takich wariatów w swoim życiu się naoglądał. A zatem to prawda. Jestem umysłowo odnowiony, powtórnie narodzony, pełen chęci do życia. Jakbym dopiero zaczynał srać w pieluszki nowych wspaniałych dni, których jeszcze tyle przede mną. Wesołych i radosnych. Wszystko postrzegam w kolorowych barwach, a nie w biało czarnych lub szarych. Biegnę wesolutko między stado osobników do mnie podobnych. Patrzą dziwnie, ale krzywdy nie czynią. A nawet schodzą pospiesznie z drogi. Od tej chwili żyję pełnią życia. Nic mnie nie martwi. Kocham ludzi. Mam wrażenie, że daję im wiarę w lepsze jutro.

 

Niestety... jak się miało okazać… nie wszystkim.

 

Moje euforia trwała zaledwie: miesiąc. Znowu leżę przygnębiony niczym osikane linoleum. Ale zegarka nie żałuję. Będę miał chociaż co wspominać, a to z kolei ociupinkę podniesie na duchu, moje psychiczne doły. Idę właśnie w kierunku Zielonej Chatki, podziękować i nie składać żadnych reklamacji. Przyznaję... popełniłem mały błąd. Umowę podpisałem prawie w ciemno. Nie czytając dokładnie, co tam stoi. Może po prostu tak bardzo... chciałem się uśmiechnąć?

 

A jeżeli się okaże, że chatki już nie ma. Wtedy nie będę mógł podziękować, żyjąc cały czas z wyrzutem braku wdzięczności. Oczywiście zapłaciłem i mógłbym tutaj nie wracać. Olać i już. Jesteśmy kwita.

 

Chatka nadal stoi, tak samo jak sprzedawca przed progiem. Czyżby wiedział, że przyjdę? Znowu słyszę serdeczne słowa:

 

– No i co? Zadowolony pan?

– Zadowolony to za mało powiedziane. Oczywiście, że tak! Nie wiem, jak mam wyrazić swoją wdzięczność. Trochę krótko, ale cóż… dałem tylko zegarek.

– I tak byłem łaskawy. Przedłużyłem to pańskie szczęście o tydzień.

– Jestem wielce zobowiązany. Oby więcej takich ludzi jak pan…

– Polubiłem pana… niestety.

– Nie rozumiem…

– Będzie pan pierwszym, przed którym się wygadam…

– Wygada się pan?

– Nie czytał pan umowy?

– Czytałem… ale tak po łebkach.

– Tak pomyślałem. Nie broniłem panu przeczytać. Nawet wyszedłem na chwilę, by nie przeszkadzać. Nie zaprzeczy pan?

– No nie… nie zaprzeczę.

 

Co ten człowiek próbuje mi powiedzieć. Taki się wydawał sympatyczny. Do rany przyłóż. A teraz sprawia wrażenie, jakby stał z łyżką soli, pragnąc nią posypać… ale jednocześnie nie całkiem. Ponownie słyszę jego słowa:

 

– Pan mi wygląda na inteligentnego człowieka, a zatem nie jest panu obcy banał, że wszystko ma swoją cenę.

– No nie. Nie jest.

– Coś zyskujemy, to jednocześnie coś tracimy. Odwieczna zasada. Czasami spokój umysłu.

– To oczywiste! Pozbyłem się zegarka.

– Co tam zegarek. Nie o byle błyskotkę tu idzie. Chociaż fakt, zarobiłem. Po to tu także jestem.

– Proszę wreszcie powiedzieć, o co chodzi, bo pomyślę, że sprzedaje pan bawełnę.

 

Milczy długi czas. Przysiągł bym, że widzę łezkę w jego oku. Tylko nie wiem, czy jest tam chciana, czy wręcz przeciwnie… zawadza. Ponownie słyszę słowa:

 

– Dałem panu wiele uśmiechów i radości… ale

– Jakie może być: ale. Nie zgłaszałem żadnych pretensji. Jak już nadmieniłem, jestem panu bardzo wdzięczny.

– Nie twierdzę, że pan zgłaszał…

– Ale co? Mówże pan wreszcie!

– Pewnemu małżeństwu z trójką dzieci, musiałem odebrać to, co panu ofiarowałem.

 

W pierwszej chwili nie wiem, co powiedział. Jakiemu małżeństwu? Jakiej rodzinie? Co odebrać? Niby wiem, ale nie chcę tej wiedzy dopuścić do świadomości. Dopiero po chwili, dociera do mnie cały sens jego wypowiedzi.

 

– Skoro tak, to jest pan potworem, a nie człowiekiem. Chcę natychmiast anulować umowę. Pragnę pocierpieć, być jeszcze bardziej smutnym, wlecieć w otchłań depresji… ale niech do tej rodziny powróci radość…gdybym wiedział… to czy pan myśli, żebym poszedł na taki układ? Na jak długo pan im odebrał?

– Proszę posłuchać. Po pierwsze: termin anulowania umowy minął. Po drugie: to tylko biznes…

– Tylko biznes? Jak pan śmie gadać takie rzeczy.

– Po trzecie: nawet gdybym wyjątkowo chciał spełnić pańską prośbę… to nie mogę. Aż takiej mocy sprawczej nie posiadam. Mógł pan dokładnie przeczytać. Dokonać wyboru. Miał pan czas.

– Co pan mi tu opowiada?

– Nie żyją. Mąż zabił żonę i dzieci a później siebie.

– Co?! Teraz całe życie będę mieć świadomość, że to przeze mnie...

– Uspokój się pan. Żartowałem. Sprawa dotyczy innej rodziny.

– Naprawdę?

– Przecież mówię.

– Kamień spadł mi serca.

– Na moją stopę.

– Nie rozumiem.

– Nie szkodzi. Jestem tylko sprzedawcą.

– Jedno mnie tylko zastanawia.

– Co?

– Spadł na pana… a mnie boli.

 
 
 
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Jacek_K

Dzięki:))→Piszę tak jak lubię. A że czasami dziwnie? No cóż... każdy pisze dziwnie na swój sposób.

Np→Szczerze mówiąc→ma większą moc, bo wyraz najważniejszy jest na początku.

A w tym przypadku chodziło o→szczerość.

Często jest tak, że najbardziej nam się podoba u innych styl, w jakim sami piszemy.

A tak w ogóle wszystko sprowadza się do banału→nie ładne to co ładne, tylko to co mi się podoba:))
Pozdrawiam:))

@Sturfan Abnol

Dzięki:)↔A ja takie widziałem. I na żywo i w czasie snu:))→To metafora jeno:))

Pozdrawiam:)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Stojąc nad spokojną wodą, spoglądamy w kierunku oddalających się deszczowych chmur, gdy za nami zachodzi słońce następnego dnia mozołu nad życiem doczesnym.   Widzimy tęczę poniżej waniliowo brunatnych spodów chmur oświetlanych jakimś dziwnym złotym blaskiem zza pleców, na tle granatowego nieba.   Wszystko wydaje się zalane jakby ciepłem i światłością, kontrastem tego co było i co nastąpi.   Tego, czego tak poszukujemy wędrując pomiędzy barwami życia.   Właśnie tak patrząc i szukając opadamy już z sił, skalani bezradnością.   Prawdę mówiąc ileż można się katować i mordować by tę syzyfową pracę doprowadzić do końca i poczuć, że znowu trzeba będzie zacząć   Zacząć następny dzień, obładowany kolejnym ciężarem. Ciężarem bezskutecznych prób wzajemnego zrozumienia. Ciężarem bezskutecznych prób wypowiedzenia tego, co leży na sercu. Jedno i drugie nigdy nie zostało ustanowione, ni usłyszane.   Może byłoby lekko po prostu udawać, wypić razem kawę czy herbatę. Rytualnie odmówić pacierz przed zbawicielami samotności Rytualnie wejść do łóżka i odbyć cowieczorne bębnienie ciał   Może byłoby ani to lekko, ani to ciężko zacząć studia z przykazania matki i ojca. Popołudniami zasiąść przy tytule magistra nad telewizyjnymi bujdami posolonymi zawiłościami z zaskoczeniami. Popołudniami zasiąść przy szachach i łamigłówkach z nadzieją, że uznanie innych da nam moc władcy Eterni.   Może byłoby pikantnie zjeść trochę boczku, karkóweczkę; przyjarać wielbłądkiem lub pobawić się z Marysią. Cmoknąć wujka Janusza czerwonymi, niespełnionymi od namiętności ustami Grażynki. Cmoknąć obrazek Jezuska, który powędrował do zeszytu 10-latka podczas noworocznej kolędy.   Nie mówmy o bólu, to takie passe.. teraz mówimy już wprost o chorobach i niedoli. O demencji starości, gdy człowiek nie może zapomnieć o tym, jak będąc dzieckiem robił w majtki O demencji starości, gdy człowiek nie może przypomnieć sobie o tym, jak będąc w kwiecie wieku bawił się drogimi zabawkami   Gadane, gadane, gadane całe życie przerobione.   Może najmniej myśleć musi ten, który myśleć nie musi.. oczywiste Może najmniej spożywać musi ten, który spożywać nie musi.. oczywiste Może najmniej cierpieć musi ten, który cierpień nie rozumie no cóż, chyba nie trafiłem tutaj z sensem i z rytmu wybiłem tę pieśń. Praca nie jest pracą dla kogoś, kto się jej wyuczył i wykonuje ją bez zastanowienia Umysł przydymiony nie przejmuje się konsekwencjami nieprawidłowości, w które wpadł a jazda na ostro przypomina co najwyżej bieganie dzikiego wieprza po zagrodzie.   Nie ma ciężarów i nie jest lekko właściwie wszystko jest w stanie nieważkości; grawitacja bawi się udając istnienie. Względne, bowiem cóż istnieje?   Szczęśliwy ten, który nie wie czym jest szczęście. Radosny ten, który nie wie, czym jest radość. Przejrzał ten, który nigdy niczego nie widział. Mądry ten, który nie wie, czym jest wiedza. Uznany ten, który nie wie, czym jest uznanie. Odważny ten, który nie wie, czym jest odwaga. Sprawiedliwy ten, który nie wie, czym jest sprawiedliwość. Prawdomówny ten, który nie wie, czym jest prawda. Zbawiony ten, który nie wie czym jest zbawienie. Poznał Boga ten, który nie wie kim jest Bóg. Żywy ten, który nie wie czym jest życie.   Wiara w tym, który nie wie, czym jest wiara. Nadzieja w tym, który nie wie, czym jest nadzieja.   Nie ma go ani tu, ani tam. Nie ma go ani jutro, ani dziś.   Jak wiatr przeminął już, bowiem nie ma ni czasu, ni przestrzeni. Wszystko jest tym czym jest i czym nigdy nie było.   Taka w swojej istocie jest śmierć a skoro w ogóle jest śmierć nie ma miłości.     Tak właśnie kończy się jesień zmiana jest tym, co jest stałe zmiana jaźni w nicość.   Żadne teorie nie odpowiedzą na żadne pytanie jesteśmy w kropce i nie ma wyjścia Czarna dziura - mówiąc potocznie przemieniła się w więzienie niczym czeluść cyklu życia i śmierci zabezpieczona męskim orgazmem zapieczętowana wytryskiem nasienia i wchłonięciem plemnika przez kobiece jajeczko   Chociaż w sumie.. mamy metody, by i to powstrzymać. Spirala domaciczna - spiralą wyginającego ludzkiego gatunku jest w dwóch kierunkach biegnącą. Tak właśnie jest lżej, czyż nie?   Niektórzy twierdzą, że wiemy o świecie dużo ale znajomość praw nie jest wiedzą, co najwyżej, właśnie - znajomością praw. To co się wydarzyło... to, co się wydarzy... Wszystko wyjaśni determinizm, pomimo i tak nieistotnych anomalii na poziomie kwantowym Bo któż je ogarnie?   Więc wędruj przez życie i nie daj się znieść prądom wmawianego sensu. Korzystaj ze wszystkiego, bo przecież z czego miałbyś nie korzystać, a cóż masz do stracenia? Wiatr w polu.   A na końcu? Cóż, będzie ciekawie! Bowiem.. przecież, jak to wszyscy lubimy sobie śpiewać: "wesołe jest życie staruszka". A jeśli nie masz na to wszystko ochoty? Cóż, każdy znajduje swoje drzwi, bo jak to bywa mało kto zna słowa Królowej Popu: "you will find the gate that's open even though your spirit's broken".   Skrajności. Kiedy jeszcze kochałem i myślałem, że jestem kochany miałem ksywkę na portalu o poezji SkrajSkraj   Zwiastun tego czym stanie się ta miłość która nigdy przecież miłością nie była.
    • Raz co udał; koparka, kra, pokładu oczar.  
    • I korki załadował; zła woda - łazi... kroki.    
    • @iwonaroma Nie stosuję przykrywek, chyba, że na garnki. Tak, mi się należy tyle tylko, żeby włączyć PH, gdy już nie daję rady - i to rzeczywiście jest ironia; ironia tego wspaniałego, kochającego świata. Właściwie to już podchodzi pod sarkazm, bo przecież jak można reprezentować sobą skrajności i paradoksy, o których tutaj piszę? Pytanie retoryczne.   Ale mam plan, który pełznie, a za kilka chwil opublikuję jego kolejną cegiełkę.
    • Samotność trapi? Tęsknisz spoiwa? Nie trać nadziei! Lecz pomnij jeno kanon kaznodziei – Sen do ziszczenia – o ile diwa: Ciepła, wrażliwa, dobra, troskliwa!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...