Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Jednak →Love Story w Wc→podmieniłem - póki co - na inny tekst.

°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°

 

Donośne człapanie solidnych papci z grubymi podeszwami, obija żółtawe ściany korytarza wnerwionym, ziewającym echem. Nic dziwnego, że kroki są ciężkie niczym dupki słoni. Pani Woźna ma przecież całą szkołę na głowie. Szczególnie późnym popołudniem, kiedy budynek jest opustoszały. Pragnie wszystko dokładnie posprawdzać, zaglądając w liczne: zaułki, skrytki i pokoje. Bardzo kocha dzieci, chociaż czasami są nieznośne. Nie chce, żeby na drugi dzień rano, wyszedł z kąta jakiś nadliczbowy stwór. Właśnie przechodzi - tylko nie stwór lecz ona - obok pokoju nauczycielskiego. Kątem oka spod szkiełka okularów, dostrzega światło między futryną a drzwiami. Są lekko uchylone.

 

–– Dziwne – mruczy sama do siebie i myszy, która akurat przebiega. – Nie powinno być żadnego światła. Przecież nauczyciele nie gaworzą, bo ich tam nie ma, by świecić przykładem.

 

No cóż – tym razem cicho myśli, by nie spłoszyć ewentualnego intruza. – Koniecznie muszę tam zajrzeć. Jestem odważną kobietą – mówi do muchy, co akurat siedzi na futrynie. – Mucha nie zaprzecza, że nie jest, tylko spokojnie pindaczy swoje skrzydełka. To Pani Woźnej dodaje animuszu. Dusi klamkę i wchodzi do pokoju.

 

Ciekawe to pomieszczenie, aczkolwiek pojęcia nie mam, jak mnie tutaj wsadzili. A to na czym tkwię, to pewnie obiekt zwany: stołem. Słyszę jakieś szmery na korytarzu. Ktoś głośno człapie i nawija sam do siebie. Czyżbym tak szybko nauczył się ich języka, że nawet rozumiem, co prawie nie słyszę. Tak się zastanawiam, czy ten cały eksperyment, da tym istotom wiele radości. Nie chcemy próbować na swoich. Lepiej na cudzych. Mniejsze ryzyko, gdyby coś poszło nie tak. Mam jednak wątpliwości, czy mój widok jest właściwy. Czy nie za bardzo symbolizuje niespodziankę. No cóż. Nie moje zmartwienie. Wyżej postawieni tak zdecydowali. Nawet bardzo wysoko.

 

–– Spójrz kochanie.

–– Gdzie?

–– No jak to gdzie? Tam. Gdzie okno wystaje ze szkoły.

–– Ty… wiesz co, jakby ktoś kogoś mordował. Widzisz te cienie?

–– Mordował? Ty się puknij w głowę.

–– To po co mi kazałaś patrzeć?

–– Nie marudź. Na żartach się nie znasz?

–– Nie.

–– To potwierdzenie, czy zaprzeczenie?

–– A skąd mam wiedzieć. Powiedziałaś dawno temu.

–– Głupek… ale i tak cię kocham.

–– Tylko jak jestem głupi, czy jak trochę myślę… też?

–– Hmm.

–– Aaa… no tak.

 

Pani Woźna patrzy na coś co siedzi na biurku. Przypomina trzymetrowego, zgarbionego klauna, ale nie jest pewna, czy to człowiek czy kukła. Rusza się jednak, więc rzeczona pragnie uciec, chociaż twarz tej istoty rozpromienia uśmiech. Nie można rzec, że od ucha do ucha, bo uszu nie ma. Niestety, zamknęła za sobą drzwi. Musi otworzyć. Czy zdąży zwiać przed atakiem tego czegoś o wyglądzie nie z tej ziemi. Nie zdąży. Dopada ją przy wejściu. Czuje równocześnie kolorowy zapach ciała i tworzyw sztucznych. Jej twarz jest niewielka na tle obszernego uśmiechu. Nagle stwór cicho do niej mówi a ona go rozumie. Między szpalerem wykrzywionych radością zębów, toczą się słowa prosto do umysłu:

–– Za chwilę radośnie stracisz przytomność. Moje ciało stanie się twoim, a twoje: moim, by poznał wasze potrzeby w tym zakresie. Gdy odzyskasz czucie w psychice, będziesz w innym miejscu a twój świat dzięki wam - nam, będzie inny. Oczekuj podziękowań od swoich, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Nie zapomnisz moich słów. Cała chwała spadnie na ciebie. Ich roznoszone dobro, będzie niezniszczalne przez cokolwiek.

 

Poranek jest podobny do wczorajszego. Słoneczny a jednocześnie rześki. Jeszcze tylko czterdzieści pięć minut. Właśnie cały tłum dzieciaków biega na boisku. Za chwilę przedostatni dzwonek na lekcje… a później ostatni w tym roku… i zaczną się upragnione wakacje. Dzieci nawet nie zdają sobie sprawy, ilu ciekawych przeżyć będą świadkami, których właśnie początek zaczyna się pod budynkiem. Tam gdzie nikt ostatnio nie zaglądał.

 

–– Podobno ta szkoła ma dziwną piwnicę.

–– Każda na swój sposób jest dziwna.

–– Słyszałem… że przyciąga złe moce… i kogoś tam zamordowano.

–– Zamordowano? Masz racje. Twoje myślenie.

–– Coś mnie niepokoi.

–– Mnie też. Twój stan.

 

Póki co eksperyment przebiega pomyślnie. W zasadzie wszystko idzie zgodnie z planem. Początek ma zaistnieć w miejscu owianym złą sławą. Mimo, że owe stwierdzenie nie kryje w sobie symptomów pewności, nadaje się znakomicie. Dla zmyłki. W końcu pragną im pomóc a dla siebie mieć różne sytuacje dla badań.

 

Pani Woźna odzyskuje świadomość, co jej pozwala być w szoku. Nie poznaje siebie oglądając swój dziwaczny wygląd. Co prawda strachliwa nie jest, ale to co widzi w zakurzonym lustrze wiszącym na żeliwnych drzwiach ogromnego pieca, nie jest jej obce. Już to kiedyś widziała… w pokoju nauczycielskim… tylko było większe… i coś do niej powiedziało. Nagle wie… co. Strach do niej wraca. Tym bardziej, że drzwi od pieca samoczynnie się otwierają a wewnątrz płomienie. Kawałki lustra leżą na podłodze. W jakiś dziwny sposób, tańczą w nich języki ognia. Czuje, że z tym pokracznym ciałem, które musi dźwigać, jest coś bardzo nie tak. Cząstki zwierciadła zaczynają się dzielić na mniejsze a te z kolei na jeszcze mniejsze. Wnikają w ciało. Części z tworzywa zaczynają pęcznieć. Ma wrażenie, że wewnątrz niej coś powstaje. Wiele czegoś. Jeszcze więcej. I jeszcze. Robi się gorąco i duszno. Poci się czerwony nos i coraz bardziej plastyczny uśmiech.

 

Nagle drzwi od pieca się zatrzaskują. Po kilku sekundach, znów są otwarte. I tak na przemian. Jakby się śmiały żeliwno-ognistą paszczą. Z napęczniałego ciała zaczynają wybiegać jakieś małe istoty. Po chwili jest ich cała piwnica. Po jakimś czasie jeszcze więcej. Niektóre przedostają się przez zamknięte drzwi i ściany. Są maleństwa bardzo silne i wytrzymałe. Z jednej powstają dwie a z dwóch cztery. Ciało klauna już nie musi produkować. Rozmnażają się same. Pozostało im tylko wykonać zadanie. Pani Woźna jest świadoma, co się dzieje. Widzi w kącie chaotyczną mysz. Jeden ze stworków dotyka szare ciało, które po chwili śmieje się jak do sera… lecz sera nigdzie nie ma. Nagle gryzoń nieruchomieje. Za wielki wysiłek dla małego serca. Nie przeżyło radości, obleczonej w wesołą mysz.

 

Skołowaciała kobieta–klaun, patrzy uważnie na niewielkie stworki. Wzrok dostaje szansę, zagłębienia się w kolejnym szoku. Wszystkie mają wygląd Pani Woźnej, tyle tylko, że półmetrowej. Niektórym nosy podtrzymują okulary odpowiednio mniejsze.

 

–– Szefie! Nie można było normalnie rozmnożyć, bez tego całego... przedstawienia.

–– Masz racje. Można było. Nie znamy jednak ich obyczajów. A nóż byliśmy obserwowani.

–– Chce szef powiedzieć, że w taki sposób wyglądało bardziej… normalnie?

–– Właśnie. W porównaniu z tym, jak by mogło wyglądać po naszemu.

–– Rozumiem.

–– Szczerze wątpię.

 

Dzyń, dzyń, dzyń… zwiastuje właśnie koniec przerwy. Dzieci radośnie wbiegają do szkoły, pierwsze stado na parter a drugie na piętro. Pani nauczycielka stoi przy drzwiach i udaje, że groźnie patrzy. Dostrzega tylko różnorodne smugi obok siebie. Odgłosy kroków roznoszą się po całym korytarzu, potykając się o wszechobecny gwar. Szczególnie tabuny biegnące na wyżą kondygnację, tuptają głośno i wyraźnie. Pod budynkiem szkoły też słychać kroki. Tyle, że mniejsze. Eksperyment czas zacząć. Drzwi od starego pieca znowu się samoczynnie otwierają. Widać jak płomienie wesoło podskakują. Będą podniecać radosny żar. Tak dla zmyłki. Gdyby ktoś obserwował.

 

–– Z racji tego, że to ostatnia lekcja przed wakacjami, nie będę wam głowy zawracać nauką.

Spójrzcie za okno. Co za ładny dzionek. Ile rzeczy może was prawdziwie cieszyć…

–– Proszę pani!

–– Tak, słucham.

–– Na półce za panią coś siedzi.

–– Wiem. Tam wiele rzeczy siedzi.

–– Ale to się rusza. Jest wesołe i podobne do naszej…

 

W tej samej chwili Śmiechujek ląduje na pani nauczycielce. Odskakuje i biegnie w kierunku dzieci. Panią ogarnia śmiech ze wszystkiego co widzi. Nawet w kawałku kredy widzi członka młynarza. Pada na podłogę, nie mogąc się przestać śmiać. Ma silne serce. Po chwili leży tylko i dyszy. Nie bardzo wie, co się stało, ale jeszcze podryguje z radości, widząc plamę na suficie.

Stworek dotyka wszystkie uczennice i uczniów. Salwy śmiechu wybrzuszają ściany. Dzieci nigdy nie przypuszczały, ile śmiesznych rzeczy mają wszędzie wkoło. Prawie wszystkie leżą na podłodze fikając nogami, a niektórym zabawne łzy z oczu kapią. Mała Zuzia kielczy się radośnie do pomidora wystającego z bułki. Jaki on jest zabawny. Jedno z dzieci łamie rękę. Kolejna salwa śmiechu. Po chwili wszystko mija. Każdy Śmiechujek ma w sobie określoną moc, którą musi podładować, ale jest ich więcej. Dużo więcej. W tym czasie mogą rozśmieszać inne.

 

Coraz większe gromady biegają po pustych korytarzach. Za drzwiami toczą się leniwie lekcje. Kto by teraz myślał o nauce… lecz za chwilę myślą o czymś innym. Śmiechujki wyłamują wszystkie drzwi. Wpadają do klas. Pan nauczyciel gubi okulary i nie wie co się dzieje. Dotknięte dzieci, śmieją się z niego przeraźliwie. Małe Panie Woźne figlują po wszystkich półkach, by skakać z góry i włączać optymizm. Nauczyciel też bardzo radosny. Jedna z uczennic nabiła sobie guza. Co za wesolutki guziołek. Poszkodowana chichocze perliście. Właśnie kolega naderwał ucho. Leci śmieszna krew, mieszając wesołe krwinki. Po chwili stworki uciekają. Muszą się doładować. W klasie już nie ma porządku, tylko humorystyczny nieład. Eksperyment trwa.

 

–– No i co szefie. Jak sądzisz? Są zadowoleni? U nas też będą?

–– Widać, że niby tak… chociaż miałem nadzieję… że bardziej.

–– Nasi dopiero dochodzą do wprawy.

–– Hmm… coś mi tu nie gra. Sądziłem…

–– Co?

–– Nic. Obserwujmy.

 

Stało się to, czego można było oczekiwać. Śmiechujki zaatakowały miasteczko. Nie ma sensu opisywać, wszystkich skutków ich radosnych poczynań. Jest tego za dużo. Paniki też. Nie można temu w żaden sposób zaradzić. Są niezniszczalne i bardzo, ale to bardzo silne.

 

Zamieszanie jak cholera. Tir leży przewrócony na drodze. Wewnątrz żywy kierowca, chichra się wesoło, zerkając na wystającą kość z nogi. Chyba musiało go coś rozweselić podczas jazdy. Strażacy pragną go wyciągnąć, lecz nagle na ich metalowych czapkach, pojawiają się Panie Woźne. Niedoszli oswobodziciele, wierzgają w spazmach śmiechu. Piła jest włączona. Tym razem obywa się bez ofiar. Stalowe zęby tną wesoło powietrze. Strażacy to widzą i kwiczą wprost z uciechy. Tir nie leży zupełnie na asfalcie. Coś jest pod spodem. Całkiem żywe i nie zgniecione. Wyłazi spod ciężaru i skacze na okolicznych gapiów. Po chwili wszyscy rechotają z wypadku. Takiej hecy dawno nie widzieli.

 

–– Pani Helenko! Co pani tak siedzi po ciemku… ojej chwila… pani wygląd mi się kojarzy z obecną sytuacją. No nie… na pewno się mylę. A może jest pani chora?

–– Czy na tej waszej planecie, nie można na spokojnie wspólnie pokierować działaniami?

–– Na... naszej planecie? Działaniami? Wspólnie? Dobrze słyszę? Mamy w szkolę dochodzącego psychiatrę. To nic złego. Coś na pewno zaradzi.

 

Nagle pytający zostaje dotknięty do śmiesznego. Zaatakowanemu jest bardzo wesoło. Za wesoło. Ma słabe serce. Nic już nie powie. No cóż. Szkoda… lecz każdy eksperyment wymaga ofiar.

 

Natomiast do piwnicy nikt nie zagląda. A nawet gdyby, to kogo by obchodziła… jakaś kukła klauna.

 

W szkole zbiera się tłum mieszkańców. Wszystkich łączy jedno: śmiali się... lub będą się śmiać. Chociaż właśnie teraz jakby się uspokoiły. Nigdzie nie widać biegających Śmiechujków… lecz stojących lub siedzących na drzewach, dachach, parapetach, samochodach, włazach od kanalizy… jak najbardziej. Jakby czekały na podjęcie zmasowanego ataku. Jeden nawet przeciera szmatką okulary a jeszcze inny wydłubuje kurz z miniaturowej szczotki. No pewnie. Po co mają się nudzić.

 

–– Czy nie rozumiecie, że one są niezniszczalne. Nie można ich nigdzie zamknąć a co gorsza złapać… bo wiadomo co wtedy.

–– A gdyby do żelaznych klatek?

–– Do żelaznych klatek. To lepszy żart od ich śmiechu.

–– Słusznie mówi. Pamiętacie jak się dały zagonić do skarbca w banku. Drzwi zostały zamknięte. I co? I gówno. Obraz z wewnętrznej kamery był jednoznaczny. Wisiały poziomo nad podłogą i zaczynały szybko wirować… aż w końcu te radosne wiertła, przedziurawiły nie tylko drzwi, ale też ściany. Dyrekcja banku i pracownicy, mieli ubaw po pachy. Już dawno nie było im tak wesoło.

–– W takim razie, jako przewodniczący zebrania, pytam was: a co możemy?

–– Na pewno możemy się śmiać.

–– Ale śmieszne.

–– Trzeba znaleźć sposób, żeby same z siebie zaprzestały i odeszły.

–– Na wieki, czy gdzieś?

–– Najlepiej jedno i drugie.

–– A skąd się w ogóle wzięły?

–– Zabawne pytanie. Niby skąd mamy to wiedzieć.

–– Dlaczego teraz nie atakują?

–– Ciekawe, czy ich można rozśmieszyć?

–– Właśnie.

 

W piwnicy jest bardzo duszno. Z czerwonego nosa kapią krople potu. Pani Woźna jest na rozdrożu dwóch światów. Wie, że to ciało czymś kieruje, lecz jednocześnie współgra z innym, będącym gdzieś w szkole. Martwi ją tylko, czy to się kiedyś skończy. Ten wymuszony śmiech. Nie uczestniczy w wydarzeniach, lecz zdaje sobie ze wszystkiego sprawę za pośrednictwem cudzego ciała.

 

Wtem dzieje się rzecz niepokojąca. Ogień w piecu przygasa i tylko cicho szumi, jak pijana mucha. Pijana mucha? Co się ze mną dzieje. Pani Woźna / Klaun – zaczyna z lekka drgać, od ledwo wyczuwalnych, niepokojących spazmów.

 

Coś niebywałego. Dosłownie całe stada Śmiechujków, zmierzają w kierunku szkoły. Jeżeli kogoś dotykają, to tylko przypadkowo… ale już bez takich efektów, jak jeszcze niedawno. Co prawda, wesołość słyszalna… lecz tylko tu i ówdzie… jakby od niechcenia.

Wtem, zupełnie niespodziewanie, Miniaturki zaczynają się gromko śmiać. Tak przeraźliwie głośno, że trzeba uszy zatykać. Otaczają całą szkołę gromkim chichotem. Ludzie stoją przed nimi, mimo wszystko ich nie dotykając, chociaż w niektórych zemsta buzuje. Nagle przed wejściem pojawia się postać. Pani Woźna jak żywa. W pełnej klasie… tzn: krasie. Stworki zbliżają się do niej. Ona je chłonie w siebie, przy salwach ich gromkiego śmiechu. Chichoczą na zewnątrz i wewnątrz niej. Cała postać podryguje wesoło, lecz mieszkańcy milczą jak zamurowani. Powiększa się bardzo. Jest już wyższa od szkoły. Ma w sobie coraz więcej swoich podobieństw. Pochłonęła je wszystkie. Rechocze ogromnymi ustami, wyzwalając tumany wiatru, miętosząc chmury i zgromadzonych.

 

–– Mamo! Dlaczego nasza Pani Woźna jest taka duża, że aż sięga do nieba?

–– Co?… co mówisz dziecko… pewnie zjadła za dużo obiadku.

–– Czy ja też jak zjem dużo obiadku, będę się mogła bawić chmurkami?

–– Tylko żebyś później umyła rączki.

 

Ogromna postać unosi się nad szkołę. Coraz wyżej i wyżej. Odgłosy śmiechu zanikają wysoko w nieboskłonie. Po chwili już nic nie słychać. Cisza taka, jakby maki zasnęły.

 

–– Cholera, Szefie! Co się stało?

–– Sitka.

–– Sitka? Nie kumam.

–– Zaczęły wchłaniać śmiech, którego były przyczyną.

–– Tego typu sytuacja, nie miała prawa zaistnieć!

–– Widocznie miała, skoro zaistniała. Coś w przygotowaniach poszło nie tak. Za mała wiedza na temat… trzeba to na spokojnie przeanalizować... podjąłem decyzję o natychmiastowym przerwaniu eksperymentu.

–– Ale… dlaczego… mimo własnych korzyści, chcieliśmy im przecież pomóc.

–– I sobie.

–– Nie można zaprzeczyć.

–– Tak sobie myślę…

–– … u szefa to normalka...

–– … taa… czy ktoś ich zapytał, czy tego chcą?

–– My nigdy nie pytamy. Dobro to dobro. Po co pytać?

–– Hmm…

 

Tłum nie odchodzi. Czeka... jakby przeczuwał, że to jeszcze nie koniec i coś się wydarzy. Nagle przed szkołę wychodzi trzymetrowy klaun. Takiego widoku nikt się nie spodziewał. Na pewno ma schowane szczudła – myśli wielu. Po co tam był? Mało mieliśmy wesołości. Kolorowa postać zmienia się znacząco i raptownie maleje. Czerwony nos szybuje w podmuchach wiatru, w kierunku tablicy z napisem: „Dyrekcja szkoły życzy wesołych wakacji.” Po krótkim czasie, spada całe opakowanie i zupełnie wsiąka w ziemię. Zgromadzonym ukazuje się Pani Woźna w normalnym rozmiarze. Widać na jej twarzy wielką ulgę. Dzieci do niej biegną, serdecznie witając. Wiedzą dziecinnym zmysłem, że to ona, autentyczna. Dorośli też podchodzą. Nawet sam dyrektor cmoka ją w rękę, aż musi skołowana, na ten czas odstawić szczotkę. Wiwatów nie ma końca. Prawdziwej wesołości i radości – też! Bo chcą.

 

*

 

Gdzieś głęboko pod ziemią, nasionko uśmiechnęło się... jakby do nasionka.

-------------------------------------------------------

 

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Rafael Marius wróciłam do domu jak dama nowej generacji toyotą corollą, mam tyle systemów bezpieczeństwa. Gdyby ktoś usnął przy jeździe, zatrzymałaby się sama w punkcie zero. Dłuższy sen, weekend odpoczywam w domu:)
    • - Witaj, Rzeszowie - powiedziałam na głos, gdy wysiadłam z piątego wagonu pociągu ekspresowego Pendolino po przemierzeniu trasy z Gdańska. Działo się to późnym wieczorem 23. Grudnia, kilka minut po 23.00 . Cóż: zbieżność daty z godziną po typowym, jak wiedziałam, ponad półgodzinnym opóźnieniu tego właśnie pociągu. Kolejna zbieżność, tym razem odwrócona względnie naprzemienna: trzydzieści dwa. Ano, co zrobić. PKP, emocje nie pomogą. Rozejrzałam się odruchowo, poprawiwszy plecak ujęłam uchwyty walizek dużej i małej, po czym szybkim krokiem ruszyłam w prawo, w kierunku ruchomych schodów.    - Dawno tu nie byłam - kontynuowałam myśl. - Czas to nadrobić, pobyć w twojej przestrzeni chociaż raz na rok. Chociaż teraz, z okazji Świąt Bożego Narodzenia. Tak zwanych Bożego Narodzenia, poprawiłam się. Wszak Wszechświat odnawia się austannie w każdej żywej istocie, od najbardziej skromnej rośliny poczynając na najbardziej imponującym wiedzą, światowym obyciem, majątkiem czy fizycznością człowieku kończąc.     Westchnęłam ciężko.    Nasza przedwyjazdowa rozmowa - w znaczeniu moja i mojego mężczyzny nie była zbyt miła. Wiadomość, że chcę pojechać do dawno nie odwiedzanej rodziny na święta przyjął spokojnie - trudno zresztą, aby było inaczej. Ale gdy zapowiedziałam, że przez cały ten czas nie znajdę dlań ani chwili, poczuł się urażony.  Z tonu jego słów i wyrazu twarzy, pomimo zachowywanego spokoju, przebiło się wspomniane poczucie urazy.     - Chwilę - zaczął powoli. - Po twoim ponadrocznym zniknięciu bez słowa wyjaśnienia schodzimy się na powrót pod warunkiem, że będziesz dokładać więcej starań niż za pierwszym razem. Tymczasem w dwa miesiące po naszym drugim początku dajesz mi do zrozumienia, że nie dość, że podjęłaś decyzję o wyjeździe beze mnie, to jeszcze oznajmiasz mi, że nie będziesz miała wtedy czasu nawet na rozmowę, bo - jak to określiłaś - potem na pewno będziemy mieli go wiele? Nawet nie zaproponowałaś, abym z tobą pojechał - zaciął usta w sposób, którego nie lubiłam i którego trochę się obawiałam.     Dłuższą chwilę zbierałam się na odwagę. Przyszło mi to wbrew pozorom tym trudniej,  że pozostał opanowany, czego zresztą mogłam być prawie pewna: przy mnie zawsze bardzo mocno kontrolował uzewnętrznianie swojej mrocznej strony.     - Nie zaproponowałam - zaczęłam powoli odpowiadać, ze słowa na słowo coraz szybciej - wiedząc, że i tak pojedziesz tam ze mną. Chociażby po to, aby być blisko mnie. Co zresztą jest całkowicie logiczne także z emocjonalnego punktu widzenia. Po co miałbyś tkwić sam na drugim końcu Polski? - spróbowałam uśmiechnąć się lekko. Wyszedł mi ten uśmiech jak zwykle w podobnych sytuacjach. W reakcji uśmiechnął się tyleż lekko jak ja, a trochę od swojej strony - krzywo.     - Chyba lepiej, że proponujesz mi to późno niż wcale - odparł. - Ale czy zmienia to fakt, że sytuacja ta nie powinna mieć miejsca? Spójrz na to od mojej strony, wyobrażając sobie, że to ty zgadzasz się dać mi drugą szansę pod określonym warunkiem, tymczasem ja daję ci do zrozumienia, że ty i ten związek nie jest dla mnie tak ważny, jak cię zapewniam.     - To nie tak... - spróbowałam spojrzeć mu w oczy. Nie udało mi się. Odruchowo spuściłam wzrok, odwracając po chwili głowę. Wiedziałam, że w pierwszym odruchu chciał wyrzec z przekąsem, że dokładnie taki mój ruch był do przewidzenia. Jednak po chwili ciszy usłyszałam inne pytanie.    - A jak? - spojrzał na mnie, pozostając tam, gdzie stał i krzyżując ręce, po czym powtórzył trochę głośniej: - Jak?    Chciałam podnieść wzrok i spojrzeć mu w oczy. Nie zdołałam. Kotłowało się we mnie do tego stopnia, że przestałam być zdolną wykonać jakikolwiek ruch, o wypowiedzeniu jakiegokolwiek słowa nie wspominając. Przeklęte emocje! Przeklęte wspomnienia! Nie byłam gotowa powiedzieć mu o tak wielu sprawach z przeszłości. Gdy spotkaliśmy się i zaczęliśmy być ze sobą po raz drugi, obiecałam sobie - solennie na wszystko, co dla mnie ważne - że tym razem będę wobec niego w porządku. Że nie popełnię żadnego błędu. Że koniec z przerwami w komunikacji, z zamykaniem się, wycofywaniem i milczeniem. Z osobnym spaniem wreszcie, chociaż akurat przy spaniu w jednym łóżku nie upierał się twierdząc, że chrapie, a nie chce, abym chodziła ciągle niewyspana. Skończyło się tak, jak się obawiałam. W miarę upływu tygodni strach zapanowywał nade mną, coraz bardziej wpływając na moje postępowanie. Zmianę w moim zachowaniu i milczące "odstawanie" od złożonych deklaracji zauważył od razu. To, że początkowo przyjmował to w ciszy, ciążyło. Gdy zasugerował, abyśmy o tym porozmawiali, poczułam się przybita jeszcze bardziej.    - Znów zaczyna się dziać ze mną jak wtedy - spostrzeżenie to, a jeszcze bardziej to, że dzieje się tak właśnie - nie dawało mi spokoju. - Ale jak mam przyznać mu się do strachu? Do rozdźwięku pomiędzy uczuciem i chęcią bycia z nim a lękiem przed wspólną przyszłością?    Starałam się przerwać ten napierający na mnie od wewnątrz tok myśli, ciągnąć za sobą walizki międzyperonowym korytarzem do hali dworcowej, po przejsciu której zamierzałam złapać taksówkę. Nie wychodziło. Przemieszczały się po owalnej linii wewnątrz mojego umysłu, to przyspieszając, to zwalniając przy pytaniu "Pędzimy jak chcemy. I co nam zrobisz?" Po czym gasnąc i przekształcając się w pobrzmiewające jego głosem pytanie. Które zadał mi sięgając po moje ręce, biorąc za dłonie i przyciągając do siebie, ale zatrzymując krok przed nim tak, aby musiała popatrzeć mu w oczy.    - I co ja mam teraz z tobą zrobić?      Rzeszów, 25. Grudnia 2025   
    • Rzekli mu bracia: – „To dziś bracie!” – „Następne dziecko dla mnie macie.” – „Tak dziecko, ale nie następne! Tysiącleć wpraw szlaki tu błędne, Weź duszę Zbawiciela na świat! Choć wątpliwe czy będzie mu rad? Widzisz z nami wszystko…: krzyż i śmierć, Na Boga, tak ma być, bierz i leć!” Wziął czarnoskrzydły dziecko-słońce I spadł pociech szepcząc tysiące, Zdumion, a szczęśliw kogo niesie… . . . – „Panie magu, patrz tam: Kometa!” – „Choć, zda mi się piękna, to nie ta, Co się wśród dal kosmosów niesie… Siodłaj koń! Anioł niósł tam dziecię.”   Wszystkim dobrym duszom z życzeniami wszystkiego najlepszego na Święta Bożego Narodzenia.   Ilustrował „Grok” (pod dyktando Marcina Tarnowskiego), grafiką „Anioł niosący duszę Jezusa na ziemię”.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @Rafael Marius Rafał ja lubię swoje piosenki. Lubię je i lubię każdą z nich. Jest to nieco bezkrytyczne przyznaję, ale istotnie lubię te teksty. Wiadomo jedne gorsze, drugie lepsze, trzecie nijakie. W dodatku z podkładem AI, a to zupełnie nie to samo. Ale nie przeskoczysz. W ogóle świat nie bardzo chce żebyś to przeskoczył :) Taki lajf już. 
    • @Rafael Marius będę tęskniła :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...