Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pupcio i Dupcio Na Dzikim Zachodzie


Rekomendowane odpowiedzi

*<#*#>*

 Miasteczko, o przewrotnej nazwie: ''West and Green,'' leży we wschodniej, mniejszej części, niezupełnie zdziczałego zachodu, a ta umiejscowiona jest w północnym fragmencie, południowej części, leżącej gdzieś miedzy nimi, ale trochę na ukos, po lewej stronie, gdyby spojrzeć od południowego wschodu. A zatem doczłapanie do celu, na koniu w siodle, nie powinno nastręczać trudności.

 

W tej chwili siedzę na suchym czymś, gdyż nośnik kompletu moich danych, też siedzi i odpoczywa. Z prawej strony dostrzegam w porządnej odległości, biegnący dyliżans. Trochę mnie zastanawia, dlaczego nie jedzie, ale słońce praży niemiłosiernie kapelusz, a on moją głowę, a zatem wszystko jasne. Może biegać. Mój wierzchowiec jest czarny, ale ów pojazd jeszcze bardziej. Normalnie tak przeraźliwie czarny, że gdyby goły murzyn biegł obok, to byłby doskonale widoczny na tle pojazdu.

 

*<#*#>*

Celem podróży jest Szeryf. Niestety nieczynny. Został wysadzony w Wielkim Wybuchu Dynamitu, w okolicznościach nieznanych, natomiast doskonale usłyszanych. Mieszkańcy popadli w marazm po tak dotkliwej stracie. Powiadomili mnie o tym: gołębiem latającym, tam gdzie sobie życzyli, żywiąc nadzieję, że jakoś temu zaradzę. Chodzą słuchy, iż Szeryfa wysadził jego kolega: Indianin, któremu podobno - niekoniecznie świętej pamięci - zbałamucił żonę. Po robocie, ów czerwonoskóry przyjął imię: Milczący w Mowie, gdyż huk go ogłuszył a wybuch tak przestraszył, że zaniemówił.

 

Tak czy siak, postanowiono zbudować Zacnym Zwłokom, jeszcze bardziej zacny pomnik. Jedynym dostępnym budulcem, którego można było uformować w nieboszczyka, okazał się: piasek. W końcu pomnik usypano, ale wciąż wiatr rozwiewał. Obudowano zatem monument, wszechobecną drewnianą wiatą i wyrąbano drzwi zamykane na klucz. Przy drzwiach siedzi teraz Babcia Pomnikowa i pobiera opłatę, od kuknięcia do wewnątrz. Wielu z łezką w oku, płaci i kuka. Oddanie hołdu jest gratis.

 

*<#*#>*

To co przeczytałem na gołębiu, zatrwożyło mnie wielce. Dlatego jadę do miasteczka. Dowiedziałem się, że już od dłuższego czasu, biedni mieszkańcy, ślęczą obok wiaty o chlebie i wodzie, terroryzowani przez Małomównego Zamachowca. A właściwie nic nie mówi. Jest teraz cichy, niepokorny i zawzięty. Podobno zamiast brody rośnie mu zemsta. Tubylcy nie chcą się cofnąć i zrobić przejście, by mógł na spokojnie wejść pod wiatę, włożyć dynamit i wysadzić podobiznę tego, co mu rogi przyprawił.

 

No wreszcie jestem w miasteczku. Jedyna ulica opustoszała, gdyż wszyscy są zgromadzeni w newralgicznym miejscu. Widzą mnie i machają na powitanie. Cichy Zamachowiec mi nie kiwa, bo stoi do mnie tyłem. Obawiam się jednak, że gdyby nawet stał przodem, to i tak by nie pokiwał. Podchodzę całkiem blisko. Słyszę rozmowy:

 

– Czy nie widzisz, że Milczący w Mowie coś prawi?

– Widzę, ale nie słyszę.

– Głupiś. Mówi do nas ręką. Na migi nam grozi.

– Czy ktoś zna migowy.

– Ja znam, ale na dwie. Mogę zapytać.

– Na dwie ręce nie odpowie, bo by musiał rewolwer odłożyć.

– To skąd mamy wiedzieć czego chce?

– Szpaleru między nami. To chyba jasne.

– W dupie będzie miał szpaler. Pomnik dla nas świętością. Nie pozwolimy rozpizdrzyć członków Kochanego Szeryfa.

– Że też musieliśmy trafić na takiego terrorystę.

– Nie jego wina, że się wtedy przestraszył.

– Głupiś. Jeszcze go bronisz.

– Babcie ktoś zawiadomi. Pomoże nam.

– Chyba nie pomnikową?

– A gdzie tam. Mam na myśli: Bazorewolkę. Zapomniałeś?

– Znaczy: Babcię Zombie Z Rewolwerem.

– Właśnie.

– A to co innego.

 

W ten sposób wszedłem w temat, nie dochodząc do słowa. Wredny Milmo mnie nie widzi. Miarkuję sam ze siebie, że mam pójść po kogo trzeba.

Stoję na przytulnym cmentarzu. Przy jednym z grobów z furtką na wierzchu, widzę tabliczkę: ''Tu mieszkam. Budzić tylko w nagłej potrzebie, niecierpiącej zwłoki''

 

Babcia po chwili wychodzi. Trochę zaspana i rozłożona, ale gotowa bronić swoich współplemieńców. Wygląda normalnie, gdyby nie liczyć, odpadającego tu i ówdzie ciała. Trzyma w kościstej ręce prawdziwy rewolwer. Podobno ma dziwne właściwości. O nic nie pytam. Szczerze mówiąc, czuję się trochę nieswojo i czuję coś poza tym. Nagle słyszę pytanie:

– Chłopcze! Czy ty wiesz, z kim masz do czynienia?

– Oczywiście.

– To znaczy gówno wiesz.

 

Milczę przez całą drogę, zdegustowany niekulturalnym zachowaniem. Do kurwy nędzy! Nie przywykłem do takiej wulgarnej mowy!

 

Podchodzimy od tyłu. Milmo nadal ręką nadaje, a zniewoleni słuchacze są wnerwieni, bo nie wiedzą: co. Jesteśmy bliżej i bliżej. Nagle zamachowiec, jakby poczuł pismo nosem. Odwraca się w naszym kierunku. W tym samym momencie, wszyscy jesteśmy świadkami nagłego zjawiska - odzyskania mowy i słuchu. Zaczyna wrzeszczeć ze zdziwienia... lub szoku doznał. Reszta wokół zaniemówiła z wrażenia, łącznie ze mną. Rewolwer leży na ziemi, a laski spod koszuli wyleciały i leżą nieużyte. Słyszę głos jak zza grobu:

 

– Wnuczku! To ty? Na prawdę? Babcia zaraz cię przytuli.

– Babciu! Ty żyjesz?

– Nie wnuczku. Nie żyję. Ale teraz tak.

– Babciu, nie czyń sobie ambarasu z przytulaniem. Białą koszulę mam na sobie i pragnę, by taką pozostała.

– To chociaż daj pyska!

– Tylko nie to!! Sorry... rozumiesz chyba. Przykleić się mogę!

– Nie będziesz wysadzać? Przyrzeknij!! Bo jak co, to cię wszędzie znajdę... i przytulę... i wycałuję i...

– Żadnego wysadzania. Przyrzekam.

– Masz szczęście łobuzie, że Szeryf był Androidem. Gdyby żywym człowiekiem, to byś skończył na krześle elektrycznym.

– Babciu. Będę wypasać bydło. Zapracuje pieniążki. Odkupię im Szeryfa. Na wyprzedaży...

– Na żadnej wyprzedaży - zagrzmiał zgromadzony tłum.

– No dobra. Nie na wyprzedaży. A na raty mogę?

 

Sielankę spotkania po latach przerywa jęczenie. A właściwie zdanie:

– Jeszcze tych brakowało do pełni szczęścia.

 

Dostrzegamy ciemną plamę na horyzoncie. Też się domyślam, co to takiego. Tym razem widzę, że naprawdę jedzie a nie biegnie. To Czarny Dyliżans. Zbliża się samoczynnie, w obłokach żółtego pyłu. Zdaje się falować w gorącym powietrzu. Wszyscy stoimy jak zaczarowani. Coś jest w tym widoku, hipnotyzującego. Słońce zaczyna zachodzić. Czerń dokładnie widać, na tle czerwonawej tarczy. Po krótkim czasie oczekiwania, pojazd przystaje na środku ulicy. Tylko Bazorewolka się dziwnie uśmiecha. Ciekawe co wymyślą tym razem.

 

Czarne jak smoła drzwi, otwierają się z przeraźliwym skrzypieniem. W kompletnej ciszy, brzmi to jak zepsute dzwony. Po chwili zauważamy, że coś wystaje z dyliżansu.

Nagle ni stąd ni zowąd, wyskakują z wnętrza: dwa niewielkie, czerwonawe kościotrupki z piórkami na czaszkach. Zupełnie gołe i doszczętnie: szczupłe. O razu można zauważyć ich cechę charakterystyczną. Jedynym miejscem cielesnym, są ich tyłki. Tylko to zachowały. Przodu też nie mają. Ludzie zaczynają wrzeszczeć:

 

– O zgrozo! To Pupcio i Dupcio. Tylko nie oni!

– A mieliśmy nadzieję...

–... że to inne stwory. Te co ostatnio. Nachlali się z nami i spokój. A te głupole nie wiadomo, co wymyślą.

– Raczej wiadomo. Biegnijmy do chałup!!!

 

Zupełnie nie wiem, co jest grane. Obawiają się? Czego? Dwóch wesołych, szczupłych facetów? Bazorewolka milczy, z uśmiechem na niecałej twarzy. Wiadomo, swoją nie tkną raczej.

 

Nagle dostrzegam początek kołomyjki. Już wiem, dlaczego tubylcy w strachu. Najbardziej ponuracy i poważni. Pupcio i Dupcio podbiegają do ludzi. A każdego, kogo połechcą piszczelami i piórkami, dostaje ataku śmiechu. Po krótkim czasie słychać zewsząd wszechobecny: rechot. Przypomina to obrady w sejmie, ogromnych żab. Wielu leży na plecach i wierzga nogami w spazmach śmiechu. Niektórzy sikają w spodnie lub na biegnącą suchą trawę. Różnie to wygląda z różnymi. Mnie żaden nie dotknął. Może jestem za obcy. Wole nie wiedzieć, dlaczego.

 

Nagle słychać przeraźliwy wrzask, przechodzący w kulminacyjny rozkaz: ''Dość. Do mnie"

 

Pupcio i Dupcio, lekko pochyleni, ze zwieszonymi piszczelami i smutni tacy, podchodzą do Bazorewolki. Cała reszta przestaje się śmiać.

– Posłuchajcie uważnie PD, gdyż powiem tylko raz. Fajnie było przez wiele lat, ale co za dużo, to nie zdrowo. Trza sprawę rozstrzygnąć. W pojedynku. W samo południe, już nie da rady, lecz za chwilę: tak. Między mną a wami dwoma. Czas wam tyłki odstrzelić, a później do grobów, a a, kotki dwa... na wieki. Zrozumiano?

 

– A jak my cię zabijemy, to co?

– To się pośmiejecie ze mnie, mówiąc banalnie. Ty będziesz sekundantem!

 

Wysunięta do przodu kość paluchowa, z dyndającym płatkiem skóry, wskazuje znacząco mnie. Mam być sekundantem? W takim czymś? To chyba pierwszy raz w życiu jak dobrze pamiętam.

 

Pojedynek w toku. Jeden rewolwer na dwa. Pupcio i Dupcio nie trafiają. Metalowe Pupki omijają cel. Natomiast dwa pociski Babciowe z jednej lufy, przelatują obok P i D, lecz zaraz zawracają, by rozwalić cielesne tyłki. Doszczętnie. Zostają dwa gołe kościotrupki, trzęsące się z zimna. Zakrywają ze wstydu, kostnymi dłońmi, tylne części. Łzy kapią do miednicy.

 

Babcia bezdotykowo się z nami żegna i odchodzi w kierunku cmentarza. Nieznośni Śmiechbójcy, kroczą posłusznie przed nią, jak baranki na pochmurnym niebie. Klekoczą o wiecznym spoczynku, narzekając na przyszłą: nudę.

No ale skoro Babcia mogła... to kto wie. Może kiedyś powrócą. Uśmiechnięci, radośni i przyodziani.

 

Dopiero teraz każdy zerka - niektórzy po cztery razy - widząc rzecz niebywałą. Dyliżans w czasie pojedynku, zamienił się w: karawan. Będzie jak znalazł, gdyby co. Niestety. Właśnie przeistacza się w ogromny tort w kształcie: kosy. Leży teraz na środku ulicy, zapraszając na poczęstunek. Ludzie głodni, to biegną. Kilku wstępuje po instrumenty muzyczne. Inni wywlekają dechy i kładą parkiet. Jeszcze inni zakładają kapelusze, ostrogi i butelki. Jednym słowem: uczta, tańce, przy skocznej, wesołej muzyce. Nie biorę w tym udziału, bo coś przeczuwam. Zgadłem.

 

Ludzie przeistaczają się w bardzo wesołe zombie. Rozśmieszają siebie nawzajem, do upadłego. Wsiadam na konia i czym prędzej znikam z miasteczka: ''West and Green''.

 

*<#*#>*

 W tym miejscu powinno być jakieś zaskakujące zakończenie. Nic z tego. Dosyć mam wrażeń na dzisiaj. A jestem autorem tej opowiastki.

 

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @andreas Polecam także szczególnej uwadze mój wiersz zatytułowany ,,Mysia Wieża króla Popiela"    
    • filozof waży  wysokoprocentowo palą się koty    
    • Wódy Arktyki - Stacja Alcatraz.    CZ.1. TYTUŁ: DZIEWCZYNA W CZERWONEJ SUKIENCE    Dziś znów chochliki przyniosły wódę. Tak nazywałem moje szlachetne, menelskie „potrzeby”. Było ich kilka głównych i kilka podrzędnych. Dbałem o ich satysfakcję. Nie linczujcie mnie za to, w końcu wynalazkiem potrzeby są różne mechanizmy, a hedonizm rozpoczęty trzeba kuć póki jest gorący. Już tak kuje  dziesięć lub piętnaście lat. Sam nie pamiętam, ile dokładnie, niby były chyba jakieś przerwy, ale dziura w głowie ich udowodnić nie potrafiła. Wóda jest dobra, bo dobra jest wóda - cytat na poziomie tężyzny mojego rozumu. Ale jak coś działa, jest prawdziwe, to po co to zatrzymywać. To tak, jakby zatrzymywać zegarek z wyrzutami, że odlicza czas. W zasadzie kiedyś lubiłem kwestionować różne tezy, w końcu wątpię, więc jestem, jednak ani kształtu butelek, ani smaku wudżitsu, a nawet efektów samego alkoholu obalić w swojej wyobraźni nie potrafiłem, a próbowałem trzy razy po pijaku i dwa razy na trzeźwo. Wóda po prostu cieszy. I to wystarczy. Białe myszki też były szczęśliwe, przyszły gromadnie, aby poczuć kopa. Nie chciałem, żeby piły, w końcu tak bardzo je lubiłem, gdy były trzeźwe. W odróżnieniu od stanu po alkoholu, bywały skryte, opanowane, tajemnicze, a po pijaku to się zmieniało. Zresztą, jak ktoś lubi wódę, to dobrze wie, jak to jest, gdy trzeba dzielić się z pasożytem, ale inaczej myśli się, bo oficjalnie dużo trudniej, gdy pasożyt staje się twoim jedynym przyjacielem, naprawdę tym jedynym, który zna cię na wylot i usypia w twojej długiej, rdzawej brodzie, starając się opanować helikoptery. Te ich czerwone oczy, ach!  Nie umiałem im odmówić. Odkręciłem butelkę i do nakrętki nalałem swojskiego paliwka. One po kilku głębszych robiły dla mnie wszystko. Tańczyły i śpiewały przepełnione swoją własną a jakby moją radością, wyeksponowaną w cieniach na ścianie i w atmosferze wokół. Po pijaku stawałem się królem tych myszek, wulgarnym jokerem - treserem małych dziwek z dziury w kapliczce koło starej stacji transmisyjnego-telefonicznej. Szkoliłem je cyrkowych sztuczek, posłuszeństwa różnego rodzaju, jak turlanie nakrętki od ściany do dłoni, czy skakanie z jednej dłoni do drugiej, nigdy nie spostrzegłem, że ich nie ma - związek idealny, bezstratny. Zakwestionowałem ich obecność dopiero na końcu istnienia stacji arktycznej - „Alcatraz”, mojego domu. To było na starość już wylotną, w przedsionku w ostatnim wagonie istnienia. Nierozczarowałem się, wspomnienia były prawdziwe, mimo iluzoryczności ich obecności na trzeźwo. Ale inaczej wszystko wygląda, gdy nie pamiętasz, co to trzeźwość. Jak kojarzy ci się ona z jakąś chorobą, z jakimś wirusem depopulacji, czy z zakazaną warszawską piosenką podczas wojny. Wódka była ciepła, dziwnie ciepła, to rzadkie tutaj w Arktyce. Czyżby ktoś celowo ją ocieplił, abym to zauważył? Na szczęście jestem sam, więc to niemożliwe. To są znowu te pierdolone na dnie bez koła ratunkowego - rozsądku - urojenia. To tylko mokra i zimna paranoja samotności. Odkąd puściłem kota Aka:„Skarpeta”, na małej, topniejącej krze ku ostatniemu widzeniu z Ojcem Niebieskim lub, kurwa!, z osranym przez małpy pomnikiem - Charlesa Darwina, co do czego pewności nie miałem, jestem w tej bazie sam. Hmm… lub prawie sam, bo szaleństwo pustki interpersonalnych relacji, szaleństwo braku cipy, przybierało różne kontrowersyjne i konwersacyjne obrazy osób i rzeczy trzecich. Póki co, relacje rosły w siłę z małymi białymi myszkami, ale jestem pełen wiary i nadziei, że zrobi się tłoczniej, że zespół ożyje, wyrwany szaleństwu z gardła w okrzykach - „Odi profanum vulgus et areno” lub „De profundis clamavi” Któż zagrzał mi wódę? A może zwariowałem? Czy myszki nie dobierały się do mojego atomowego paliwa? Raczej zamek na klucz w pancernej szafie, jednym kantem wychylonej na zewnątrz stacji, co sprawiało efekt chłodniczy, uniemożliwia otwarcie bez klucza, ale te małe kurwiki są jak tajni agenci. Nie wiedziałem, ale zdołałem już do niepewności przywyknąć. Była jak wszawica w burdelu, nieopuszczała na krok. Chyba, że ta ponętna kobieta w czerwonej sukience, którą widziałem w Atenach dwadzieścia lat temu, wyszła mi ze snu? Ta trzydziestoletnia amatorka szkoły powszechnego gwałtu publicznego wywołanego impresją otoczenia, nie była z pierwszej łapanki, ona dobrze wiedziała, jak rozpalić żądzę i zgasić jak peta. Co noc mi się śniła w innej fryzurze i innym makijażu - ona była jak skrzynka na największą miłość, na miłość życia. Myślałem, że skoro białe myszki mogą wyskoczyć z bani, to dlaczego nie ona…? Już długo nie podważałem ich egzystencji; pulsu krwi i bicia małych serc, ani przekazu myśli pomiędzy nami. Czy kobieta w czerwonej sukience jest opodatkowana? Czy ma swoją niepodważalną i nieosiągalną cenę? Czy nie straciłem wszystkiego by tu być? Czy to nie wystarczy? Winiłem o to wódkę, tw cholera musiała być kiepska, wiem, bo sam ją robiłem, haha! Mimo to obraziłem się na nią, bo jej dobro mnie irytowało, niby daje paletę korzyści, ale ciągle sśie, wymaga uwagi i tańca jakby z mordoru, czyli w krokach coś pomiędzy Dance Macabre a Tango, a to mnie niszczyło, więc o 4 do 6 minut później polewałem, przełykałem bez rozkoszy ani salw honorowych, trzymałem butelkę przez szmatę, nie wymawiałem jej imienia ani nie patrzyłem w oczy. Moja strata była jej bólem. Implikowałem go jej immanentnie i transcendentalnie, wszystko po to, aby jej udowodnić, że to ja panuję nad nią i żeby czuła ból obrazy, tej zimnej ignorancji z mojej strony. Mimo to gdzieś  w głowie miałem nadzieję, że wóda zmięknie, jak zakładnik wieży szyfrów, gdzie między obiektem tortur a torturującym tworzy się jakaś więź. Jeden błysk w oku blady, niemy uśmiech i już relacje zmieniają wartość, jakby ulegając przebiegunowaniu. Prawda jest jednak taka, że ja i wóda jesteśmy starymi masochistami, co utrudniało dialektykę perswazji - z jednej strony, a z drugiej wspólne straty przeważały na jej niekorzyść. Powoli ginęła, co mnie przyjemnie pobolewało. Może to jest czas na porozumienie, ta jej psychologiczna gierka o przetrwanie wydaje się dążyć do mojego sukcesu. Zdziwilibyście się, co człowiek potrafi zrobić, jak jest nastawiony na przetrwanie.  W pewnym momencie każdy z obecnych tu w sali tortur magicznie osiągną swój cel. Tak sie przynajmniej wydaje, gdy nie liczysz krzyków, stępionych oczu od denaturatu, krzywych igieł i wytartych strzykawek po serum prawdy, kwasu z akumulatora i czasu na urabianiu bohatera podlegającego perswazji, to są jednak straty, a psychika dziecka ukryta, jak strach na wróble w buszu i ciemności podświadomości, w końcu zapłaczę. Podobno lepiej płakać na początku, na świeżo, wtedy to mniejszy upadek, a po kilku „akcjach” przestajesz już czuć, bo gdy tak odkładasz załamanie, to potem upadek może zabić. To wtedy nie tylko płacz a kołnierzyk - szubienica, zestaw żyletek Polsilver, most dla odweselonych z widokiem na krematorium itp. Tak mogłoby być w moim przypadku. Gdy wóda zmiękła czułem syndrom Sztokholmski. Te relacje - wierzyłem - nie pójdą na marne. Czekałem na akt I i scenę finalną, gdy lady in red wchodzi z butelką wódki za podwiązką. Nie musiała być duża. Wystarczy, że będzie ciepła. A szanowna pani w czerwonym, do kurwy nędzy, powie mi, że moją butelkę wódki zagrzała między udami. Myszki razem ze mną patrzyły w kierunku drzwi wejściowych w oczekiwaniu, że ona wejdzie. Nie przyszła.   Koniec części I pt. Dziewczyna w czerwonej sukience.   Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
    • babcia opowiadała mi  o takim miejscu gdzie pod kuchnią nigdy węgiel nie gaśnie i malując rodzinne strony farbami świętego Łukasza próbowała kształtować moją duszę dziś gdy coraz chłodniejsze mgły dotykają mnie szadzią na tle ciepłego błękitu dzierga na drutach obłoki    a ja w srebrze pajęczyn cicho przywołuję twarze  głosy  i zapach powietrza z Kamionki Strumiłowej  
    • Nie to nie bez łaski    Innym sypiesz tęgim groszem Mi figę stawiasz przed nosem Pal cię sześć  No i cześć  To oszustka szóstka jest   I czego to się zachciewa Pani jeszcze w pretensjach? Perfumy biżuteria? Nowe meble do sypialni I kominek mieć w bawialni?   Kominek marzył mi się zawsze A jakże    Nic takiego się nie stało  Zawsze wszystkiego było za mało    To takie smutne Że popołudnie nie przyniosło  Zmiany Choć ranek był pełen nadziei  Teraz wiem  Nic się nie zmieni   Nie to nie bez łaski  Pal cię sześć  No i cześć    Ta podróż kończy się  Szkoda tylko że w tym Miejscu   Nie masz racji Może szkoda Może wszystkim Lecz to nie powód do płaczu  Lecz do akceptacji 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...