Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ɱíɑsեҽϲzƙօ Cudu


Rekomendowane odpowiedzi

P̅r̅o̅l̅o̅g̅

 

Tego nie przewidzieli. Wylądowali na nieprzyjaznej planecie. To prawda, nie mają dużych rozmiarów. Mógł to być przypadek. Istota tego świata nie zauważyła obiektu o takim niewielkim rozmiarze. Lecz mógł nie być. Zrobiła to specjalnie. Przygniotła ich dziecko butem. Przeżyło. Są odporni. Nie ma groźby utraty życia. Liczy się jednak sam fakt. Takiego, a nie innego działania.

Rozwieszą gaz nad ich wioską. Rodzaj nadsłonki. Mogą kształtować umysłami: jej powierzchnię, kształt i coś jeszcze. Będzie wisiała nisko, prawie przy ziemi. W końcu nabierze odpowiednich właściwości. Pozbawi ich bólu. Może nie wszystkich. Te istoty są bardzo różne. To będzie zemsta. Opuszczą wrogi świat. Może kiedyś powrócą lub nie.

 

~̅~̅

Zatrzymuję samochód. Czytam napis: ''wstęp do miasteczka, tylko na własną odpowiedzialność''. Nie ma żadnego innego wyjaśnienia. To mnie trochę zastanawia. Powiedziano tylko, że mam ''obadać sprawę'' ale to się wiążę z ''niebezpieczną możliwością,'' że nie wrócę stamtąd żywym, więc do niczego nie chcą zmuszać. Rzecz jasna zdecydowałem, że pojadę i się rozeznam. Mam ryzyko wpisane w krew. Po prostu lubię takie dziwne sytuacje. Do tabliczki, przywiązana jest żółta taśma. Rozciąga się na boki i prawie niewidoczna, znika pośród drzew. Las po obu stronach drogi, nie jest gęsty. Błądzę wzrokiem między drzewami i coś mnie zastanawia, tylko nie potrafię dokładnie określić: co. Chodzi o część lasu, będącego po stronie miasteczka. Leśne podłoże wygląda gdzie nie gdzie inaczej.

 

Wtem dostrzegam coś białego, w odległości kilkunastu metrów, po lewej stronie. Podchodzę bliżej. To biały kwiat zrobiony z bibułki. Jest doczepiony do pleców trupa. Leży twarzą do ziemi, kawałek od żółtej taśmy, poza granicą miasteczka. Ubranie jest pobrudzone, ale nie wygląda źle. Zastanawiam się, od jak dawna tutaj jest i skąd we mnie pewność, że nie żyje. Wiem, że powinienem ten fakt zgłosić na policję, ale ciekawość nabiera tempa, a w zwłokach, możliwość przyjęcia pomocy i tak minęła bezpowrotnie.

 

Nawet nie zauważam, że zrobiło się prawie ciemno. A przecież przysiągł bym, że jestem tutaj dopiero parę chwili. Postanawiam samochód zostawić i pójść dalej pieszo. Droga ciągnie się między drzewami, które tworzą swego rodzaju tunel, na którego końcu widać ledwo widoczne światła miasteczka.

 

Hotel jest nieduży, jednopiętrowy. Wnętrze urządzone trochę w starym stylu, lecz czyste i schludne. Jedynie na podłodze dostrzegam, coś w rodzaju rozmazanych śladów. Podchodzę do pustej recepcji. Naciskam na przycisk dzwonka. Po chwili przychodzi starszy człowiek. Ma twarz dziwną na tyle, że nie potrafię określić, co jest z nią nie tak. Mam wrażenie, że dźwiga na niej, cudze cierpienie.

 

– Dzień dobry. Chciałbym wynająć pokój... powiedzmy na tydzień. Są wolne miejsca?

– Owszem. Ale tylko na piętrze. Parter jest cały zajęty. Domyślam się, że pan przyjezdny.

– Tak. Chciałbym tu pobyć kilka dni.

– Po co?

– Podobno dzieją się tutaj... jakby to określić... dziwne zdarzenia. Nie chcieli mi powiedzieć, o co chodzi.

– Kto?

– No ci, co mnie tutaj wysłali. Jestem dziennikarzem.

– Dziennikarzem? No cóż, jak pan sobie chce.

– Co to za hałasy?

– Hałasy?

– Jakby coś... szurało na podłodze.

– To z pokojów na dole. Tylko tak mogą.

– Co mogą? Kto?

– Sam pan rano zobaczy. Proszę się tutaj podpisać... oto pański klucz. W nocy przeważnie śpią... przyzwyczaili się trochę... ale różnie bywa.

 

Żeby wejść na pierwsze piętro, muszę iść przez długi korytarz na parterze. Z wielu pokoi dobiega dziwne szuranie i stłumione pojękiwania. W ciszy otaczających ścian, brzmi to nie bardzo zachęcająco. O dziwo z zaśnięciem nie mam problemu. Może dlatego, że jestem bardzo ciekaw, czym powita poranek.

 

~̅~̅

– Może nie powinniśmy go tam wysyłać.

– Teraz też tak pomyślałem. Tym bardziej, że nic nie będzie mógł na to poradzić.

– Tak jak my zresztą. I tak mają szczęście, że ich tam nie zostawili.

– No wiesz... powiązania rodzinne, też swoje robią.

– To prawda... ale nie jednemu by się sprzykrzyło na to patrzeć, już nie wspomnę o pomaganiu.

 

*

Budzi mnie przytłumiany gwar uliczny. Mam wrażenie, że odgłosy za oknem są nie takie jak trzeba. Znowu te cholerne szuranie. Wiem, że najprościej, to wyjrzeć przez otwarte okno i od razu będzie wszystko jasne. Coś mnie od tego powstrzymuje. Jakbym bał się widoku, który niebawem zobaczę. Nagle słyszę przeraźliwy wrzask. Nie trwa długo i szybko cichnie.

*

 

– Ale powiedz sam... jakie oni mają wyjście z tej sytuacji. Praktyczne żadne.

– On jest bystrym facetem. Może coś wymyśli.

– Dobrze wiesz, ilu lekarzy i różnych typów naukowców tam się przewinęło. I co? I nic.

– Szkoda słów. Jedynym wyjściem jest...

– Właśnie. Kto im to zrobił?

– Lub: co. I dlaczego nie wszystkich dotyczy?

– Tego się raczej nie dowiemy.

 

~̅~̅

Słoneczna pogoda jest przeciwieństwem moich myśli. Podchodzę do okna i lekko się wychylam. Mam pod sobą ulicę. Trochę dalej dostrzegam niewielki rynek. Aż mi ciarki przechodzą po plecach. Prawie cały jest pełen ludzi. Tylko że większość czołga się zupełnie przy ziemi. Nawet głowę rzadko podnoszą. Sprawiają wrażenie, że poruszają się... tylko po to, żeby być w ruchu. Jeszcze bardziej przytłacza fakt, że dotyczy to także dzieci. Też się czołgają. Właśnie jeden mężczyzna i mały chłopczyk, przesuwają się pod moim oknem. Obok idzie kobieta. Rodzina na spacerze - myślę sobie. Ale dlaczego mąż i dziecko muszą się czołgać. Słyszę pisk hamulców. Przed jednym z samochodów, pełznie przechodzień. Płasko przy jezdni.

 

Jestem na ulicy. Teraz wiem, dlaczego słyszałem i słyszę: szuranie. Widzę człowieka siedzącego na ławce. Popija coś z butelki. Może mimo wszystko, coś wyjaśni.

 

– Dzień dobry. Proszę mi powiedzieć, co tu się wyprawia?

– Przyjezdny jesteś?

– Tak.

– Dużo było przyjezdnych. Mądrych ludzi. I co? I gówno! Nic nie poradzili. Dupy w troki i odjechali. Pies im mordę lizał... słyszysz ten szelest za mną w krzakach?

– No słyszę.

– To moja żona i dziecko szeleszczą. Ale już niedługo. Ja też mam nóż. Za chwilę ona poderżnie gardło dziecku a później sobie. Wtedy ja zrobię to samo. Im nie mogłem poderżnąć. Nie mam tyle odwagi. Przestaną cierpieć, a ja przestanę cierpieć, patrząc jak one cierpią. Rozumiesz? Gówno rozumiesz!

 

Z krzaków nie dobiega żaden dźwięk. Biegnę tam. Leżą twarzą do ziemi, w kałuży krwi. Matka trzyma w ręce zakrwawiony nóż. Wracam w stronę ławki. Właśnie facet podcina sobie gardło. Oddalam się z tego miejsca, zważając by kogoś nogami nie potrącić. Idę w kierunku hotelu, jakby w dziwnym transie. Może tam się dowiem czegoś więcej. Dostrzegam dwójkę dzieci. Jedno idzie, drugie się czołga. Przystają na chwilę. Stojące chce podnieść, to leżące. Znowu słyszę ten dziwny wrzask. Kładzie go na ziemię. Uspokaja się.

Jestem blisko hotelu. Przed wejściem leży człowiek. Unosi głowę nad chodnik. Tylko na chwilę. Nigdy nie zapomnę, tego spojrzenia, pełnego bólu.

 

W hotelu nic się nie zmieniło. Może poza tym, że nie słyszę tych dziwnych dźwięków. Przywołuję recepcjonistę. Przychodzi po chwili.

 

– Co tu się do cholery wyprawia? Przed chwilą byłem świadkiem samobójstwa. Wyobraża pan sobie?

– Nie muszę sobie wyobrażać... niestety. Zdarza się, że nie wytrzymują.

– Chodzi o tych, co się czołgają?

– Tak.

– Czego nie wytrzymują?

– Czołgania...

– Jak to?

– To się stało w jeden dzień. Nie wiadomo dlaczego i... skąd. Nic nie można na to poradzić. Już wielu próbowało.

– Ale o co chodzi?

– Wielu zupełnie nagle, poczuło wielki ból. Szczególnie w głowie. Zupełnie przypadkowo się zorientowano, że im głowa jest bliżej ziemi, to mniej boli. A jak się czołgają, to prawie wcale.

– A nie mogą po prostu leżeć?

– Wtedy bardziej boli, ale jakoś można wytrzymać. W przeciwnym wypadku, nie mogli by zasnąć.

– Czyli jedynym sposobem, żeby nie odczuwać bólu, to czołgać się z głową przy ziemi.

– Tak. Być w ruchu. I to jeszcze z twarzą skierowaną w dół. Dobrze, że pozostali są wyrozumiali. Sąsiedzi z piętrowych budynków, których dotyczy ta zaraza, mieszkają u tych, na parterze, lub tutaj w hotelu. Byle jak najniżej. Wspieramy się jak możemy. Nie wiem, co będzie dalej. Dużo by trzeba opowiadać. Nawet nie mogą się obrócić na plecy. Na domiar złego, tego typu... rozbieżności dotyczą wszystkich. Także rodzin. Jedni się czołgają, drudzy nie.

– Czyli jedynym sposobem, żeby nie cierpieć jest...

– Tak... lub dotarcie poza granice miasteczka. Tam też umierają.

– I nie ma żadnej... iskierki nadziei?

– Iskierki nadziei, powiadasz pan. No niby jest. Jak byli tutaj ci wszyscy... uczeni, to się okazało, że wszelkie choroby opuściły tych, co się czołgają. No wie pan... nowotwory i różne inne. Są zupełnie wyleczeni. Najzdrowsi z nas.

– Czyli można by rzec, że to... prawie cud.

– Taa... prawie cud. Tylko dlaczego ten ''cud'' im ból zostawił?

– Może to skutek uboczny?

– Skutek uboczny? Tylko czego dotyczy? Bólu czy... cudu?

 

~̅~̅

 

Stoję na obrzeżach miasteczka. Nie chcę tego wszystkiego oglądać. Jak to się stało. Czym sobie na to zasłużyli. A może niczym. Tak chciało przeznaczenie. Do dupy z takim przeznaczeniem. Patrzę w niebo i zaczynam się wydzierać, na cały głos:

 

– Wytłumaczcie mi istoty z nieba, dlaczego to ich spotkało. Czy was zupełnie pogięło. Jak tak można. Miłości w sobie nie macie. Żeby takie coś na niewinnych ludzi zsyłać. Odbiło wam zupełnie. Dlaczego nie można im w żaden sposób pomoc. A w ogóle, co to za niesprawiedliwość. Jednych ta zaraza dotknęła a innych nie. Oczywiście, są wyleczeni. I co z tego! Za jaką cenę. Wolałbym umrzeć, by ich wyzwolić od tego bólu. Żeby ten cały... cover cudu, można było nazwać: prawdziwym cudem. Opamiętajcie się. Bardzo was proszę. Zdejmijcie z nich tę nadsłonkę.

 

Zupełnie niespodziewanie, czuję potworny ból w głowie. Klękam na ziemię. Trochę lepiej. Kładę się zupełnie płasko. Można jakoś wytrzymać. Zaczynam się czołgać. Ból mija prawie zupełnie. Wiem, co zrobię, bo pamiętam co powiedziałem. Zresztą jakie mam wyjście. Lekko unoszę głowę. Widzę w oddali ścieżkę w lesie, którą przyszedłem do miasteczka. Pełznę w jej kierunku. Jedynym widokiem jest piasek i trawa. Dostrzegam żółte wstęgi. Jeszcze trochę czołgania i wyjdę poza granice miasteczka.

 

`̅`̅`̅`̅`

 

Co się do cholery ze mną stało? Nawet nie mogę obrócić się na plecy. Jedynie trochę spoglądać na boki. O co w tym wszystkim chodzi. I dlaczego prawie ciemno. Jak długo tu leżę? Bardzo mi zimno. Mam wrażenie, że za chwilę będzie koniec. Tylko czego?

Słyszę za sobą szelest. Ciche kroki. Nie mogę spojrzeć do tyłu. Za bardzo by bolało. Czuję, że ktoś za mną stoi. Słyszę dziewczęcy głos:

 

– Widziałam jak nakrzyczałeś na niebo. Dobrze mu tak.

– Na jakie niebo?

– Nie unoś głowy, bo będzie boleć... no tam... na skraju miasteczka.

– Jakiego znowu miasteczka? Co ty opowiadasz. No właśnie... może wiesz, dlaczego tu leżę a próba wstania, jest taka bolesna.

– Nic nie pamiętasz?

– A jest coś do pamiętania?

– Pewnie, że jest. Byłeś u nas.

– Co ty za bzdury opowiadasz. Nigdzie nie byłem i nie wiem, skąd tu się wziąłem. Leżę jak kłoda w lesie.

– A wiesz, że niektórych przestało boleć. Mogą chodzić na stojąco. Czasami muszą się kłaść, ale wierzymy, że to minie zupełnie.

– Mogą chodzić na stojąco? To ci dopiero nowina. Co w tym dziwnego? Jakich: ich?

– No tych co wyzwoliłeś.

– Wyzwoliłem? Dziewczynko... pogięło ciebie zupełnie? O czym ty gadasz/?

– Za chwilę umrzesz. Wiesz o tym. To cena. Sam wyznaczyłeś.

– Umrę? Wyznaczyłem? Wezwij pomoc, bo jeszcze pomyślę, że to jakaś dekoracja w czubatym domku. Proszę!

– Nie mogę. Przecież chcesz wypełnić przyrzeczenie. Zresztą żadna pomoc ci nie pomoże.

– Jakie znowu przyrzeczenie? Może i lepiej, że umrę. Na co mi życie, skoro na rozum padło. Czy ty jesteś naprawdę?

– Czołgaj się. Nie będziesz odczuwał bólu.

 

Zaczynam pełzać w kółko. Rzeczywiście pomaga, ale niewiele. Znowu leżę nieruchomo, twarzą do ziemi.

 

– Za to co dla nas uczyniłeś, przyniosłam ci prezent.

– Nic nie uczyniłem. Do dupy z tym wszystkim. No dobra... i tak dziękuję.

– Cieszę się. Masz zieloną kurtkę. Będzie pasował. Za chwilę przypnę na twoich plecach.

– Co przypniesz?

– Biały kwiatek.

– Chwila... biały kwiatek? To jedno pamiętam... ale nie wiem, gdzie go widziałem. Ładny chociaż?

– Bardzo ładny. Sama zrobiłam i bardzo się starałam, żeby był piękny. Do twarzy ci z nim. Przepraszam. Muszę wracać. Ty za chwilę i tak umrzesz, więc moje gadanie, nie będzie miało sensu, nieprawdaż. Jeszcze raz dziękuję w imieniu wszystkich.

 

o̲̅

 

Ostatnie dźwięki jakie słyszy przed śmiercią, to: odgłos nadjeżdżającego samochodu, otwierania drzwi, a po chwili... zbliżających się kroków.

Ktoś idzie w jego kierunku.

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @andreas Polecam także szczególnej uwadze mój wiersz zatytułowany ,,Mysia Wieża króla Popiela"    
    • filozof waży  wysokoprocentowo palą się koty    
    • Wódy Arktyki - Stacja Alcatraz.    CZ.1. TYTUŁ: DZIEWCZYNA W CZERWONEJ SUKIENCE    Dziś znów chochliki przyniosły wódę. Tak nazywałem moje szlachetne, menelskie „potrzeby”. Było ich kilka głównych i kilka podrzędnych. Dbałem o ich satysfakcję. Nie linczujcie mnie za to, w końcu wynalazkiem potrzeby są różne mechanizmy, a hedonizm rozpoczęty trzeba kuć póki jest gorący. Już tak kuje  dziesięć lub piętnaście lat. Sam nie pamiętam, ile dokładnie, niby były chyba jakieś przerwy, ale dziura w głowie ich udowodnić nie potrafiła. Wóda jest dobra, bo dobra jest wóda - cytat na poziomie tężyzny mojego rozumu. Ale jak coś działa, jest prawdziwe, to po co to zatrzymywać. To tak, jakby zatrzymywać zegarek z wyrzutami, że odlicza czas. W zasadzie kiedyś lubiłem kwestionować różne tezy, w końcu wątpię, więc jestem, jednak ani kształtu butelek, ani smaku wudżitsu, a nawet efektów samego alkoholu obalić w swojej wyobraźni nie potrafiłem, a próbowałem trzy razy po pijaku i dwa razy na trzeźwo. Wóda po prostu cieszy. I to wystarczy. Białe myszki też były szczęśliwe, przyszły gromadnie, aby poczuć kopa. Nie chciałem, żeby piły, w końcu tak bardzo je lubiłem, gdy były trzeźwe. W odróżnieniu od stanu po alkoholu, bywały skryte, opanowane, tajemnicze, a po pijaku to się zmieniało. Zresztą, jak ktoś lubi wódę, to dobrze wie, jak to jest, gdy trzeba dzielić się z pasożytem, ale inaczej myśli się, bo oficjalnie dużo trudniej, gdy pasożyt staje się twoim jedynym przyjacielem, naprawdę tym jedynym, który zna cię na wylot i usypia w twojej długiej, rdzawej brodzie, starając się opanować helikoptery. Te ich czerwone oczy, ach!  Nie umiałem im odmówić. Odkręciłem butelkę i do nakrętki nalałem swojskiego paliwka. One po kilku głębszych robiły dla mnie wszystko. Tańczyły i śpiewały przepełnione swoją własną a jakby moją radością, wyeksponowaną w cieniach na ścianie i w atmosferze wokół. Po pijaku stawałem się królem tych myszek, wulgarnym jokerem - treserem małych dziwek z dziury w kapliczce koło starej stacji transmisyjnego-telefonicznej. Szkoliłem je cyrkowych sztuczek, posłuszeństwa różnego rodzaju, jak turlanie nakrętki od ściany do dłoni, czy skakanie z jednej dłoni do drugiej, nigdy nie spostrzegłem, że ich nie ma - związek idealny, bezstratny. Zakwestionowałem ich obecność dopiero na końcu istnienia stacji arktycznej - „Alcatraz”, mojego domu. To było na starość już wylotną, w przedsionku w ostatnim wagonie istnienia. Nierozczarowałem się, wspomnienia były prawdziwe, mimo iluzoryczności ich obecności na trzeźwo. Ale inaczej wszystko wygląda, gdy nie pamiętasz, co to trzeźwość. Jak kojarzy ci się ona z jakąś chorobą, z jakimś wirusem depopulacji, czy z zakazaną warszawską piosenką podczas wojny. Wódka była ciepła, dziwnie ciepła, to rzadkie tutaj w Arktyce. Czyżby ktoś celowo ją ocieplił, abym to zauważył? Na szczęście jestem sam, więc to niemożliwe. To są znowu te pierdolone na dnie bez koła ratunkowego - rozsądku - urojenia. To tylko mokra i zimna paranoja samotności. Odkąd puściłem kota Aka:„Skarpeta”, na małej, topniejącej krze ku ostatniemu widzeniu z Ojcem Niebieskim lub, kurwa!, z osranym przez małpy pomnikiem - Charlesa Darwina, co do czego pewności nie miałem, jestem w tej bazie sam. Hmm… lub prawie sam, bo szaleństwo pustki interpersonalnych relacji, szaleństwo braku cipy, przybierało różne kontrowersyjne i konwersacyjne obrazy osób i rzeczy trzecich. Póki co, relacje rosły w siłę z małymi białymi myszkami, ale jestem pełen wiary i nadziei, że zrobi się tłoczniej, że zespół ożyje, wyrwany szaleństwu z gardła w okrzykach - „Odi profanum vulgus et areno” lub „De profundis clamavi” Któż zagrzał mi wódę? A może zwariowałem? Czy myszki nie dobierały się do mojego atomowego paliwa? Raczej zamek na klucz w pancernej szafie, jednym kantem wychylonej na zewnątrz stacji, co sprawiało efekt chłodniczy, uniemożliwia otwarcie bez klucza, ale te małe kurwiki są jak tajni agenci. Nie wiedziałem, ale zdołałem już do niepewności przywyknąć. Była jak wszawica w burdelu, nieopuszczała na krok. Chyba, że ta ponętna kobieta w czerwonej sukience, którą widziałem w Atenach dwadzieścia lat temu, wyszła mi ze snu? Ta trzydziestoletnia amatorka szkoły powszechnego gwałtu publicznego wywołanego impresją otoczenia, nie była z pierwszej łapanki, ona dobrze wiedziała, jak rozpalić żądzę i zgasić jak peta. Co noc mi się śniła w innej fryzurze i innym makijażu - ona była jak skrzynka na największą miłość, na miłość życia. Myślałem, że skoro białe myszki mogą wyskoczyć z bani, to dlaczego nie ona…? Już długo nie podważałem ich egzystencji; pulsu krwi i bicia małych serc, ani przekazu myśli pomiędzy nami. Czy kobieta w czerwonej sukience jest opodatkowana? Czy ma swoją niepodważalną i nieosiągalną cenę? Czy nie straciłem wszystkiego by tu być? Czy to nie wystarczy? Winiłem o to wódkę, tw cholera musiała być kiepska, wiem, bo sam ją robiłem, haha! Mimo to obraziłem się na nią, bo jej dobro mnie irytowało, niby daje paletę korzyści, ale ciągle sśie, wymaga uwagi i tańca jakby z mordoru, czyli w krokach coś pomiędzy Dance Macabre a Tango, a to mnie niszczyło, więc o 4 do 6 minut później polewałem, przełykałem bez rozkoszy ani salw honorowych, trzymałem butelkę przez szmatę, nie wymawiałem jej imienia ani nie patrzyłem w oczy. Moja strata była jej bólem. Implikowałem go jej immanentnie i transcendentalnie, wszystko po to, aby jej udowodnić, że to ja panuję nad nią i żeby czuła ból obrazy, tej zimnej ignorancji z mojej strony. Mimo to gdzieś  w głowie miałem nadzieję, że wóda zmięknie, jak zakładnik wieży szyfrów, gdzie między obiektem tortur a torturującym tworzy się jakaś więź. Jeden błysk w oku blady, niemy uśmiech i już relacje zmieniają wartość, jakby ulegając przebiegunowaniu. Prawda jest jednak taka, że ja i wóda jesteśmy starymi masochistami, co utrudniało dialektykę perswazji - z jednej strony, a z drugiej wspólne straty przeważały na jej niekorzyść. Powoli ginęła, co mnie przyjemnie pobolewało. Może to jest czas na porozumienie, ta jej psychologiczna gierka o przetrwanie wydaje się dążyć do mojego sukcesu. Zdziwilibyście się, co człowiek potrafi zrobić, jak jest nastawiony na przetrwanie.  W pewnym momencie każdy z obecnych tu w sali tortur magicznie osiągną swój cel. Tak sie przynajmniej wydaje, gdy nie liczysz krzyków, stępionych oczu od denaturatu, krzywych igieł i wytartych strzykawek po serum prawdy, kwasu z akumulatora i czasu na urabianiu bohatera podlegającego perswazji, to są jednak straty, a psychika dziecka ukryta, jak strach na wróble w buszu i ciemności podświadomości, w końcu zapłaczę. Podobno lepiej płakać na początku, na świeżo, wtedy to mniejszy upadek, a po kilku „akcjach” przestajesz już czuć, bo gdy tak odkładasz załamanie, to potem upadek może zabić. To wtedy nie tylko płacz a kołnierzyk - szubienica, zestaw żyletek Polsilver, most dla odweselonych z widokiem na krematorium itp. Tak mogłoby być w moim przypadku. Gdy wóda zmiękła czułem syndrom Sztokholmski. Te relacje - wierzyłem - nie pójdą na marne. Czekałem na akt I i scenę finalną, gdy lady in red wchodzi z butelką wódki za podwiązką. Nie musiała być duża. Wystarczy, że będzie ciepła. A szanowna pani w czerwonym, do kurwy nędzy, powie mi, że moją butelkę wódki zagrzała między udami. Myszki razem ze mną patrzyły w kierunku drzwi wejściowych w oczekiwaniu, że ona wejdzie. Nie przyszła.   Koniec części I pt. Dziewczyna w czerwonej sukience.   Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
    • babcia opowiadała mi  o takim miejscu gdzie pod kuchnią nigdy węgiel nie gaśnie i malując rodzinne strony farbami świętego Łukasza próbowała kształtować moją duszę dziś gdy coraz chłodniejsze mgły dotykają mnie szadzią na tle ciepłego błękitu dzierga na drutach obłoki    a ja w srebrze pajęczyn cicho przywołuję twarze  głosy  i zapach powietrza z Kamionki Strumiłowej  
    • Nie to nie bez łaski    Innym sypiesz tęgim groszem Mi figę stawiasz przed nosem Pal cię sześć  No i cześć  To oszustka szóstka jest   I czego to się zachciewa Pani jeszcze w pretensjach? Perfumy biżuteria? Nowe meble do sypialni I kominek mieć w bawialni?   Kominek marzył mi się zawsze A jakże    Nic takiego się nie stało  Zawsze wszystkiego było za mało    To takie smutne Że popołudnie nie przyniosło  Zmiany Choć ranek był pełen nadziei  Teraz wiem  Nic się nie zmieni   Nie to nie bez łaski  Pal cię sześć  No i cześć    Ta podróż kończy się  Szkoda tylko że w tym Miejscu   Nie masz racji Może szkoda Może wszystkim Lecz to nie powód do płaczu  Lecz do akceptacji 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...