"Kaszel, charkot, rozmyty obraz, charkot, charkot, noc,
charkot, noc, noc."
Marek Krajewski "Śmierć w Breslau"
rzućcie się, przechodnie, wykopcie
spod jego żeber wszystkie kolorowe piłki,
z których wytoczy się zmięty w kulkę biały,
mąkpodobny papier.
wydrzyjcie też coś z niego. tak na szydził-trafił.
jest pełen dychotomii, yin mu nacieka w yang,
aż z brody skapuje, więc i mała sakralność się znajdzie,
i garbiący się przy drodze w pozie tribhanga,
szmaciarz na wróble.
a ty, przed którą klękał w myślach, aby być
uniżony i uległy, pozwól mu pisać książki,
a zobaczysz, co się stanie. jedna dziennie będzie
wychodzić spod rozzygzakowanego pióra:
raz Mesjasz krzyżowany w Smoleńsku,
raz Stomia premiera. Powieść patriotyczna.
daj mu na moment zgubić się na wewnętrznych
rozstajach. by wracał w kamiennej skórze pożyczonej
od napotkanego po drodze pomnika, w okularach
z polaryzacją, przez które będzie widzieć lepiej
niż bez nich, gołym okiem.
niech zrywa tektury, którymi zabite są okna
jego domu, robi z nich transparenty,
by wznieść jedno, najświetlistsze hasło.
przekaz cały w jaśminach.
sypnęłam cukrem
jabłka zarumienione zrzuciły skórkę
upojony nutami cynamonu
chciałbyś zanurzyć zęby
uszczknąć kawalątek
nie patrz tak na mnie
bo skończymy utytłani w maśle
z mąką we włosach
subtelnie lepcy
rozgrzani do stu osiemdziesięciu stopni
bez termoobiegu
w słodkim przesyceniu
zostaną tylko okruchy