Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kości i stal - rozdz. 1


BlackSoul

Rekomendowane odpowiedzi

[ Opowiadanie z gatunku - fantasy, shounen-ai, super moce. Pierwszy z trzech rozdziałów. Poprawiony po ponad półrocznym leżakowaniu i nie zaglądaniu ]



Kiedy Eiji przekroczył próg swojego biura niebo oblało się porannym rumieńcem. Przyjemnie urządzone pomieszczenie na dziesiątym piętrze, z widokiem na park za każdym razem wprawiało go w dobry nastrój. Usiadł przy jasnym, sosnowym biurku i uruchomił laptop. Następną godzinę spędził przygotowując się do spotkania. Wydrukował notatki i zjechał na niższe piętro. Wszedł do przestronnej sali konferencyjnej. Jedno z siedzeń było zajęte przez mężczyznę, którego Eiji nie znał. Usiadł po przekątnej stronie dużego, owalnego stołu i zaczął przeglądać notatki. W pewnym momencie spojrzał na mężczyznę. Miał ciemne, wpadające w czerń włosy, związane na karku rzemieniem. Zielone oczy i mocny, kwadratowy podbródek z dwudniowym zarostem nadawały jego twarzy surowego wyglądu. W lewym uchu tkwił niewielki kolczyk, który wyglądał jak sześcian. W jego środku, połyskiwał zielony kamień, podobny do szmaragdu. Ku zaskoczeniu Eijiego mężczyzna był ubrany zwyczajnie, w czarny t-shirt taki sam, jak pracownicy ochrony. W porównaniu do jego jasnej koszuli i szarej marynarki prezentował się, co najmniej nie na miejscu.
- Przepraszam pana, ale za chwilę odbędzie się tu spotkanie i z tego, co wiem, ochrona nie została na nie zaproszona. Co pan tu robi? - Nieznajomy spojrzałam na Eijiego tak jak nauczyciel patrzy na nierozgarniętego ucznia.
- Poczekaj na kierownika sekcji zbrojeniowej, a wszystkiego się dowiesz Fushida. - Lekki uśmiech i niemal kpiący ton, zdenerwował Eijiego, ale zanim zdążył odpowiedzieć drzwi do sali otworzyły się. Do środka wszedł kierownik sekcji zbrojeniowej Soichi oraz współpracownicy Fushidy: główny naukowiec Hiroshi, a także dwaj nawigatorzy.
- Kierowniku, mogę wiedzieć, kim jest ten mężczyzna? - Zapytał Eiji podniesionym głosem, zanim Soichi zdążył podejść do stołu.
- Spokojnie Fushida. Zebranie ma dotyczyć właśnie tej kwestii. - Soichi usiadł i odłożył na stół plik papierów. - Moi drodzy, zebraliśmy się, żeby porozmawiać o zmianach, które będą dotyczyły projektu Paralel. Jak wiadomo, nasza firma, jako jedna z nielicznych opracowała system, dzięki któremu możemy szybciej i lepiej szkolić żołnierzy. Wyjaśnienia kieruję głównie do pana Hideo Tatenake, nowego członka twojej grupy Eiji. - Hideo spojrzał na Eijiego nieznacznie się uśmiechając.
- Nie chcę się za bardzo wtrącać, ale czy to nie do mnie należał dobór współpracowników? - Odezwał się Eiji i wbił oskarżycielski wzrok w Soichiego. - W mojej sekcji pracują osoby dokładnie sprawdzone, a następnie odpowiednio przeszkolone. Ten tutaj - wskazał Tatenake podbródkiem - wygląda jak jeden z naszych ochroniarzy, którzy mają głowę jedynie do okładania ludzi pałami albo przywdziewania głupkowatego wyrazu twarzy, kiedy klienci o coś ich pytają. - Eiji nie mógł uwierzyć, że po tylu latach pracy w projekcie szefostwo potraktowało go jak jakąś głupia gęś, której można powierzyć, co najwyżej skubanie trawy.
- Zanim jeszcze bardziej się uniesiesz pozwól mi dokończyć. Hideo Tatenake jest łącznikiem pomiędzy naszą firmą, a Shinko Corporation, z którą zawiązaliśmy współpracę. Obie firmy postawiły sobie za zadanie poszerzenie możliwości Paralel, a także zwiększenie umiejętności żołnierzy oraz ulepszenie leż, dzięki czemu wasza praca stanie się bardziej wydajna i bezpieczna. Dlatego proszę cię o współpracę. Złość możesz odłożyć na inną okazję. - Eiji poczuł się jak uczniak i to po raz drugi tego samego dnia. Nie mógł uwierzyć, że zarząd potraktował go jak laika mimo jego doświadczenia i wiedzy. Teraz zrozumiał, po co miał się przygotować do prezentacji projektu.
- Eiji, przedstaw panu Tatenake...
- Hideo. - Wszedł w słowo Soichiemu. - Proszę mi mówić po imieniu skoro mamy ze sobą pracować.
- Oczywiście. Przedstaw Hideo działanie projektu. - Eiji nie miał na to najmniejszej ochoty, ale praca to praca. Wstał i podszedł do prostokątnego panelu znajdującego się pod jedną ze ścian. Wcisnął kombinacje przycisków, a nad stołem wyświetlił się trójwymiarowy ekran prezentujący nagranie ze szkolenia w Paralel.
- Paralel to rzeczywistość wirtualna, w której czas mierzony jest wolniej. Przebywając dobę w Paralel, traci się godzinę w czasie rzeczywistym. Nad całym treningiem czuwają odpowiednio przeszkoleni kapitanowie oraz Zarządca - program monitorujący wszystkie funkcje życiowe żołnierzy. Po ukończeniu szkolenia, kadeci otrzymują tytuł Skoczków. Zostają w pełni przygotowani do wykonywania misji, a ich zmysły stają się czulsze niż u przeciętnego żołnierza. Wzrasta szybkość reakcji. Węch oraz słuch wyostrzają się. Stają się również silniejsi. Można powiedzieć, że jesteśmy w stanie stworzyć żołnierza idealnego. Człowiek, który chce dołączyć do grona Skoczków, musi przejść serię testów, na podstawie, których otrzyma odpowiednią kategorię: A lub 0. A oznacza niezdolność do podjęcia treningu, a 0 jak można się domyśleć, brak przeciwwskazań do rozpoczęcia szkolenia. W ciągu ostatniego roku z setek kandydatów do grupy Skoczków dołączyło ośmiu żołnierzy. - Fushida zakończył prezentację. Kierownik spojrzał na Hideo i podał mu plik papierów. Były to dokumenty Skoczków, z ich dokładnymi danymi: stanem zdrowia, osiągami, zmianami w budowie ciała oraz mózgu. Hideo zaczął przeglądać dane.
- Czy ma pan może jakieś pytania? - Odezwał się Fushida nie spuszczając wzroku
z ekranu. Hideo delikatnie się uśmiechną oddając dokumenty kierownikowi.
- W razie pytań, na pewno cię znajdę. - Odparł z pełną nonszalancją i rzucił mu przeciągłe spojrzenie. W Eijim zagotowało się. Z trudem zachował obojętny wyraz twarzy. Wyłączył ekran i wrócił na miejsce.
- Skoro tak, uważam spotkanie za zakończone. - Soichi zabrał dokumenty i wyszedł z sali. W jego ślad poszedł Eiji. Kątem oka zauwazył jak brunet rozmawia z jego ludźmi. Nie miał ochoty wdawac się w dyskusje dlatego w milczeniu wyszedł z pokoju.

Resztę dnia Eiji spędził na pracy w laboratorium. Na szczęście nie spotkał Tatenaki, dzięki czemu mógł trochę ochłonąć. Późnym wieczorem wrócił do domu. Spojrzenie w lustrze nie napawało optymizmem. Podkrążone brązowe oczy i matowa cera dawały niemal filmowy efekt, jak w tanim horrorze. - No nieźle kolego, wyglądasz jak z krzyża zdjęty. Do tego ten cały Tatenake. Co on sobie u licha wyobraża?! - Warknął i nerwowo zaczął ściągać ubranie. - Mięśniak będzie mi się mieszał w pracę. I te jego "na pewno cię znajdę" - Nagi wszedł pod prysznic. Ciepły strumień przyjemnie rozlał się po wątłym, jak na mężczyznę, ciele. Nie był zbyt umięśniony w związku, z czym koledzy w szkole średniej żartowali sobie z niego, twierdząc, że żadna kobieta nie zechce takiego chuderlaka. Jemu to nie przeszkadzało. Dla niego liczyła się inteligencja, a nie ilość kilogramów wyciskanych na siłowni. Dzięki talentowi, zaangażowaniu i logicznemu myśleniu łatwo dostał się na studia, które ukończył z wyróżnieniem. Zaraz po nich załapał się na staż w firmie M&M Industry (Mishima & Matsumoto Industry ) i po kilku latach wyrzeczeń, zarwanych nocy i stresu objął stanowisko szefa projektu Paralel. Panowie Mishima i Matsumoto to wieloletni przyjaciele. Spotkali się w podstawówce i od tego czasu są niczym bracia. Chodzą plotki, że łączy ich coś więcej niż przyjaźń, ale co komu do tego? Odnieśli ogromny sukces na płaszczyźnie militarnej, więc nikogo nie powinno obchodzić, co robią po za pracą.
Z zamyślenia wyrwała go zimna woda, która wywołała nieprzyjemny dreszcz. Zakręcił kurek i owinięty w granatowy ręcznik przeszedł do kuchni. Z krótko przystrzyżonych, brązowych włosów kapała woda, spływając mu po plecach. Wyciągnął z lodówki sok pomarańczowy i bez ceregieli pił prosto z kartonu. Początek lata był wyjątkowo ciepły. Ciekawe czy klimatyzacja w firmie znowu nawali jak w zeszłym roku i będzie trzeba pracować z mokrą koszulą przyklejoną do pleców? Z przedpokoju odezwał się dźwięk pagera. Bezpiecznie siedział w kieszeni spodni, które niechlujnie leżały na ziemi. Na wyświetlaczu zamigały cztery jedynki. Ktoś włamał się do systemu Paralel. Eiji zaklął, ubrał się i wybiegł z domu. Po dwóch kwadransach dotarł do firmy. Mijając ochroniarza zamachał mu przed nosem przepustką i wsiadł do windy. Ruszył na poziom -4 - Kuźnia. Było to laboratorium, w którym znajdowało się kilka pomieszczeń takich jak siłownia, sala komputerowa, a nawet sypialnia z kilkoma łóżkami. W jednym z pomieszczeń znajdowały się leża, skąd przenoszono Skoczków do systemu.
Drzwi otworzyły się, a biegający po korytarzu pracownicy nie wróżyli niczego dobrego. Eiji przeszedł przez korytarz i zatrzymał się naprzeciwko dwuskrzydłowych, metalowych drzwi. Na panelu po prawej wpisał dziesięciocyfrowy kod, przyłożył prawą dłoń do skanera linii papilarnych i na koniec z kieszeni spodni, wyciągnął niewielki ośmiocentymetrowy walec o średnicy pół centymetra, z kanciastymi żłobieniami. Włożył go w otwór na panelu, energicznie przekręcając w lewo o kąt prosty. Rama wokół drzwi błysnęła, otwierając je do środka. W dużym pomieszczeniu po lewej stały wysokie szafy, pełne kolorowych przycisków i kabli. Na środku pod tylnią ścianą umieszczono dziesięć łóżek. Były metalowe, z plastikową, ruchomą osłoną, przesłaniającą nogi, głowę i ręce Część z nich zajmowało kilku mężczyzn, ubranych w krótkie białe spodnie i podkoszulki. Mieli założone okablowane, szare kaski z przeźroczystą przesłoną na oczy. Fushida szybkim krokiem podszedł do dwóch mężczyzn ubranych w szaro-granatowe stroje, które przypominały kitle lekarskie. Siedzieli przy podłużnym panelu, z prawej strony sali, nerwowo zerkając na ekrany, wypełnione kolorowymi wykresami. Zauważyli Eijiego, kiedy ten podszedł do nich z pytaniem wypisanym na twarzy.
- Co się dzieje? - Zapytał i przeniósł wzrok z nawigatorów na ekran komputera. Sytuacja nie wyglądała najlepiej.
- Zanim straciliśmy połączenie ze Skoczkami kapitan Noboro zgłosił naruszenie strefy Paralel. Zarządca nie umiał określić, kim są intruzi. Wydaliśmy polecenie wylogowania się z sieci, ale było na to za późno. Intruzi w jakiś sposób zablokowali system i są w trakcie pobierania danych z naszej bazy.
- Co z zabezpieczeniami?
- Staramy się je przywrócić, ale.....
- Ale?
- Nie jest to łatwe. - Fushida usiadł na krześle, które podstawił jeden z nawigatorów. Było bardzo źle. Jeżeli dane o projekcie wyciekną, będzie mógł przygotować głowę do ścięcia. Na pewno góra po nią przyjdzie bez względu na to, czy uważają go za dobrego pracownika czy nie.
- Co ze Skoczkami?
- Wykresy wskazują zmniejszony przepływ energii, przez co nie mamy wystarczająco mocy, żeby ich wybudzić. Po za tym, ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. - Na razie. - Pomyślał Fushida. Był bardzo zdenerwowany. Czuł jak żyła na jego skroni pulsuje, a szczęki mocno się zaciskają.
- Mamy z nimi kontakt?
- Niestety nie. Zostali całkowicie zablokowani.
- Rozumiem, że nie możemy zalogować pozostałych Skoczków, żeby coś z tym zrobili?
- Niestety nie. System został zablokowany, więc nie można ani nikogo wylogować, ani zalogować.
Eiji nie wiedział, co robić. Liczył, że programiści i hakerzy zniszczą program użyty przez intruzów. Nagle usłyszał jak potężne drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł Hideo Tatenake razem z młodym chłopakiem, na oko dwudziesto letnim. Jego krótkie blond włosy i brązowo-szafirowe oczy przywodziły na myśl surferów ze słonecznych plaż Florydy. Obaj mężczyźni mieli na sobie dziwne czarno-fioletowe kombinezony z wyhaftowanym na lewej piersi złotym herbem. Przedstawiał nagą kobietę z orlimi skrzydłami, która trzymała w prawej ręce odcięty łeb gryfa. Całość oplatał złoty bluszcz. Fushida czuł jak rośnie w nim złość. Podszedł do mężczyzn cedząc słowa przez usta.
- Co ty tu u diabła robisz i kto dał ci przepustkę?! - Wysapał i zacisną pięści. - Nie obchodzi mnie, że mamy razem pracować. To ja powinienem wydać ci upoważnienie. Mamy tu nadzwyczajną sytuację, więc nie mam czasu cię niańczyć. Natychmiast stąd wyjdź, albo wezwę ochronę! - Tatenaka nic sobie nie zrobił z wybuchu Eijiego. Podszedł do niego i lekko się nachylił. Ich oczy znalazły się na tej samej wysokości.
- Kierownik powiedział, żebyś zostawił złość na inną okazję i zapewniam cię, że to nie ona. Przepustkę otrzymałem od twojego przełożonego, więc się uspokój. Po za tym, jestem tutaj żeby pomóc. Jiro, ruszamy.
- Ta jest Hideo. - Mężczyźni przeszli na środek sali blisko leż. Ich skafandry mocno kontrastowały z białymi ścianami i kolorowo połyskującą elektroniką. Na ręku młodszego mężczyzny znajdowała się prosta, srebrna bransoleta z wbudowanym w nią niewielkim sześcianem w środku, którego osadzono czerwony kamień. Eiji patrzył na nich ze zdziwieniem i niedowierzaniem. W tej samej chwili, przestrzeń wokół mężczyzn zaczęła się załamywać i delikatnie drżała. Do uszu zebranych dobiegł cichy szept i środek sali opustoszał. Obaj mężczyźni zniknęli. Fushida zamrugał ze zdziwienia. Cofnął się i niemal wpadł na siwego staruszka, który opierał się na drewnianej lasce.
- A pan, kim u licha jest? - Zawarczał Eiji, wymijając starca. - Po co płacimy za ochronę, skoro każdy może tu wejść, kiedy chce! - Z wyrzutem zwrócił się do nawigatorów, którzy zbledli na jego widok. Nigdy wcześniej nie widzieli go w takim stanie. Staruszek przyjaźnie się uśmiechnął i lekko skłonił.
- Nazywam się Musashi Shinko. Pan to zapewne Eiji Fushida. Miło mi poznać. Może będzie Pan tak uprzejmy i pozwoli staruszkowi usiąść? - W jednej chwili z Eijiego zeszło całe powietrze i złość. Skłonił się tak mocno aż strzeliło mu w kręgosłupie.
- Proszę wybaczyć mi moje zachowanie. - W najśmielszych snach Eiji nie mógł przypuszczać, że spotka tak ważnego człowieka. Jego zachowanie było karygodne i niedopuszczalne. Gdyby Japonia nie odeszła od ceremonii harakiri, właśnie przygotowywałby się do wyprucia sobie flaków na oczach swoich podwładnych.
- Rozumiem, że miał pan ciężki dzień, dlatego wybaczam reakcję. - Fushida powoli się wyprostował i wskazał staruszkowi miejsce. Czuł się okropnie, a ręce drżały mu niczym u alkoholika, który postanowił walczyć z nałogiem.
- Czy mogę zaproponować panu herbatę? - Odezwał się po chwili wahania. Wydawało mu się, że z każdą następną minutą atmosfera gęstnieje coraz bardziej.
- Nie, dziękuję. - Pan Shinko uśmiechną się, czego Eiji nie mógł zobaczyć. Z ogromnym skupieniem wpatrywał się w swoje ręce.
- Nie chce pan wiedzieć, co tutaj robię? - Staruszek odezwał się przyjaznym tonem. Oczywiście, że interesowało to Fushidę, ale nie miał czelności zapytać. Spojrzał na staruszka, który sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej normalnej wielkości ciemny sześcian z białym kamieniem. Wyglądał identycznie jak ten na bransolecie Jiro i kolczyk Hideo. Położył go na stole i wygodniej usiadł na obrotowym krześle.
- Panie Fushida, w ramach współpracy naszych firm chciałbym wyjaśnić, co miało przed chwilą miejsce. Ale najpierw troszkę historii. Trzydzieści lat temu, przejmując firmę mojego wuja, znalazłem w jego rzeczach dziwny przedmiot. Wyglądał niepozornie, ale otaczała go dziwna aura. Kość. Niewielki sześcian, z przeźroczystym kamieniem w środku. Do znaleziska dołączony był list, w którym wuj zostawił mi pewne instrukcje. Miałem kontynuować jego badania i dowiedzieć się, czym jest tajemniczy przedmiot. W tamtej chwili było wiadomo, że sześcian zakrzywia czasoprzestrzeń i otwiera przejście międzywymiarowe. Po drugiej stronie posiadacz przedmiotu mógł zmaterializować broń oraz wyposażenie. Tą rzeczywistość nazwaliśmy Cube. Wy stworzyliście coś podobnego i nazwaliście to Paralel. Sprawa sześcianu bardzo mnie zaciekawiła, dlatego przejąłem spadek po wuju, nie wiedząc jak wielki ciężar przyjdzie mi dźwigać. Po pół rocznych, intensywnych badaniach i wysyłaniu ludzi, którzy posiadają sześcian do Cuba zaobserwowaliśmy, że nie jesteśmy sami. Łamacz, tak nazywamy tych, którzy przechodzą do tamtego świata, wysłany do Cuba na zwiad z trudem powrócił do laboratorium. Został zaatakowany przez człowieka, posługującego się japońskim mieczem. Nie tylko my odkryliśmy ten świat i sposób dostania się do niego. Zaczęliśmy poszukiwać innych sześcianów i ich właścicieli. Okazało się, że pewna grupa posiada kilka z nich. Każą się nazywać Sukarabe - Skarabeusze. - Mężczyzna przerwał opowieść i uruchomił swój sześcian. Rozbłysnął jasnym światłem tworząc przed zebranymi coś w rodzaju ekranu, na którym pojawili się Hideo i Jiro. Stali na przeciwko trzech postaci, odzianych w czarne jak sadza zbroje. Fakturą przypominały pancerz skarabeusza. - Zaczęło się. Proszę o uwagę panowie. - Obraz był bardzo czysty. Eiji z uwagą wpatrywał się w ekran, śledząc pięć postaci. Jeden ze skarabeuszy wyszedł do przodu. Trzymał w ręku naginatę, której ostrze wyglądało bardzo groźnie. Pozostali dwaj czekali cierpliwie z tyłu. Jeden z nich trzymał w rękach księżycowe kamy, lśniące polerowaną stalą. Drugi z dwusiecznym mieczem, wyglądał niczym rycerz, żywcem wyrwany ze średniowiecznego pola bitwy. Hideo i Jiro stali naprzeciw intruzów. Wyglądali na skupionych, a drobinki srebrnego pyłu zaczęły wirować wokół nich, na wysokości kolan.
- Kości i stal. - Ich szept poniósł się echem, rozdzierając ekran jasnym blaskiem. Eiji zamknął oczy i otworzył je dopiero po chwili, kiedy ekran wrócił do normy. Zobaczył rycerzy. Białe zbroje na tle ciemnej przestrzeni były niczym gwiazdy na nieboskłonie. Otaczała ich delikatna, mleczna poświata. Pan Musashi aktywował tryb nagrywania. Jiro zrobił krok do przodu, a w jego dłoniach pojawiły się długie, pół metrowe noże. Srebrne ostrza były lekko wygięte, a rękojeść zrobiono z jasnego drewna. Ruszył. Stal zadźwięczała w całym pomieszczeniu jakby ktoś, niespodziewanie uderzył w ogromny dzwon. Przeciwnik mocno odepchnął blondyna, który odskoczył parę metrów do tyłu. Jiro ponowił atak, napierając na Skarabeusza. Tamten powoli zaczął się cofać unikając noży, które świstały blisko jego twarzy. Siła uderzeń była tak ogromna, że z broni zaczęły sypać się iskry. Powietrze drżało. Pył wirował wokół walczących, co chwilę zmieniając kierunek.
- Skarabeusze wdarli się do systemu z zamiarem zabicia waszych ludzi. - Słowa staruszka zawisły w powietrzu.
- Czemu? - Tylko tyle Fushida był w stanie powiedzieć. Wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatniej godziny wydawało mu się dziwnym snem, z którego chciał jak najszybciej się obudzić.
- Potrzebują Odłamka. Z tego, co udało nam się odkryć, jest czymś w rodzaju baterii, która zasila kamienie w kościach. Im mocniejszy Odłamek, tym więcej energii przekaże do kości, a kamień szybciej zmieni kolor.
- Zmieni kolor?
- Tak, z naszych obserwacji wynika ... - Musashi przerwał skupiając się na ekranie. Jiro oberwał w ramię i zaczął poważnie krwawić. Hideo zdążył włączyć się do walki. Posługiwał się mieczem podobnym do katany ze skórzaną rękojeścią i grubszą klingą, na której wygrawerowano jakiś napis. Skarabeusze atakowali razem, nie dając Łamaczom chwili na odpoczynek.
- Jak idą prace hakerów? - Eiji spojrzał na nawigatorów, którzy starali się podzielić uwagę między walczącymi, a ekranami, na których wyświetlili parametry Paralel i Skoczków.
- Wciąż bez zmian. - Odpowiedział jeden z nich.
- Panie Fushida - odezwał się Shinko - to zupełnie zbędna troska. Chłopcy zaraz z nimi skończą. Proszę usiąść i postarać się zapamiętać z walki jak najwięcej. - Eiji posłuchał, chociaż ciężko mu było zupełnie się odprężyć i udawać, że nie dzieje się nic strasznego. To, co się działo, było dla niego zupełnie nową sytuacją, dlatego musiał dowiedzieć się o kościach i Cubie jak najwięcej. W ostateczności, odpowiedzialnym za śmierć Łamaczy będzie Pan Shinko.
Walka nabrała tempa. Hideo walczył z dwoma Skarabeuszami, którzy wyglądali na coraz bardziej zmęczonych. Jiro wziął się w garść i pomimo rany radził sobie dobrze. Szala przechyliła się na stronę Łamaczy. Skarabeusze zostali zepchnięci do defensywy. Eiji zauważył, że oczy Hideo zaczęły lśnić na złoto, a usta ułożyły się w prostą kreskę. Aura wokół niego zgęstniała. Był bardzo skupiony i wydawało się, że pragnie krwi Skarabeuszy. Nagle odskoczył od przeciwników, którzy przyjęli to z ogromną ulgą. Mieli szansę na złapanie oddechu. Nie wiedzieli, że walka właśnie się skończyła. Tatenake staną w rozkroku z mieczem uniesionym nad głową. Klinga zalśniła jasną zielenią, rozlewając się po jego ciele. Pochylił się do przodu i mocno odbił od ziemi. Skarabeusze cofnęli się, co przesądziło walkę. Tatenaka z dużą prędkością wpadł na mężczyzn przecinając zbroję i tnąc ciało. Krew trysnęła i obaj padli na ziemię. Jeszcze przez chwilę drżeli w konwulsjach barwiąc ziemię na czerwono. Fushida zbladł. Poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła. Z prawej strony usłyszał, jak jeden z jego nawigatorów nie wytrzymał widoku krwi i tkanki, która wystawała spomiędzy pociętych kawałków zbroi. Nagle ciała zabitych zaczęły zamieniać się w złoty pył, z którego uniosły się dwie malutkie, jasne kule. Hideo podszedł i skierował zakrwawioną klingę w ich kierunku. Kule zawirowały wokół niej i zaczęły się rozwarstwiać w jaśniejące niteczki, które obkleiły miecz. Kiedy ostatnia z nitek spoczęła na klindze ciało Hideo jak i kamień tkwiący teraz w mieczu, zajaśniały zielenią, która płynnie przeszła w ciemny fiolet. W pomieszczeniu skąd obserwowano całe zajście zapadła cisza. Eiji nie umiał oderwać wzroku od ekranu. Czuł jak cały drży, serce dudniło mu w uszach, a skroń nieznacznie pulsowała. Obraz zniknął, a staruszek wstał z fotela i schował kość do kieszeni. Mężczyźni zmaterializowali się w tym samym miejscu skąd wyruszyli do Cuba.
- Panie Shinko, potrzebna nam apteczka. Trzeba opatrzyć młodego, zanim nam gdzieś zemdleje. - Odezwał się Hideo tym samym niskim, mocnym głosem, którym chwilę temu uspokajał Eijiego.
- Nie musisz się o mnie martwić. Pokonałem żuczka i mógłbym to samo zrobić z pozostałą dwójką. - Prychnął Jiro opierając się nonszalancko o panel, przy którym siedzieli wystraszeni nawigatorzy.
- Oczywiście. - Lekki uśmiech pojawił się na ustach Hideo. - Eiji, możecie już odłączyć swoich ludzi. - Fushida wydał polecenie kapitanowi Noboro. Po chwili lampki na hełmach Skoczków zaświeciły się na zielono. Po kolei mężczyźni zaczęli się wybudzać.
W tym czasie staruszek podszedł do Jiro z apteczką. Dostał ją od nawigatora, który lepiej niż kolega zniósł całą sytuację. Pan Shinko zaczął opatrywać chłopaka i odezwał się do zebranych.
- Dzisiaj zaczyna się nasza współpraca. Liczę na waszą pomoc panowie.
- Dziadku nie bądź taki formalny. Po za tym poradzimy sobie bez tych kicajców, ekhem, miałem na myśli Panów Skoczków. - Jiro zrobił niewinną minę. Fushida drgnął na tak oczywisty przejaw ignorancji wobec jego ludzi.
- Uważaj na słowa szczeniaku. - Eiji warknął. Jak tak dalej pójdzie, będzie musiał zacząć zażywać valium, żeby nie doszło do rozlewu krwi. Hideo powoli do niego podszedł i położył mu rękę na ramieniu.
- Nie zwracaj na niego uwagi. Lubi droczyć się z nowymi. Za niedługo mu przejdzie musi tylko do was przywyknąć. - Jego dłoń była duża i biło z niej przyjemne ciepło. Był zupełnie inny niż podczas walki. Wtedy biła od niego siła i niczym nie pochamowana agresja, której jak najszybciej chciał dać ujście.
- Radzę mu, żeby to "niedługo", nadeszło bardzo szybko. - Strącił z ramienia rękę Łamacza i odszedł od niego w stronę swoich ludzi, którzy byli mocno zdezorientowani. - Panowie, na dzisiaj koniec. Pod prysznic i do domu. Zbiórka obowiązkowo punkt ósma. Zrobimy badania, żeby sprawdzić czy nic wam nie jest i wyjaśnimy o co w tym wszystkich chodzi. - Skoczkowie bez słowa wyszli z pomieszczenia. W ich ślad poszli Łamacze i w pomieszczeniu został tylko pan Shinko i Fushida.
- Widzę, że dobrze dogadujesz się z Hideo. Cieszy mnie to. - Szczery uśmiech pojawił się na twarzy staruszka.
- Tak - odparł Eiji i dodał w duchu - jak diabli.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...