Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

CZAS WYBORU


Siedzi w swoim fotelu. Tym ustawionym w kierunku okna. Patrzy przed siebie szukając czegokolwiek. Nie. Szuka czegoś innego, czegoś, co się zmieniło. Na parapecie stoi doniczka z jeszcze zieloną begonią. Nie podlewa jej już ponad dwa tygodnie. Czeka na jej śmierć. Obserwuje, jak listki powoli tracą siłę, jak z żywej zieleni zmieniają swą barwę w zieleń ostateczną. Różowe, delikatne kwiatki pozbywają się własnej urokliwości na rzecz matowego odejścia, do roślinnego nieba. Za podwójną szybą pada deszcz. Bębni cichutko o metalowy parapet za oknem. Tam, za oknem nie ma już begonii. Jest na tyle wspaniałomyślny, że schował ją trzy dni temu z powodu późnojesiennego chłodu. Teraz widzi ją dokładniej. Chce, aby umarła nie przez pogodę, tylko przez niego. Chce poczuć, jak to jest, mieć na sumieniu roślinę. Już nie człowieka, zwierzę, ale właśnie roślinę. Po raz czterdziesty dziewiąty słucha etiudy Chopina, tej siódmej z opusu dwudziestego piątego. Tonacja cis-moll, tempo lento. Wsłuchuje się w niewyrażalne uczucia, jakie niesie z sobą ten doskonały utwór. Słucha go, i czuje spokój. Przedostatnie wejście tematu, zdwojona oktawa w basie, chromatyka sunąca przez pół klawiatury i akord, z powodu którego słucha wciąż tej jednej etiudy, pełen bólu? żałości? smutku? Nie. Zbawienie przed nadchodzącą w piano, rysującą wyraźnie, a zarazem ostrożnie swą dźwiękową drogę, śmiercią. Koniec. I znów początkowy, swobodny recytatyw. Po raz pięćdziesiąty. Coś się zmieniło. Begonia straciła bezpowrotnie jeden ze swoich kwiatów. Tak, tego wciąż szuka. Siedzi wygodnie w swoim fotelu. Fotelu okrytym brązowym pokrowcem. Siedzi swobodnie, ręce ma na oparciach. Siedzi w bezruchu i obserwuje swoją begonię. I na nią przyjdzie kolej.

Słyszy, jak ktoś otwiera drzwi od mieszkania. To Maria, opiekunka. Wchodzi, wita się, idzie do kuchni, po chwili przynosi szklankę wody, podaje pięć tabletek, tych co zawsze. Dwie białe, dosyć duże, okrągłe, dwie czerwone, małe, też okrągłe, i jedną białą, podłużną. Opiekunka wraca do kuchni i mówiąc jakieś niezrozumiałe słowa przygotowuje posiłek. Gdy wraca, tabletek już nie ma, a woda wypita. Maria kładzie talerz na taborecie stojącym obok fotela, po prawej. Po chwili przynosi jeszcze sztućce, życzy smacznego i wychodzi. Zamyka dokładnie drzwi.

Pięćdziesiąty szósty raz. Etiuda dopiero się zaczyna. Trzeba zjeść. W przeciwnym razie nie można będzie obserwować begonii. Jajko sadzone, gniecione ziemniaki i fasolka szparagowa, polana roztopionym masłem z tartą bułką znikają powoli z talerza. Deszcz cały czas bębni o szyby.





Z begonii odpada kolejny kwiatek, a jej liście są coraz słabsze. Wiszą i z niezwykłą lekkością odrywają się, by upaść na drewniany, pomalowany na biało parapet. Deszcz pada przez całą noc, ale teraz powoli ustaje. Za oknem, niebo okupują szare chmury, ludzie idą do pracy, jak co dzień. W pokoju nie świeci się żadna lampa, mimo, że jest ciemno. Nadchodzący grudzień zabija ostatki zieleni widoczne gdzieniegdzie na klombie pod kamienicą. On siedzi i słucha etiudy, tej samej, co wczoraj i przedwczoraj. Tej, co od dwóch miesięcy wypełnia raczej puste, a przestronne mieszkanie. Obserwuje swoją begonię, decyduje o jej życiu i śmierci, więc jest to jego begonia. Skazana. On wstaje i podchodzi do okna. Postanawia znów spojrzeć na tych ludzi, co chodzą codziennie do pracy, po południu wracają do domów, a rano idą znów do pracy. On nie oddaje się takim bezdusznym zajęciom, patrzy i decyduje. Chodnikiem, pod kamienicą idzie para, oboje koło trzydziestki. Kłócą się, mężczyzna podnosi na nią rękę, potem są już spokojni. Idą dalej. Znikają za rogiem. On patrzy. Już nie oddaje się chwilowym pokusom, przed decyzją długo się zastanawia.

Po południu przychodzi Maria. Tak jak zawsze, wchodzi po cichu, zdejmuje płaszcz, wiesza go na stojącym samotnie w przedpokoju wieszaku. Nie spiesząc się idzie do kuchni, po drodze witając się i nie uzyskując odpowiedzi. Najpierw przynosi tabletki, dwie białe, dosyć duże, okrągłe, dwie czerwone, małe, też okrągłe i jedną białą, podłużną, i szklankę wody. Wraca, aby przygotować obiad. Tak jak zawsze. Ale on widzi różnicę, Maria jest zmęczona, nie ma ochoty więcej tu przychodzić, i zapewne poznała kogoś, bo uczesana jest staranniej, dwuczęściowy kostium w kolorze bordo jest nowy, a zapach niedrogich, ale niezłych perfum ciągnie się za nią, jak welon za suknią panny młodej. Po kilkunastu minutach przynosi talerz z gulaszem i kaszą jęczmienną polaną ciemnym, aromatycznym sosem. Odnosi pustą szklankę do kuchni, żegna się i wychodzi, dokładnie zamykając drzwi. Tak jak zawsze, lecz on zauważa różnicę. Maria śpieszy się, udaje, że jest spokojna, ale jej serce bije szybciej niż zwykle. Jej dłonie są delikatnie spięte i gdy nie zajmują się niczym drżą ostrożnie. W oczach iskrzy się podniecenie. Tak, poznała kogoś. On wstaje, podchodzi do okna uważając, by nie dotknąć przez przypadek umierającej begonii. Wygląda i obserwuje, jak Maria w pośpiechu opuszcza klatkę i idzie w kierunku ławki ustawionej pod klombem zmrożonym zimowym wiatrem. Siada i jak gdyby nigdy nic, spogląda niecierpliwie na zegarek. Czeka, ale nie długo, po trzech minutach przychodzi mężczyzna, wysoki brunet w brązowym płaszczu. Wita się całując Marię w prawą dłoń. Maria wstaje, mężczyzna bierze ją pod rękę i spokojnym krokiem ruszają w stronę centrum. Wysoki brunet i nie za wysoka szatynka, pasują do siebie.

On wraca na swój fotel wsłuchując się w środek etiudy, niepewnie optymistyczny, jeszcze nie wiedzący o nadchodzącej w piano śmierci. Siada i zaczyna jeść póki gulasz jest jeszcze ciepły. Maria gotuje wyśmienicie. Gulasz jest pyszny, a sos z dodatkiem cynamonu delikatnie łechce podniebienie.

Teraz już rozumie, Maria nie przyjdzie jutro. On po prostu wie.





Begonia jeszcze próbuje walczyć, lecz jej liście uginają się pod naporem jego myśli. Tym razem decyduje o roślinie, to całkiem inne uczucie. Jest mu nawet żal. W niczym mu nie zawiniła. Rośnie tylko na jego oczach, właściwie, teraz gaśnie w jego myślach, a kwiaty i liście spadają na drewniany parapet. Od białych, lekko już zabrudzonych ścian odbijają się ciche dźwięki etiudy. Z powodu braku mebli, tworzy się osobliwe, głuche echo. On siedzi na swoim fotelu. Jest zły. Maria nie przyjdzie dzisiaj.

Zbliża się godzina, o której ktoś zwykle otwiera drzwi i wchodzi, wiesza płaszcz, wita się i idzie do kuchni przygotować posiłek. On wstaje i idzie do okna. Omija begonię, nie chce na niej wyładować swojej złości. Chodnikiem, pod kamienicą idą ludzie, ulicą jadą samochody. Złość musi go opuścić. Przygląda się przechodniom. Maria też tam jest, idzie razem z mężczyzną, tym, co wczoraj po nią przyszedł. Śmieją się. Mężczyzna nagle puszcza Marię i szybkim krokiem wchodzi na jezdnię, jadący szybko samochód potrąca go. Ciało odbija się na dwa metry, z ust powoli zaczyna sączyć się krew. Nieme oczy zatrzymują się, martwe, wpatrzone w okno, z którego on spogląda. Już mu lepiej. Wraca do fotela, nie chce patrzeć, jak Maria podbiega do leżącego sztywno ciała.

Etiuda kończy się, ale zaraz zaczyna się od nowa. Recytatyw budzi ją do życia, aby ponownie umarła. On już siedzi, przez chwilę zastanawia się, czy Maria przyjdzie do niego, przywitać się, powiesić płaszcz, podać tabletki, przygotować obiad... Nie. Maria już nie przyjdzie. On znów wstaje, słyszy, jak podjeżdża karetka, zabrać zwłoki mężczyzny, policja już stoi. Nie potrzebnie odjeżdżają. On patrzy na Marię, jak siedzi na krawężniku zapłakana. Po chwili jednak wstaje i idzie w prawo, ulicą, wchodzi na most. Staje na jego środku, wychyla się za barierkę, spada, żaden z przechodniów nie zwraca na nią uwagi. Pod mostem są tory kolejowe.

Na parapecie, obok doniczki stoi pełna konewka. On bierze ją i podlewa obficie swoją begonię. Już zdecydował. Siada z powrotem w fotelu. Zamyka oczy, umiera. Maria nigdy do niego nie przyjdzie. Nadchodząca w piano śmierć, cichnie w pustym pokoju.

23.11.2001

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @sam_i_swoi    Być może masz rację, że powinienem napisać "od" zamiast "po". Zamienię słowa.     Ale-ale, Panie sam_i_ swoi! Jako że mam żaden zamiar wstydzić się tytułu naukowego, zapytam: Jak ma się reinkarnacja do karnacji??     Dzięki za odwiedziny, czytanie i komentarz. Pozdrawiam Cię. ;)) 
    • nachodzą koszmary jeden przelecieć chciał mnie ja mu nie dałem przenika wnikliwie co napisałem łapy precz i krąży wokoło zjawia się znika kosz mar pełen i zegar tyka wskazówka ani drgnie przeleciał - to po mnie i do śmietnika brrrr ja ani drżę  
    • @Corleone 11 Nie brak tu jednakże nadziei, reinkarnacja wobec takiej karnacji to pigment na sklepienie. Końcówka! Panie magistrze! Po latach od podjęcia... PS nie wiem co się dzieje, ciemnieje mi, gdy widzę te tytuły naukowe :)
    • ... mam za sobą pewną drogę rozwoju duchowego, a tym samym energetycznej refleksji - celowo nie napisałem "teologicznej" - refleksji, którą jednak rozpocząłem przy pomocy osób, związanych życiowo i strukturalnie z tak zwanym Kościołem Rzymskokatolickim - i z którym to rozwojem wiąże się napisana przeze mnie powieść "Inne spojrzenie" oraz niektóre z opowiadań, dlatego pozwalam sobie na większą otwartość i szczerość. Na które, rzecz jasna, w wiekach tak zwanych średnich - a przynajmniej w Europie - pozwolić sobie nie mógłbym bez ryzyka, nazwijmy sprawę po imieniu, torturowobolesnych, a potem bolesnych ogniście - konsekwencji. Dzięki pośrednictwu instytucji, której  nazwę - znów celowo, pozostawiając domysł Tobie, mój Czytelniku - znów pominę. Wiem: trochę dużo zaimka względnego w różnych przypadkach.     Jako taż właśnie osoba czytam obecnie powieść, w którą (i znów ten zaimek) powinienem zagłębić się już dawno: napisane przez Colleen McCullough "Ptaki ciernistych krzewów", a opublikowane przez "Książkę i Wiedzę" w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesięsiątym pierwszym roku. Powiedzieć, że trudno wyjaśnić, dlaczego zabrałem się za nią dopiero teraz, jest całkowicie awystarczającym tłumaczeniem, z czego w pełni zdaję sobie sprawę. Tak się złożyło. Tak się stało. Były inne książki i inne sprawy - to wszystko prawda. Podobnie jak prawdą jest, że przypadek nie istnieje. Tak potoczyła się moja czytelnicza przeszłość pomimo, iż odeszła już do innego wymiaru moja tażwcieleniowa mama polecała mi zarówno samą powieść, jak i nakręcony na jej podstawie film z Sydney Penny, Rachel Ward i Richard'em Chamberlain'em w rolach głównych.     Znajduje się w "Ptakach" wiele zdań, samych sobie wartych uwagi - azależnie od faktu, że całe one są warte uwagi, stanowiąc jedną z książek, które przeczytać  powinien każdy - względnie zapoznać się z jej treścią za pośrednictwem audiobook'a. I to bynajmniej nie z powodu kontrowersyjności przedstawienia prawdy, że ludziom tak zwanego Kościoła - będącymi niestety często duchownymi tylko z nazwy, azależnie od tego, czy są szeregowymi księżmi, biskupami lub nawet kardynałami czy też zakonnikami bądź mnichami -  zdarzały się, zdarzają i prawdopodobnie zdarzać będą - czasy albo okresy słabości i zwątpień, które w końcu są zupełnie naturalne. Jeżeli bowiem ktoś nie wątpi, oznacza to tym samym, iż nie myśli, a każdy silny może trafić na kogoś ode siebie silniejszego albo znaleźć się w sytuacji, gdy z kimś ode siebie silniejszym zmierzyc się będzie musiał. Ze zrozumiałego dla Ciebie, Czytelniku, powodu - a właściwie zrozumiałych powodów- przytoczę żadne z tych zdań, chociaż oczywiście znalazłoby się dla nich miejsce w tymże opowiadaniu.     Czytam "Ptaki ciernistych krzewów" i jako magister teologii przeglądam się w nich. Zestawiam ją ze sobą zastanawiając się, co zrobiłbym będąc na miejscu księdza, a potem biskupa i kardynała Ralfa. Jako mężczyzna, przyznaję, że o wiele mniej zastanawiam się nad tym, co będąc kobietą zrobiłbym na miejscu Meghan. Być może głębiej zastanowię się nad tym później; możliwe też, że uczynię to dopiero w kolejnym wcieleniu, jeśli "moja" dusza zdecyduje się inkarnować w kobiecy organizm, w co jednak osobiście wątpię. Azależnie jednak od mojej osobistej przyszłości, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że czytającej "Ptaki" kobiecie dużo łatwiej - oczywiście przy odpowiednio wysokiej własnej wrażliwości oraz zaangażowaniach czytelniczym, psychicznym i uczuciowym - byłoby utożsamić się z Meggie, a tym samym ją zrozumieć.     Czytam i myślę. Zatrzymuję się przy wspomnianych zdaniach i wracam do przeszłości. Wspominam siebie z czasu studiów i osoby, z którymi tamten czas mnie zetknął: studiujących na tym samym uniwersytetecie kleryków oraz księży wykładowców, prowadzących zajęcia dla wszystkich studentów. Tu pozwolę sobie wspomnieć księdza profesora Marka Starowieyskiego, u którego zacząłem pisać swoją pracę magisterską z zakresu patrologii (teologii tak zwanych Ojców Kościoła) oraz jego ucznia i asystenta księdza doktora Józefa Naumowicza, pod którego kierunkiem tę pracę dokończyłem i obroniłem. Wspominam też - atakując i potępiając nikogo - dwukrotny  udział w pielgrzymkach na tak zwaną Jasną Górę, podczas których - naturalnie przecież - działy się wydarzenia ze sfery słabości z udziałem osób ściślej z tak zwanym Kościołem związanych. Wspominam i...     Trafem przyszedł czas, abym książkę tę przeczytał będąc właśnie podróżując po Peru i po Boliwii - na południu, chociaż daleko od Australii. Lata od podjęcia wspomnianych studiów i po ich zakończeniu...       La Paz, 30. Września 2025 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @wierszyki Bo bohaterów dziś nie ma.... mógł zaśpiewać Niemen, dzięki :) etymologia zżarło podaje o tym że - jedzenie, zwierzę, silnik, rdzę i o, uczucia, i o komarach które mi fundujesz, mam teraz w głowie luz i komarów blues Pozdrawiam. :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...