Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Instytut zwany Ibejotem ze względów bezpieczeństwa siedzibę miał na pustkowiu. Jak by nie było to reaktor, chociaż jedynie do celów naukowych.
Mieszkałam niedaleko. Niewprawnie pisałam na maszynie, ale dzięki protekcji dostałam w Ibejocie posadę maszynistki.
Było to biuro rzeczników patentowych niezbędnych w Instytucie. Było trzech; Chojnacki, Maria i kierownik działu. Wystukiwałam na maszynie opisy wynalazków, a oni w zamian byli grzeczni dla mnie i traktowali mnie jak równą sobie. Czasami w wolnych chwilach ktoś się zwierzał. Znałam sekrety Marii. Opowiadała mi o swoim związku z pewnym adwokatem. Gdzieś była ta trzecia, może żona, wieczna udręka Marii. Maria nie była młoda ale ładna, tylko że miała oczy wyłupiaste, bo chorowała na tarczycę. Często chodziłyśmy na spacery cierpliwie wydeptaną ścieżką między budynkami i wtedy mi opowiadała o swoim utrapieniu.
Do sekretarki działu, brzydkiej, przychodził brzydki chłopak. Razem zaocznie studiowali. Pragnęła awansować, więc swoje obowiązki wypełniała pilnie. Oczytana. To od niej pożyczyłam 622 przypadki Bunga i przeczytałam je do końca
Chojnacki to podrywacz. Skąd wiedziałam? Jakieś aluzje? Telefony? Co rano jadł parówki gotowane od paru dni w tej samej gęstej, przetłuszczonej wodzie. Nie wiem dlaczego byłam pewna, że ktoś, kto je parówki na śniadanie, kobietom nie może się podobać. Mimo to, kiedy gadał przez telefon z tą i ową, czułam zawiść.
Wszyscy lubiliśmy kierownika. Miły człowiek, żonaty, z jakiś powodów nieszczęśliwy. Należał do PZPR, bo musiał. Ale ostrożny, bał się. Szczególnie tego, by nie wykryto, że ma romans. Kobieta, którą kochał, obsługiwała ksero., Musieli się spotykać poza instytutem. Pokój z kserokopiarką nie był bezpiecznym miejscem. Chociaż on często tam zachodził. Rozmawiali. Widać ich było przez oszklone drzwi.
Ja z inżynierem - nazywał się Dudziński - spotykałam się na posiedzeniach, które polecono mi protokołować. Zapisywałam szybko, co kto mówi, niezbyt dokładnie, w znacznym skrócie, nie miało to znaczenia, protokół bywał formalnością.
Dudziński na zebraniach nie spuszczał ze mnie wzroku. Wszyscy to widzieli. Dla uczestników posiedzenia, było to chyba krępujące, dla mnie – nie. Co prawda nie był kimś, kto mógłby się podobać. Nieduży, siwiejący, ale na pewno bardzo męski. I bywał podniecony. To było widać. Oczy jak gdyby załzawione z uporem skierowane na mnie i rumieniec. Nosiłam wtedy spodnie dzwony i obcisłą bluzkę. Kiedy kończyło się posiedzenie nie spieszył się, nie wychodził i rozmawialiśmy przez chwilę, dość nieskładnie.
To, że pojawił się w naszym dziale, było zupełnie naturalne. Siedziałam właśnie przy maszynie w włóczkowej sukni przed kolana. Rozmawiał z kierownikiem działu i oparł się o moje krzesło. Właściwie nie o krzesło, tylko o mnie. Poczułam coś twardego i nagle zrobiło mi się jakoś dziwnie. Stał tak dość długo, gadał, gadał. Nie ze mną przecież, z kierownikiem. Ale nienaturalnie gadał, chaotycznie
Miał żonę i dwóch synów. Ja również miałam dwoje dzieci i dla nich, co dzień, w garnku woziłam obiad ze stołówki.
Jedynym miejscem, gdzie mogłam spotkać inżyniera poza biurem był autobus. Zielone autobusy z logo Instytutu woziły pracowników z pracy i do pracy. Tu kwitło życie towarzyskie. Tu i na placu przed budynkiem głównym i stołówką, gdzie zajeżdżały autobusy. Niektórzy się spieszyli, wsiadali jak popadło, inni – nie. Bo dobierali sobie towarzystwo. Dudziński kręcił się w pobliżu, wchodził tuż za mną, dotykał przez przypadek tu i tam, a potem siadał gdzieś na końcu autobusu pomiędzy mężczyznami. Był ostrożny.
Jechałam dwa przystanki. Wysiadałam i duktem leśnym szłam do domu. W mieszkaniu zwykle był bałagan, nie nadążałam ze sprzątaniem. Dzieci w swoim pokoju odrabiały lekcje, były spokojne, pilne. A potem jadły obiad, który przywiozłam ze stołówki i oglądały telewizję. Zmywając myślałam z lekkim podnieceniem; ciekawe jak to będzie, kiedy Dudziński zaproponuje mi spotkanie. Gdzie? W lesie, nad rzeką, czy w hotelu? To były tylko takie sobie rozważania. Marzenia o nierealnym. Mąż wracał zwykle bardzo głodny. Rozmowa na ten temat nie była zbyt przyjemna.
Pewnego dnia, w Warszawie, dokąd jeździłam po zakupy, kiełbasę, pasztetówkę, a także co się trafi, spotkałam znajomego, który pochwalił się, że dostał od kolegi Archipelag Gułag. Przeczytał. Czy mógłby mi pożyczyć? Pytanie było kłopotliwe. W końcu się zgodził. Na dwa dni. (Będę musiała czytać w biurze). Tak się złożyło, że Archipelag miał przy sobie z pietyzmem owinięty w gruby papier. Tytułu i autora nie było dzięki temu widać, a więc zaczęłam czytać już w powrotnej drodze.
W biurze włożyłam książkę do szuflady. Szuflada była uchylona. Starałam się być dyskretna ze względu na kierownika działu. Gdyby się ktoś dowiedział, że czytam Archipelag Gułag, to on by miał nieprzyjemności. Musiałby stawić się u sekretarza, tłumaczyć się, potem udzielić mi nagany, a może nawet zwolnić z pracy. A przecież miał chorego syna i tą z ksero.
Czytałam wiec ukradkiem. Na szczęście wszyscy mieli jakieś sprawy, głównie prywatne, chodzili tu i tam po korytarzu. Ktoś czekał na maszynopis. Mówiłam, że narobiłam błędów i musze pisać jeszcze raz. Zerkając do szuflady przeskakiwałam akapity, które wydały mi się nieciekawe.
Książkę musiałam oddać następnego dnia, po pracy. Pojadę więc firmowym autobusem do samego końca. Nie wzięłam garnka na obiady. A w ciągu dnia siedziałam w toalecie, kolegom skarżąc się na bóle. W ambulatorium dano mi lekarstwo, a ja wciąż miałam do przeczytania kilkadziesiąt kartek. Dobrnięcie do końca książki uznałam za obowiązek, ale i tak ostatnie strony będę musiała doczytać w autobusie
Dudziński jak zwykle czekał na postoju. Wsiedliśmy razem. Nie było wolnych miejsc, tylko ta ława, jak to w jelczu z tyłu, gdzie z trudem wcisnęliśmy się obydwoje. Siedzieliśmy blisko siebie i z konieczności udo tuż przy udzie. Ramię w ramię. Lecz nie objęci. Przytuleni. Początkowo nie rozmawiałam z nim, czytałam. Nieuważnie. Potem on zaczął mówić coś, a więc podniosłam głowę. Chyba wyznania. Nazbyt szczere. Zerknęłam w bok. Ktoś słucha? Zazwyczaj w autobusie śpią. Ale tym razem sąsiad nie spał. Słuchał. A tamten szeptał o tym, co by zrobił, gdybyśmy ... i tak dalej. Cichutko chichotałam nie bardzo wiedząc o co chodzi. Szept był nieskładny jakiś, dziwny, nieprzytomny, a jego noga coraz bliżej mojej. Obecność ludzi w autobusie wprawiała mnie w zażenowanie. Jednak nie wstałam, nie odeszłam. To prawda, było tłoczno, chociaż po drodze ludzie wysiadali, były już nawet wolne miejsca, ale ja wciąż siedziałam obok niego. Jego wariacki szept odgradzał nas od reszty. I wciąż czekałam na coś, co mi jeszcze powie.
I powiedział.
Wysiadał wcześniej, ja jechałam dalej. Nachylił się nade mną i to co miał do powiedzenia, powiedział bardziej składnie. Prosił, żebym myślała o nim bardzo intensywnie dokładnie o dziesiątej w nocy. Przyrzekłam, a on wysiadł. Wiedziałam, o co mu chodziło, nie jestem przecież taka głupia. Zrobi to z żoną punktualnie.
Oddałam Archipelag Gułag znajomemu. W szkole byliśmy przyjaciółmi, więc mi ufał, jednak trochę niepewny, wystraszony. Musiałam go przekonać, że czytałam w domu. W biurze? O nie. Jakże bym mogła. Skądże.
Wróciłam późno. Nieład, dzieci głodne. Maż siedzi przed telewizorem w złym nastroju. Na chwile zapomniałam o danej inżynierowi obietnicy. Przedtem myślałam o tym intensywnie stojąc w kolejce po kaszankę. Teraz ją odsmażam. I wreszcie mąż i dzieci są zadowoleni. A potem razem oglądamy film. Prawie dziesiąta. Dzieci śpią.
A ja i mąż kładziemy się do łóżka.

















  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • całkiem niedawno przechadzało się nam ładnie za ręce bezwładne   kwiatuszek roślinka zieleń   życie całkiem miłe ich lub moje — jeszcze nie wiem   gdybym tylko mogła ci opowiedzieć dziś znów probowałam otworzyć się na miasto ale pognało mnie zimnem znajomym nadal gniewem   chyba już wiem przypominam sobie   od niedawna nie mam życia — nie mam Ciebie.
    • Obudziłem się leżąc na twardej podłodze. Nie czułem nóg. Całe ciało było odrętwiałe. Przez parę chwil dość uważnie obserwowałem sufit. Pęknięcia rozchodziły się promieniście z lewego kąta pokoju jak fale na jeziorze po wrzuconym kamieniu. Po środku widać było plamę po tym jak sąsiad zalał swoją podłogę. Od prawej strony mniej więcej w połowie, kilka płatów farby wielkości dłoni lekko naderwane wisiały wyglądając jak śpiące nietoperze. Tak. To było moje mieszkanie. Poznałem po sztuce tego sufitu. Wstałem obolały. Nie wiem ile leżałem na podłodze. Zajrzałem do lodówki ale nie czułem głodu. Mdliło mnie na myśl o jedzeniu. Na stoliku przy kanapie znalazłem moje pudełko po MDMA. Było puste. Albo wziąłem z kimś albo sam. Nie pamiętam ile leżałem na podłodze.          Wyszedłem przez drzwi i zamknąłem je na klucz. Na korytarzu cuchnęło moczem i marihuaną. Czy jestem skazany na takie życie? Korytarz był długi ale udało mi się go pokonać korygując ciało chwiane zaburzeniami równowagi. Na schodach odór był jeszcze większy. Po przejściu paru stopni, na pierwszym spoczniku upadłem na kolana i puściłem pawia, dodając do mieszanki smrodu kolejny składnik. Za drzwiami ujadał pies. Świst gwizdka czajnika rozrywał mi głowę. Pani Maria spod szóstki minęła mnie przy wyjściu. Jak byłem mały dbała o mnie jak matka. Dziś już mnie nie poznaje. Alzheimer wymazał jej moje imię z pamięci. Na dworze oślepił mnie blask pochmurnego dnia. Lekki deszcz kropił zmywając z mojej twarzy brud i ślady po łzach. Założyłem czarny kaptur bluzy i z dłońmi w kieszeniach ruszyłem w stronę centrum.         Nie przeszedłem nawet stu metrów i podszedł do mnie Sachiv. Jak zwykle chciał fajkę i jak zwykle snuł opowieści o tym jaką karierę w Polsce zrobi jak uzbiera kasę z pracy kuriera. W jakimś stopniu rozmowa z nim pomogła na chwilę. Zapomniałem o bólu na parę sekund. Padało coraz mocniej gdy stałem na światłach. Przetarłem czoło od wody. Jeżdżące auta zakłócały jednostajny szum deszczu. Szedłem wzdłuż szerokiej alei zgodnie z planem zmierzając ku mojemu przeznaczeniu. To nie była moja decyzja. „I tak musisz to zrobić” – głos w głowie był tak silny, że upadłem ze strachu znów raniąc kolana. Wszystko zaczynało być takie dalekie. Wszystko się ode mnie oddalało. Wszystko było jakby za szybą. „Wszystko w porządku?” Ocknąłem się i spojrzałem w górę. „Wszystko dobrze?” Dwie dziewczyny wyraźnie zatroskane chciały mi pomóc ale uspokoiłem je „Wszystko ok. Nie martwcie się.” - dodając na koniec udawany uśmiech. Wstałem i ruszyłem dalej kierowany jakby obcą siłą. Bezwolnie stawiałem krok za krokiem. Moja głowa niegdyś pełna myśli wypełniona była tylko jedną.         W końcu go ujrzałem. „A więc tam na górze skończy się mój ból” – myśl dźwięczała mi w głowie jak wybawienie. Trzydzieste piętro Pałacu Kultury i Nauki oświetlone było przez zachodzące słońce, które przebiło się gdzieś pomiędzy ciężkimi chmurami a linią horyzontu. Coraz cięższym krokiem udało się dojść do wejścia. W środku siła zimnego marmuru i granitu zmroziła mi serce znieczulające je w całości. Wrzuciłem kasjerowi odliczona kwotę i monety zagrały dźwięcznie w metalowej kuwecie. Do windy wsiadłem sam. Moje niegdyś sprawne nogi ugięły się i przyspieszenie windy wcisnęły mnie w podłogę. Wstałem sam dopiero na samej górze. Nie widziałem ludzi na tarasie. Dla mnie oni nie istnieli. Zobaczyłem tylko słońce, które uciekało za horyzont nasycając cały świat czerwienią. Poczułem mroźny wiatr na policzkach. Na wprost mnie znajdowało się okno. Wysokie na cztery lub pięć metrów. Bez szyb. Tylko z kratą. Wspinaczka po stalowych prętach nie sprawiła mi problemu. Przecisnąłem się przez otwór u szczytu okna i z taką samą sprawnością zszedłem po drugiej stronie. Tam widok wydawał się już taki żywy i kontrastowy jak nic innego co widziałem w życiu. Nasycałem się widokiem barw. Słyszałem światło. Czułem słońce na skórze. Smakowałem mroźny wiatr. Niesiony jedną myślą zmierzałem ku krawędzi.         Oczy miałem pełne łez. Stroskani ludzie wychylali głowy mówiąc coś między sobą i do mnie. Słyszałem słowa, nie rozumiałem zdań. Kamery telefonów nagrywały dramatyczny film. Kto był reżyserem tej sztuki? Sam nie wiem. Chwycili mnie za bluzę i spodnie jakby myśleli, że mnie uratują. Tkwiłem tak ukrzyżowany do kraty rękami lamentujących gapiów. Nagle cały świat wypełnił się ciszą. Nie słyszałem ludzi, nie słyszałem wiatru. Rozmazywał się obraz. Wyrwałem się im ściągając bluzę i wykonałem krok do przodu. Moje ciało przechylało się w stronę ziemi. Zamknąłem oczy. W tych ostatnich chwilach usłyszałem tylko głos kobiety cicho wypowiadającej moje imię. Ten lot był ucieczką i końcem. Wiatr szumiał mi w uszach. Zimno zdawało się zmrażać moje ciało.         Otworzyłem oczy - unosiłem się nad miastem. Zamknąłem oczy – oślepiały mnie gwiazdy. Otworzyłem oczy – leżałem na chodniku. Zamknąłem oczy – stałem się gwiazdą. Świecąc mocą tysiąca Słońc oświetlałem planety wokół siebie. Docierałem do najdalszych zakątków kosmosu. Poza wymiar i poza czas. A więc tak to wygląda. Z prochu powstałem i w proch się obrócę. Z pyłu gwiazd do gwiazd. Myślący pył gwiezdny. Poczułem wolność przestrzeni w niewoli nieskończoności.         ***       - Jak z nim? - Stan jest stabilny. Podaliśmy leki. Będzie spał kilka dni. - Dobrze, że ten strażak go złapał. - Był na linie? - Tak. Skoczył na niego z sąsiedniego okna. - Jak długo zostanie u nas? - Pewnie jak ostatnio, na miesiąc.      
    • @Alicja_Wysocka   Nad jeziorem komary latają jak bombowce. Jedyne co mnie odstrasza, to właśnie widmo "nalotu", w tym regionie  :) Eh, nie ma to jak paskudy w piasku na nadmorskiej plaży  ;)   Pozdrawiam...   @Domysły Monika i @Yavanna   Dziękuję  :)
    • @Claire  Dzięki za odpowiedź, spodobała mi się. Fakt, o komarach zapomniałam :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...