Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Topik


Konrad Ciok

Rekomendowane odpowiedzi

Topik

Zazwyczaj zaczynało się na ulicy, to teraz
zaczyna się wewnątrz: siedząc, klnąc i paląc.
W ciemnościach mniejszych, w tu bywalcze
kieszenie i oczy wetchniętych. Powietrze
czerwone i napuchnięte. Zapach. Trochę potu,
trochę jakby z kibla. Śnięte nastroje.

Łysy i stary, jestem w środkowym rzędzie.
Więcej wiedzieć nie pozwolę. Jest dziwnie;

za późno by ktoś wszedł i zaczął. Zbyt wcześnie
by o własnych nogach ktokolwiek się wyturlał.
Patrzymy w stronę sceny: on macha łbem,
a rybi jest jego łeb. Prosta synkopa, niezłożony riff.
Pac.

Jestem tu od jakiegoś czasu. Po jakimś czasie
zacząłem się zbierać, ale mi przerwano.

Obawiam się, że to dobry pomysł. Dużo wieczorów
temu też tutaj siedziałem. Czas, przestrzeń? Nora.
Mamy jeszcze trochę taktu, więc od dziesięciu lat
prawie nie rozprawiamy o rzeczach ostatecznych.
Apokalipsa o rzut rzodkwią.

Ten chce, kto musi, kto nie chce – do mamusi.
Ja chcę, nawet bardzo, więc już we czterech
kłębimy się przy stoliku. Cztery szklanki
jakby od herbaty pod stołem stukają i drżą
jak lewa ręka papieża; to pełne jak słowa,
to puste jak antałek, pełne coraz rzadziej,
powietrze gęstnieje, a ktoś z ochrony coraz węższe
zatacza kręgi.

Tłusta broda Pawła migocze na horyzoncie.
Jestem za daleko więc nie dopłynę. Nie dość,
że rudy, to jeszcze broda. Dwadzieścia lat
opalania rury: zużyty jak opona, rozdarty jak
prześcieradło, nudny jak krwioobieg bociana –
mój kumpel; wije się między stołkami
w pokracznym tańcu. Wypowiada słowa –
co to są za słowa
(język ud, piersi i odsłoniętych kolan?)!
Kreśli dłońmi gesty – jakże znamienne to gesty,
prosi i przebacza, umiera i rodzi się, to stygnie
to znów wzburza się i pieni. Jednym słowem:
standard.

Głośno. Przechodzimy dalej, długie włosy barmana
przyćmiewają Blondi, jak dach stodoły księżyc.
Zero symboliki, bez pomówień, całkowicie apolitycznie.
Blondi wierzga i mierzwi fryzurę. Wypuszcza
dym nosem, krztusi się i zdycha, na tym koniec.
Emil – dziś czerwień i kolczyk w oku. Grzmi
niczym Rintrah, buczy niczym trzmiel. Pytam o zdrowie,
chociaż widzę, że nie najlepiej. Później o fizyczne.
Mówi, że nieszczęścia chodzą stadami.

Koncert trwa, trzęsą się ciała spiętrzone pod sceną
jak korpusy karakonów na pniaku. Obok tego
nawalone, spalone, nawalone i spalone siedemnastki
z dredami, bez dredów i w przepaskach
napastują szachistów.
Szachiści się nie oglądają, próbują zbić wieże.
Kobiety szachistów naprzeciwko, obserwują
taniec dłoni i grę spojrzeń.

Zaczepia mnie młoda adeptka sztuki fotografii,
zaczepka na wpół odparta – na wpół otwarta.
Sytuacja zagęszcza się. Wychodzimy, cali w słowach.
Centrum blisko, więc w drugą stronę.
Jak najdalej od świateł.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...