Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Konrad Ciok

Użytkownicy
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Konrad Ciok

  1. Podziemie, skóra na ścianach. Głośne canto, mnogo echa. Wszędy echo. W drugim ujęciu ogorzałe mięso. Pani leży na wydmuchanym materacu. Piec bucha. Pani niech uważa. Labirynt i szklanki licho posklejane. Czuję to na sobie, jak Pani mi tak -- Uciekł dyliżans. Udawałem szopa, do kosza schowałem burą kitę, lecz mnie znaleźli, po ciemniejszej stronie. Pulsuję i pluję, co w tym dziwnego? Niech Pani dmucha, a szklistym się stanie oko tego, który chętkuje mieć z panią pani śniadanie. Słyszałem o gołębiach i gołębich widmach, niestety kaka jak zawsze prawdziwa. A twarz Pani pieprznięta onucą wydaje się piękna jak manuskrypt świątynny. Głos Pani jak nauka cerkiewnego języka, a Pani słowa jak lek musujący, jak niedobór potasu. Nie bierze cię sława, Fimbrio? Śpisz Pani? Spierzchły mi usta, kiedy się schyliłem, Ale jako rzekłem: już się nie podniesę.
  2. Konrad Ciok

    ****

    Deszcz pojawia się w połowie drogi, w połowie parku pełnego ptasich ciał i chudych wiewiórek. Zdążyliśmy na pół piwa i kłótnie na moście. Chociaż to niezdrowe tak słuchać - słuchamy. A nieba są niebieskie, bardzo niebieskie. Pan pozwala pogłaskać psa, robimy to i jeszcze zdjęcie. Pod słońce. Trochę czekam na telefon, przypominam sobie jak śnił się testament Zadury i kilka kwestii formalnych. Tylko co z Tobą, bo nie wiem? Świat, mówisz, matowieje, twardnieje. I tyle jest, że na dłużej zostajemy sami. Nie płakać, scalić się, rezygnować z kwiatów, no trudniej. Ciągnąć w nieskończoność. Deszcz pojawia się w połowie drogi
  3. Baseballe śniegu uporczywie pałują chodnik. Wiolonczeliści nie przerywają koncertu. I tak oto nie zapytam ich o zdrowie, tylko wyjdę i te pieprzone latarnie zaczną się głupio kojarzyć. Niech i tak będzie. Stratowane pobocza milczą. Dobrzy ludzie są w mieszkaniach, bo zimno. Nie chcę im przeszkadzać, nie pukam więc, nie śpiewam, nie oddycham. Wolność rozgrywa się za drzwiami, ma białe spodnie, takie jak twoje. Wolność ma właśnie okres. Nadłamane słowa, co je produkuję po tej znamiennej północy, nie układają się za dobrze, jak sms od Grzegorza, ku chwale poezji, wódki i haszyszu. Patriotyzm lokalny, trochę udawany. Bezmózgie wióry tratują mi głowę w bramie już opisanej. Oko, które wypłynęło z ciepłego oczodołu szybko zlizały bardziej rozgarnięte ze zwierząt. Samochody jeżdżą, wolność nie przeszkadza, nie puka, nie śpiewa, rozumiana inaczej.
  4. tu jest jeden wazny dla calosci wers pierniczy mi sie koncepcja... mowi chyba duzo... reszty nie tlumacze :-)
  5. osiedle. trzy dni po Uli S. 1. 1. Uważaj na faceta ciągnącego szkielet dudniącego wózka, z którego sypie się treść, ewidentnie niedawnej ucieczki z wysypiska. Zaraz wyskoczy półtorametrowy penis. Zaraz szlag weźmie tysiąc lat formacji. Ka-boom!!! Nad stawem dzieją się dziwne rzeczy. Woda wymienia mgnienia oczu z czujnymi psami. Z nowo-wyrosłej pod konającą topolą ławki wychylają się nieśmiałe strzępy czyjegoś szeptanego listu: to thou who dwellst in the fire 2. Pierniczy mi się koncepcja. Jestem tu tylko przez chwilę. Boję się tego miejsca, gdzie jeszcze nie dawno miałem ci tyle do powiedzenia.
  6. Konrad Ciok

    show

    Tera: wiec postarj się bardziej jak bedziesz chciał sie czepiać no właśnie moi mili :-) postarajcie się bardziej jeśli się czepiacie. nuda to pojęcie względne. :-)
  7. Konrad Ciok

    show

    Kaszel i ból zatok pulsujący energicznie jak ta, która lubi robić to mocno i energicznie. Babcia wydziergała mi czapkę, lecz przez tydzień nie mogę wyjść z domu, bo normalnie zimno jest i nie ma znaczenia, choroba niekontrolowanie wpełzła wieczorem, kiedy przed mym domem zastanawiałem się skąd wróciłem. Co mnie tu przygnało. Niezacieralne ślady na spodniach i na koszuli wskazują na Skierniewice. Krew na rękach i w kącikach ust zdaje się tylko potwierdzać. Pytali dokąd biegłem. Nie widziałem co wąchali, z uświnionej kurtki wyciągnąłem papierosa i zapaliłem. Nie uwierzyli w moją historię. Wyciągnęli papierosy i zapalili. Od kurtki zajęły mi się włosy. Odszedłem nieco dalej. Na rampie trwała impreza dla Gejów, na której nie było ani jednego przedstawiciela tej tajemniczej nacji. Pomyślałem - "Ci, którzy należą do tajemniczych nacji, będą na tyle mili, by pomóc mi z tymi włosami". Miałem zaproszenie, więc wszedłem, z plecakiem pełnym plastykowych zwierząt, pluszu i strzykawek. Przedstawicielstwo t. n. zostało tam, na rogu Lelewela i Sienkiewicza. Rozprawiano o przejęciu władzy przez. Mnie tam nie było, więc do niczego nie doszło, bo od kurtki zajęły mi się włosy. "Władza należy do ludu, to nie było by fajne oddawać władzę którejkolwiek z neo-pogańskich hord." - pomyślałem usypując suche gałęzie na kształt krzywej wieży. "choćby należał do niej mój brat, sąsiad i ojciec.". Deszcz zamiatał przechodniów z Widoku do Centrum, gdzie na koncercie zespołu z trójmiasta bawiło się sześć osób. Redaktor stał jak wryty i spisywał. Pytali mnie o ten koncert. Bałem się wejść. Przeraźliwie i haniebnie bałem się wejść, bo przedtem jak inni jaboliłem na muszli. Ze mną jest tak, że czasem zapominam ortografii świata, ponieważ żyję w mieście, w którym fałszuję się nie tylko pieniądze. Zapomniałem, że nie mogę pisać o fałszerzach pieniędzy, oni nie istnieją. Zapomniałem, że to, co istnieje nie ma najmniejszego związku ze mną. Ale mniejsza, o tym także nie mogę napisać. Recytując Biblię Wielkiej Radości, którą dostałem w prezencie od zaprzyjaźnionej córki prezydenta wraz z obrazkiem Jezusa przybijającego się do krzyża kierowałem się w stronę domu. Klnąc kierowałem się w stronę domu. Nikogo nie spotkałem i nic się nie wydarzyło. Nic, co ludzkie nie jest mi obce. Tajemnicza nacja, fałszerze pieniędzy i Budda masturbujący się w parku przed grupą licealistek to przecież bujdy, ogłosiły szczekacze rozstawione na ulicach miasta. "To chyba nie o to miasto się rozchodzi." Konrad Ciok to bujda - wtórowały inne. "Więc skąd krew na rękach i w kącikach ust" - nie dawałem za wygraną. Tej zimy po raz pierwszy zaczął padać śnieg.
  8. Swędzenie, kaszel i ból zatok pulsujący energicznie jak ta, która lubi to mocno i energicznie. Babcia wydziergała mi czapkę, ale przez tydzień nie mogę wyjść z domu. Bo jest normalnie zimno i nie ma znaczenia, że tajemnicza osoba, zostawiła mi książki, a w innym miejscu szykuje się rytualna stypa, na którą mógłbym przyjść w rytualnym dresie. Jestem chory, bo tak to się musiało skończyć. Jestem na kaszel i swędzenie chory. Choroba niekontrolowanie wpełzła wieczorem, gdy przed mym domem zastanawiałem się skąd wróciłem. Co mnie tu przygnało. Niezacieralne ślady na spodniach i na koszuli wskazują na Skierniewice. Krew na rękach i w kącikach ust zdaje się tylko potwierdzać. Pytali dokąd biegłem. Nie wiedziałem, co wąchali, wyciągnąłem papierosa i zapaliłem. Nie uwierzyli w moją historię. Wyciągnęli papierosy i zapalili. Próbowałem zgasić, bo od kurtki zajęły mi się włosy. Odbiegłem kawałek, obok, na rampie trwała impreza dla Gejów, na której nie było ani jednego przedstawiciela tej tajemniczej nacji. Pomyślałem – „Ci, którzy należą do tajemniczych nacji, muszą być na tyle dobrzy, by pomóc mi z tymi włosami”. Miałem zaproszenie, więc wszedłem, z plecakiem pełnym plastykowych zwierząt. Tajemnicza nacja została na zewnątrz, na rogu Lelewela i Sienkiewicza. Rozprawiano tu o przejęciu władzy przez tajemniczą nację, jednak mnie tam nie było, więc do niczego nie doszło, bo od kurtki zajęły mi się włosy. „Władza należy do ludu, to nie było by dobre oddawać władzę którejkolwiek z tajemniczych nacji” – pomyślałem usypując suche gałęzie – „choćby należał do niej mój brat, sąsiad i ojciec.”. „Tajemnicze nacje są z natury tajemnicze” – ciągnąłem dalej, biegnąc w stronę dworca, który przebudowany został przez lud. „Tajemnicza nacja nigdy nie przebudowała by dworca, najwyżej obsiadła by go jak gołębie nad ranem i przypadkiem zaprószyła by ogień”. Właśnie dlatego nigdy nie wstąpiłem do żadnej z tajemniczej nacji, w tym okazując się lepszym nawet od narodowego wieszcza. Deszcz zamiatał przechodniów z Widoku do Centrum, gdzie na koncercie zespołu z trójmiasta bawiło się sześć osób. Redaktor stał jak wryty i spisywał: „Zespół zachował się właściwie, grał, a po koncercie spotkał się z publiką. Reszta, przed wejściem piła winiacze”. Pytali mnie o ten koncert. Podbiegłem i bałem się wejść. Przeraźliwie i haniebnie bałem się wejść. Bo ze mną jest tak, że czasem zapominam ortografii świata, bo żyję w mieście, w którym fałszuję się nie tylko pieniądze. Zapomniałem, że nie mogę pisać o fałszerzach pieniędzy, bo oni nie istnieją. Zapomniałem, że to, co istnieje to ja, chociaż o tym również nie mogę napisać. Recytując Biblię Wielkiej Radości, którą dostałem w prezencie od zaprzyjaźnionej córki prezydenta wraz z obrazkiem Jezusa przybijającego się do krzyża (bo Żydzi tu nie istnieją, więc o nich nie mogę napisać), kierowałem się w stronę domu. Klnąc kierowałem się w stronę domu. Nikogo nie spotkałem i nic się nie wydarzyło. Nic, co ludzkie nie jest mi obce. Tajemnicza nacja, fałszerze pieniędzy i Budda masturbujący się w parku przed grupą licealistek to przecież bujdy, ogłosiły szczekacze rozstawione na ulicach miasta. Konrad Ciok to bujda – wtórowały inne. „Więc skąd krew na rękach i w kącikach ust” – nie dawałem za wygraną. Tej zimy po raz pierwszy zaczął padać śnieg.
  9. i to mi pasuje bardzo mocno do twórczości Twej, Asher. A skoro taki poważany i w ogóle, to czemu się nie podpiszesz. pozdrawiam Konrad Ciok
  10. daj Boze :) ale to nic nie tlumaczy... to bylo.
  11. jezykowo nie wiele masz do przekazania. czytaj wiecej. slaby warsztat. tresc pewnie przyjdzie sama z czasem, ale umiejetnosci musisz nabyc. pozdrawiam
  12. mnie się rintrah kojarzy z poematem Blake'a, czy dobrze? spojrzyj autorze do mojego tekstu, jesteś tam :) tekst obok :)
  13. Konrad Ciok

    Topik

    Topik Zazwyczaj zaczynało się na ulicy, to teraz zaczyna się wewnątrz: siedząc, klnąc i paląc. W ciemnościach mniejszych, w tu bywalcze kieszenie i oczy wetchniętych. Powietrze czerwone i napuchnięte. Zapach. Trochę potu, trochę jakby z kibla. Śnięte nastroje. Łysy i stary, jestem w środkowym rzędzie. Więcej wiedzieć nie pozwolę. Jest dziwnie; za późno by ktoś wszedł i zaczął. Zbyt wcześnie by o własnych nogach ktokolwiek się wyturlał. Patrzymy w stronę sceny: on macha łbem, a rybi jest jego łeb. Prosta synkopa, niezłożony riff. Pac. Jestem tu od jakiegoś czasu. Po jakimś czasie zacząłem się zbierać, ale mi przerwano. Obawiam się, że to dobry pomysł. Dużo wieczorów temu też tutaj siedziałem. Czas, przestrzeń? Nora. Mamy jeszcze trochę taktu, więc od dziesięciu lat prawie nie rozprawiamy o rzeczach ostatecznych. Apokalipsa o rzut rzodkwią. Ten chce, kto musi, kto nie chce – do mamusi. Ja chcę, nawet bardzo, więc już we czterech kłębimy się przy stoliku. Cztery szklanki jakby od herbaty pod stołem stukają i drżą jak lewa ręka papieża; to pełne jak słowa, to puste jak antałek, pełne coraz rzadziej, powietrze gęstnieje, a ktoś z ochrony coraz węższe zatacza kręgi. Tłusta broda Pawła migocze na horyzoncie. Jestem za daleko więc nie dopłynę. Nie dość, że rudy, to jeszcze broda. Dwadzieścia lat opalania rury: zużyty jak opona, rozdarty jak prześcieradło, nudny jak krwioobieg bociana – mój kumpel; wije się między stołkami w pokracznym tańcu. Wypowiada słowa – co to są za słowa (język ud, piersi i odsłoniętych kolan?)! Kreśli dłońmi gesty – jakże znamienne to gesty, prosi i przebacza, umiera i rodzi się, to stygnie to znów wzburza się i pieni. Jednym słowem: standard. Głośno. Przechodzimy dalej, długie włosy barmana przyćmiewają Blondi, jak dach stodoły księżyc. Zero symboliki, bez pomówień, całkowicie apolitycznie. Blondi wierzga i mierzwi fryzurę. Wypuszcza dym nosem, krztusi się i zdycha, na tym koniec. Emil – dziś czerwień i kolczyk w oku. Grzmi niczym Rintrah, buczy niczym trzmiel. Pytam o zdrowie, chociaż widzę, że nie najlepiej. Później o fizyczne. Mówi, że nieszczęścia chodzą stadami. Koncert trwa, trzęsą się ciała spiętrzone pod sceną jak korpusy karakonów na pniaku. Obok tego nawalone, spalone, nawalone i spalone siedemnastki z dredami, bez dredów i w przepaskach napastują szachistów. Szachiści się nie oglądają, próbują zbić wieże. Kobiety szachistów naprzeciwko, obserwują taniec dłoni i grę spojrzeń. Zaczepia mnie młoda adeptka sztuki fotografii, zaczepka na wpół odparta – na wpół otwarta. Sytuacja zagęszcza się. Wychodzimy, cali w słowach. Centrum blisko, więc w drugą stronę. Jak najdalej od świateł.
  14. właśnie takich komentarzy oczekuję. Dziękuję. Piotrek przynajmniej zauważył założenia, zauważył błędy, które tak naprawdę też były założeniami, choć jak widać mało trafionymi. Dziękuję
  15. Przyjeżdżam autobusem, i pod tym względem jestem ok. Zmrożone szyby zdominowały poranek. Najczęściej tu bywam, bo ogród jest botaniczny, park prawie miejski, tak dziewiczy jak wygląda. To tutaj fajczę i zacieram ślady. Dołująca muzyka z autostrady. Wybijam mrówki, trochę z niechęci, trochę z nudów. „chodnik – wylęgarnia”. Rozglądam się; Paru kolesi wali koleżankę ale tego się nie widzę, temu się nie dziwię. Bo to się tak zdarza, w prawie miejskim parku. Osuwam się na zaświnioną ławkę, w cień ogromnego dębu. Mam pewność, że wiosna i wszyscy się teraz nawrócą, trochę z niechęci, trochę z nudów. A i świadomość przestanie dręczyć. Znikam – znajomek z podstawówki nie mam pieniędzy, bo to się tak zdarza, w prawie miejskim parku. Miastem kołyszą znudzeni kolesie.
  16. Konrad Ciok

    mokry

    tylko niektóre frazy. a przecież nie chodzi tylko o pieczątki, nie? całość wiersz nienajlepszy. Dogadany nie mówię, że nie błyszczy na tle starych. ale od tego ostatniego, w którym w brew pozorom ani słowa o ogniu - wyraźnie gorszy. kibicuję szczerze i pozdrawiam jeśli znajdziesz chwile, zajżyj pod moje, ale nie tu - na nieszufli. k
  17. znaczy tak: rymy takie wewnętrzne dodane jak najbardziej świadomie. w ogóle to właśnie chciałem położyć nacisk na rytm i brzmienie. no, dzięki. pzdr
  18. no tak. a komenta ani jednego :(
  19. Uśmiech, uśmiech. Noc wtopiona w nas i niedoszłego wujka, ławka tonie w winogronie. Nie za bardzo kojarzę, jak nazywać? To potrzebne i nieuniknione. Tłukę się bardziej i bardziej nieobecny. Okna otwieram, kwiaty podlewam, wychodzę coraz wcześniej. Kontury wypalone na wyrwanych krokwiach, cegłach i listwach (tak, są tam ciągle. Butelek też nikt nie zabrał.) wyrażają, choć nie jestem pewien, czy to właśnie. Nic więcej, a już na pewno niewiele, bo musiałbym definiować, a od nazwanego stroniłem zawsze. Poznaję po twarzach: ta, ta i ta znaczyły wiele i to miejsce ich było. Teraz usiadły w ostatnich rzędach. Słychać jak chrupie kukurydza. Sypie się z ręki piasek, Na obrzeżach ruch, nieustannie. Śmiech, a raczej rechot i echa, co dźwięk modulują. Wirują słupy powietrza, stygną ciała, dotyk, szept i skóra brązowa. Zimno, zimno. Drżenie, wtulanie długie i mocne. Jakaś zaczepka na rozluźnienie, jakiś koniec dla śmiechu. Pamiętasz, mówiłem ci, potem miał padać deszcz, spóźnił się sygnał. Zimno, zimno. Nie boję się powtórzeń. Raczej czasu i chłodu obawiać się muszę. Zadraśnięć na twojej skórze i bólu oczu, kiedy się idzie w stronę światła. Tu się kończę i w środku rozpoczyna się spektakl, jeśli chcesz, możesz posłuchać. Być może kiedyś ta, ta i ta były tu, ale spójrz: w wietrze kryształki soli, w liściach jest wilgoć i drżenie.
  20. Konrad Ciok

    obieg

    Popołudnie. nieznana okolica, jedna ręka wskazuje kierunek, druga oplata twoją. Pod skórą ciche eksplozje. Edycja sensów wygniecionych na włóknach. Wiatr unosi wycinki gazet, falujące litery, obcy alfabet. Tych kilka godzin uciekło jak ostatni autobus, szybko i bez skrupułów. Dopiero za zakrętem odważyłem się spojrzeć, błąd. Kolejny. W powietrzu lśniła oktarynowa smuga, tlił się egzotyczny zapach. Mówią, że to początek drogi. Są rzeczy, których nie opiszę nigdy. Wymaga się więcej. Wyznacznikami są brzmienia, obce dialekty. Bez znaczeń dla tu i teraz. Taras obrósł winogronem, matka mówi, że posadziła zaraz po ślubie. Kolejna fotografia, której nie chcę Przywoływać; nie dajesz spokoju, dziękuję. Ktoś pytał o numer. Znalazłem; na pocztówce z romańskim kościołem, gdzieś koło Łęczycy. Rozdzwoniło się, nie mogłem nic zrozumieć, grzmiało. Dwie godziny ze słuchawką w ręku. Siedziałem na schodach, z opartą o ścianę głową. Mrużyłem zaspane oczy. Pamięć nieszczęsna; przez mór na cmentarz, pogrzebać gorzką sofię, czekać na ojca, czegoś się nauczyć. Nie próbować się otrząsnąć. A później jechać w pełnym słońcu kilka godzin, żeby usłyszeć, że to ja jestem, a to jest granica. Mam szacunek dla roślin, choć nie potrafię powtórzyć najprostszej łacińskiej nazwy. Nie patrz na mnie w ten sposób. Oczami jak tama. Tutaj cały rok zima. Opiłki lodu wrzynają się w skórę. Kruszy się powietrze. Słońce próbuje się rzucać. Opór stawiamy tylko przeciw sobie. Reszta porywa bez reszty. To nie dla mnie, ja wychodzę, mogę powiedzieć. Ale zaraz wargi zwijają Ci się w listki, a oczy rozbijają kruchy tlen, co między nami. Rozumiesz już? Tutaj cały czas zimno i nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że zabłądziliśmy w tym po kolana śniegu. Zataczasz koła o coraz większym promieniu, jakbyś to, co tu i teraz chciała uciszyć i rozbić. Śmiejesz się i zaciągasz miętowym papierosem. Wychodzę, do ogrodu. Wykopać zmarznięte jałowce.
  21. lipiec kilka lat temu ciepło jak dziś na tablicy plan obcego jeszcze miasta z tęczówki znikły plamki odpowiedzialne za chorobę nerek wbrew wszystkiemu celebra pierwocin lata łapaliśmy pion uwarunkowani tu biała farba tu kropla rtęci: kap kap później Dario Fo puszczony z komputera jego spotkaliśmy kilka dni wcześniej czytał lokalną gazetę wrażenia niepomyślne. wbrew panującym legendom rozbłysło światło czar prysł na ścianach rzędy zdjęć coś kazało wracać wracam
  22. Konrad Ciok

    powrót

    Szemrana ulica, chodnik zawalony gratami nędznych rzeźbiarzy. Przysypiamy na dworcu, z którego wykopano dwunastolatków. Świt drąży noc jak przebiśnieg tnący zsiadłe mleko zimy. Kawa, jakiś odjazd. Cienie łuszczą się jak martwa skóra. Siedzimy, nawijamy na lśniącą szpulę języka: zalew, brat, długa długa podróż do, stare rowery i przesiadka na ponton. Niektóre słowa nadal zbyt ostre, by je przepchnąć przez gardło. Ten, co miał nas wyjebać okazał się tylko strachem. Pamiętam, kiedyś przy tej studni cioteczna siostra chwaliła mi się ledwo co zasianymi piersiami. Tłumy przynależnych dogasają pod domem kultury. W poniedziałek wrzody ciał rozpryskują się na chodniku. Ciągle ranek. Mówisz, że to trwa już zbyt długo.
  23. Nic z tego. Coś wisi w nowym powietrzu. Pierwsze promienie mają chęć przejść do historii. Czyjeś śmierci pozorowane, nieudolne ucieczki. Spotkałem się z Jackiem – od tygodnia męczy się z chorobą. Razem czytaliśmy. Był zawiedziony. Wyszedł wcześnie, jak na siebie. Wije się pluskwa promieni wessana w szkło. Tymczasem w pełnym deszczu, mocnym krokiem zanikam. scena jak z filmu: dzielnica przemysłowa, pnącza wplecione w ściany. Dym. Brunet, wyraźnie zmęczony; wysokie buty, płaszcz. zanikam. Kamera nie ukryła złych świateł; nieudolnego mnie. Zmiana punktu: odniesienia. Ktoś z tyłu pyta: jak nazywał się reżyser?
  24. Krążyć podziemnie, jak teraz. Wyplatać się i zasiadywać gdzieniegdzie. Prawdę bezwzględną obnażać. Umierać czasem, dość regularnie, nie gubić. Rodzić się. Bezwzględnie dążyć. Topić się, kapać. Ubezdźwięcznionym zostać. W urojonych konfesjonałach brechtać się i kopać głębiej. Korę zdrapywać. Przyjmować bezwątpienia. Zauważać i dać się poznać... chociaż próbować. Dowiadywać się czegoś o sobie. Odpowiadać na pytania niegroźnie. Rozrywać. Nie psuć. Co jakiś czas tworzyć żenująco słaby podmiot liryczny. Co jakiś czas z siebie. Cielaczyć. Męczyć się. Ciepła szukać. Nie znaleźć.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...