Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Powiew śmierci


Rekomendowane odpowiedzi

Leżę na szpitalnym łóżku na oddziale immunologicznym. Listopad 2005 rok. Właśnie się dowiedziałem, że zachorowałem na nieuleczalną i o nieznanych przyczynach chorobę o nazwie zapalenie wielomięśniowe – polymiositis. Ki diabeł? Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Jest to bardzo rzadko występująca choroba, paranowotworowa i autodestrukcyjna, nie bardzo znana wśród lekarzy. To był jeden z powodów, dlaczego diagnozowanie zajęło osiem miesięcy, o pięć miesięcy za długo wg źródeł internetowych. Co to w praktyce oznacza? Właściwie nic wielkiego, tylko miałbym może o 8 kg mięśni więcej. Ale mam mniej. Mam mniej, a to znaczy, że mogę się przewrócić, że nie mogę biegać, nie mogę jeździć na nartach, będę miał problemy w zimie, by wejść na chodnik z pryzmą śniegu, bo moje nogi nie wywindują ciężaru mego ciała na tę niewielką 10-20 centymetrową górkę, tylko puszczą. Oznacza to, że polecę w dół jak worek kartofli rzucony na paletę. Polecę z siłą grawitacji. Nie wyhamuję mięśniami, bo ich nie ma. Nie zareagują. Nie zrobię bardzo wielu rzeczy. Nie podbiegnę do tramwaju., bo biegać się nie da. Zresztą po co mam podbiegać, jak i tak nie wsiądę, bo stopnie są dla mnie zbyt wysokie. Nie da się. Takich „nie da się” jest bardzo wiele. Właściwie niemal pełna lista tego, co każdy może zrobić bez wielkiego trudu. Nawet ludzie leciwi, słabi i korzystający z kuli. Nie utrzymam śrubokręta w palcach, bo ręka zaczyna skakać i nie trafi do przecięcia dla wkrętu. Nie ma co wymieniać. Nie zatańczę też. Świat się skurczył w stopniu ogromnym. Jest tylko gorzka świadomość, że gdyby choroba została wcześniej rozpoznana i rozpoczęto by leczenie wcześniej, to dzisiaj nie byłbym tak bardzo niesprawny. Do kogo mieć pretensje? Może do tego, że jest to rzadka choroba? A może do systemu kształcenia lekarzy? Nie wiem. Po prostu miałem pecha, a to, co się nazywa systemem służby zdrowia jest po prostu jego zaprzeczeniem. System to czysta logika, a tu brak logiki na każdym kroku.
Już kolejny raz jestem w szpitalu. Wskaźniki rozpadu mięśni poszybowały w górę wielokrotnie powyżej normy. Zastosują bardziej intensywną metodę powstrzymania tego biegu wskaźników. Będzie to tzw. terapia impulsowa, podawanie lekarstwa dożylnie w dużych dawkach – kroplówką. Są to środki immunosupresyjne, zmniejszające odporność organizmu, co skutkuje łapaniem różnych infekcji i chorób, ale powstrzymuje rozpad mięśni. Powstrzymuje autoagresję. W międzyczasie był już nowotwór, różne zapalenia, jakiś półpasiec itd. Wszystko to podcina nić życia, a ona jest i tak bardzo wątła.

Jest rok 2010. Już szósty raz wylądowałem w szpitalu. Tym razem temperatura jest bardzo wysoka. Czuję się niezwykle słaby. Nie dałem rady o własnych siłach zejść do samochodu i trzeba było wezwać ambulans do transportu chorych. Już zostałem przyjęty. Położono mnie do separatki. Szybko pobrano materiał do analizy. Za kilka godzin będzie pewnie wiadomo, co mi jest. Po kilku godzinach coś tam jeszcze pobierano dodatkowo, robione wymazy z ust, prześwietlenie itd. Rano jest już diagnoza, która zbija mnie z nóg. Śmieszne, przecież leżę, ale gdybym stał, to bym się chyba przewrócił. Na wizycie był profesor, szef oddziału i zaanonsował, że mam gruźlicę. Po prostu mnie zatkało, odebrało mowę. Zawsze na wizycie starałem się coś dowiedzieć więcej o swoim stanie, swych przypadłościach, a tym razem nie potrafiłem sklecić nawet zdania wobec człowieka tak życzliwego chorym, tak widzącym w pacjencie człowieka, tak rozumiejącym istotę leczenia zarówno sommy jak i psyche. Gruźlica. Choroba ta jawiła mi się zawsze z nędzą i to raczej skrajną, brudem, niedożywieniem, ruiną rodziny. Gruźlica. Dobrze, że jest izolatka. Nikomu nie będę zagrażał. Przecież ta choroba to jak sianie zarazy. Prątki Kocha same fruwają. Paskudztwo.
Po kilku dniach już wiem skąd u mnie pojawiła się gruźlica. Od lat zażywam cyklosporynę i sterydy, lekarstwa, które skutecznie obniżają barierę immunologiczną, ale przejawiają czasem twórcze wzloty, w postaci uaktywniania bakterii, które w każdym człowieku siedzą, ale są w ryzach trzymane przez system odpornościowy. Kiedy jest bariera immunologiczna znacznie obniżona, to hulaj dusza. Wylatują bakterie spod szczelnej pokrywy i się bardzo szybko namnażają. Rozwija się choroba. To mogą być różne bakterie, różne choroby i infekcje. Immunolodzy wiedzą o tym., chorzy nie, bo skąd. Gorzej, że o tym nie wiedzą lekarze innych specjalności, na przykład onkolodzy. Poszatkowano lekarzy na specjalności, zarzucono klapy na oczy i pacjent stał się przypadkiem onkologicznym, laryngologicznym, pulmonologicznym, a zginął gdzieś człowiek składający się z ciała i duszy, sommy i psyche, dwóch stron tego samego pacjenta i wszystkich chorób, które w danej chwili ma. W jakiż zatem sposób można coś rozpoznać, jeżeli obraz nie jest czysty, jednoznaczny? Kiedy objawy różnych chorób mogą się na siebie nakładać? Specjalista – niby to już bardzo wysoko wykształcony lekarz, w wielu przypadkach jest właśnie ograniczony przez jednostronne spojrzenie. I co? Mamy kłopot. Bowiem często potrzeba spojrzenia interdyscyplinarnego, a tu niedostatek tego. Czy to jest ważne? Moim zdanie tak, i to niezwykle. Gdyby było inaczej, to dziś nie byłbym człowiekiem niepełnosprawnym. Koniec. Kropka.
Dzisiaj brakuje nie tyle lekarzy-omnibusów, co lekarzy o szerokich horyzontach medycznych, o wielkiej wiedzy medycznej i szerokiej praktyce. Typowych diagnostyków.
Leżę na łóżku i myślę, że mogę spotkać się nie w tak bardzo odległym czasie z kwestiami ostatecznymi. Czy jestem gotowy na to? Sam nie wiem. Inaczej się myśli i rozmawia, gdy można śmigać sprawnie gdzieś na stoku na nartach, nie brakuje sił, nic nie dolega, a inaczej w szpitalu. To inna perspektywa. Zresztą czy to tak ważne? Przecież wszyscy pójdziemy w tę prostą, jeden wcześniej, drugi później. Nie wykpimy się od przejścia tej niewidocznej granicy. Czy się boję? Nie. Czegóż się mam bać? To nieuchronność. To również rozmowy z samym sobą. To rozmowy z Najwyższym, bez względu na to, czy mnie słyszy, czy nie. No bo z kim mam rozmawiać? Z bliskimi? Przecież ich zasmucę. Z nieznajomymi? Może ich to nie interesuje. Mają swoje problemy, może większe niż moje. Najlepiej rozmawiać z sobą, trochę z Panem na wysokościach.
O czym dyskutować? No właśnie. Śmierć to zawsze jakiś moment. Oby nie trwał długo. W tej chorobie to może być mało przyjemne, bo odmawiają funkcjonowania mięśnie oddechowe. Samouduszenie. Fajne, co? Mnie też się nie podoba. Mam nadzieję, że to nie będzie tak drastycznie przebiegać. Od pewnego czasu staje mi przed oczami wykonywanie wyroków śmierci w Hiszpanii, bo tam kat dusi skazanych na śmierć. Śmierć w ogóle nie jest ładnym momentem, obojętnie jaki byłby to obraz. Ja nie jestem ciekaw takich obrazów, wolę impresjonistów, może Wierusza-Kowalskiego, może innych.
Po operacji serca pojechałem prosto ze szpitala im. Jana Pawła II do sanatorium kardiologicznego w Rabce na rehabilitację. Sanatorium pięknie położone w parku. Duża przestrzeń do spacerów. Mój stan nie kwalifikował się do samodzielnego pobytu w szpitalu uzdrowiskowym. Musiała zatem zostać ze mną moja wielce mi oddana i kochana żona Joanna. Udało się jakoś rozwiązać kwestie kwaterunkowe, poprzez wstawienie dodatkowego łóżka do jedynki i oczywiście wykupienie dla opiekunki miejsca wczasowego.
Jest fajnie. Pogoda jesienna. Ćwiczenia, rowerki stacjonarne, spacery. Z każdym dniem czuje się lepiej, czuję się silniejszy, chociaż w moim przypadku to są tylko takie niewielkie zwycięstwa. Obiektywnie rzecz biorąc, to moje osiągi są bardzo marne w stosunku do ludzi nie mających kłopotów z chorobą mięśni. Oni są osłabieni operacją serca, a nie jeszcze jakimiś dolegliwościami. Ważne, że ja czuję się lepiej, czuję dopływ nowej energii. Chodzimy z żoną na całkiem długie spacery. Jeśli się da, to dokładamy nowe odcinki, by dystans był dłuższy, by móc pokonać własne słabości na dłuższym dystansie. Wtedy właśnie poczułem powiew śmierci.
Wracaliśmy ze spaceru. Było to już blisko budynku sanatorium. Naraz stało się coś dziwnego, do końca nie umiem tego opisać. Poczułem się bardzo dziwnie. Nie, nie było mi słabo, Ten stan bardzo dobrze znam. Nie było to też kołatanie przedsionków, czy jakaś palpitacja. Poczułem się jakbym się za chwile miał w jakiś sposób rozdzielić. Uczucie było bardzo dziwne. Oparłem się o tył ławki. Usiąść nie mogłem, bo nie wstałbym bez pomocy dwóch silnych osób. Ten niewielki odpoczynek niczego nie zmienił. Nadal było jakieś zawirowanie w umyśle. Nie kręciło mi się w głowie. To znam To było zawirowanie w umyśle. Miałem wrażenie, że zaraz nastąpi mój koniec. Może sekunda, może dwie. Było to niezwykle wyraźne. Tak nijak? – zapytałem siebie. A dlaczego nie? – odpowiedziałem sobie. Czułem, że to, co się dzieje, nie mieści się w normalnych kategoriach przeżyć ani zdrowego człowieka, ani chorego. Ja miałem skojarzenia z ostatecznym momentem życia. Po prostu myślałem, że to już koniec, ale w postaci pytania: Czyżby to był już koniec? Proszę pamiętać. Serce nie robiło żadnych psikusów. Było trochę dziwnie. Następowało jakby jakieś wewnętrzne rozdzielanie się mnie od głowy.poczynając. Ale, ale… Nie było to fizyczne rozdzielenie. Chwilę to trwało i naraz wszystko się cofnęło. Unormowało.
Długo nad tym myślałem. Nie umiałem sobie tego wytłumaczyć. Nie mieściło się to w moich dotychczasowych doświadczeniach, a trochę ich było. Nawet kiedyś tonąłem w ogromnym wirze rzecznym na Dunajcu. Byłem sprawnym, młodym człowiekiem. Poszedłem w dół wiru i wir sam mnie wyrzucił na jego obrzeżach. Trwało to sporo chwil i było ciężko, ale nie ostatecznie. Zły wybór miejsca do kąpieli, w zbyt wielkiej kipieli. Były również inne zdarzenia obfitujące w momenty dramatyczne. Miałem zdolność wplątywania się w sytuacje mało bezpieczne.
Powracam jednak do sytuacji w Rabce. Zdarzały się wcześniej różne incydenty sercowe, osłabienia, jakieś anomalie. Nic z tego. Wtedy było to uczucie jakby rozwarstwiania się gdzieś tam w głowie. Dokładnie czułem swoje ciało jako coś jednego plus jeszcze to coś. Było to niesamowite, dziwne i niepokojące zarazem.
Dokładnie ten sam scenariusz powtórzył się jeszcze dwa razy, też na spacerze w Rabce. Odczucia były takie same. Nie mogę nic więcej powiedzieć, bo to byłaby konfabulacja. Było to najbardziej dziwne przeżycie i zarazem ogromnie niepokojące. W mojej świadomości pojawiła się konkluzja, że być może był to początek drogi na tamtą stronę. Miałem wrażenie, że to może w każdym momencie nastąpić. Nazwałem to powiewem śmierci.
Śmierć! W takiej sytuacji myśli się o odejściu na drugą stronę, ale ja częściej myślę o tym, czego nie zrobiłem, a mógłbym zrobić, gdybym był sprawnym. Nie, nie jestem latającym w chmurach. Nie oczekuję wydarzeń nierealnych. Jest, jak jest. Poruszam się we własnych myślach w kręgu poczynań dostępnych dla mnie, a i tak jest to tak wiele, że aż brakuje na nie czasu. Dlaczego brakuje? Niesprawność bardzo spowolnia człowieka. Czynności proste wykonuje się dłużej niż normalnie. Do tego jeszcze nie można zaniedbać rehabilitacji, tego specyficznego wyścigu z chorobą. Czy choroba zwycięży, czy rehabilitacja uzyska lepsze wyniki? Takie niby byle co! Tylko pozornie. Jest to wiele godzin ćwiczeń, zabiegów przez 5 dni w tygodniu. Każdego dnia 4 godziny. Niestety nie dojdę sam na piechotę do przychodni, więc ktoś mnie musi dowieźć i przywieźć po całym cyklu. Na szczęście ostatnie 1- 2 miesiące to pozytywny bilans. Sprawność jest ciut większa od ubytku sił.
Czy zwracam się do Boga Najwyższego, by oddalił moment śmierci? Czasami tylko, ale chodzi raczej o ofiarowanie mi więcej czasu. Chciałbym wykonać to, co sobie założyłem. Napisać i wydać to wszystko, co już rozpocząłem. Dobrze, że mnie to absorbuje, bo pewnie o wiele więcej myśli krążyłoby koło jakiejś pani w czarnej opończy i z kosą w ręce.
Chyba się nie boję śmierci. W ciągu kilku lat zetknąłem się z nią kilkakrotnie i mnie nie pokąsała. Za mną operacja raka, poważna operacja serca. Wymieniono zastawkę, usunięto zwężenie aortalne i co tam jeszcze. Potem choroby związane ze skutkami ubocznymi stosowanych sterydów takie jak zaćma, cukrzyca czy miopatia. Prawda, nie są zagrażające życiu. Trafiła się jeszcze gruźlica po stosowaniu cyklosporyny i sterydów. Leki te budzą uśpione gdzieś w organizmie bakterie i rozpoczyna się taniec. Mój był groźny. Lekarze powiedzieli pół roku później, że nie rokowali powodzenia w tej walce. Byłem już dość wycieńczony licznymi następującymi po sobie chorobami. Udało się jednak. Żyję. Czy to znaczy, że zacząłem wierzyć w swą szczęśliwą gwiazdę? Nie. Co to zresztą za szczęśliwa gwiazda? Teraz po prostu myślę, że może to wszystko ma swój jakiś sens. Może potrzebne są mi do czegoś takie doświadczenia. Doświadczenia to znaczy i rozmyślania. To spojrzenie na wiele spraw jakby od nowa. Co jest ważne, a co nie tak bardzo. Nie jest mi wygodnie, to prawda. Na razie się bronię przed wózkiem inwalidzkim i mi się to udaje. Nawet zaczynam się czuć lepiej niż poprzednio. To już jest coś. Oczywiście może przyjść uderzenie z najmniej spodziewanej strony i wówczas mogę już nie mieć sił do obrony. Ani fizycznych, ani psychicznych. Takie momenty, dni już miałem. Brak sił osłabia psychikę. Brak sił, to brak świadomości, że jest bardzo źle. W rentgenie podtrzymywały mnie trzy osoby, bo nie mogłem ustać. Nogi składały się jak scyzoryki. Ja nie pamiętam tego momentu. To było jakby poza mną. Psychiczny odbiór wymaga też pewnej sprawności fizycznej. Wtedy człowiek rozważa, co traci, czego nie będzie mógł, a co mu jeszcze pozostało w ramach ograniczonych możliwości.
Czy jest żal życia stojąc na progu? Bo ja wiem? Nie czuję tego. Może to jest prawdą, że jeżeli jest się umęczonym przez różne przejścia, to ten żal gdzieś odchodzi, chowa się. Trudne doznania są przecież w naszej pamięci. Nie chcemy ich. Kontynuacja życia, to możliwość pojawienia się jeszcze trudniejszych chwil. Może ten krok do przodu nie musi być taki zły? Jest jednak chęć pożegnania się z bliskimi w rodzinie, ze znajomymi, przyjaciółmi. Bywają momenty, że ich brakuje bardziej niż niegdyś. Chciałoby się, by byli w pobliżu, by poczuć ciepło ich rąk, usłyszeć ich głos, poczuć ich obecność. To irracjonalne, ale ja to tak odbieram, tak czuję. Czasem jest to chęć przebywania z kimś tak bardzo silna, że aż niemal fizycznie odczuwalna. Czy czuję gdzieś tam, w swoim wnętrzu, że nadchodzi jakaś chwila rozstania? Nie wiem. Są to trudne sprawy do wyrażenia, do opisania. Faktem jest, że nie odczuwam strachu przed śmiercią. Po prostu nastąpi. Może wtedy włos zjeży mi się na głowie?
Po operacji raka tydzień wyleciał mi z pamięci, po operacji serca to były dwa tygodnie. Byłem, a jakoby mnie nie było. Nie pamiętam tego czasu, choć wiem, że coś się działo koło mnie. Później to już relacja osób postronnych nakłada się na słyszane i widziane wtedy sytuacje, które zapisywały się gdzieś w tle, poza świadomością.
Śmierć. Najbardziej mi się nie podoba, że człowiek leży wtedy taki sztywny, zimny. Jest to jednak odbiór żywego, jeszcze żywego człowieka. Kiedy już jest po, to wszystko jedno. Może istotne jest to, czy gdzieś poszliśmy dalej, czy tylko leżymy tacy nieprzystępni. Przecież zakończenie drogi w chwili oddania ostatniego tchu jest niezmiernie idiotyczne. Wszystko gubi sens. Ta cała bieganina za życia, te różne emocje. Po co to? Tu ujawnia się potęga filozofii chrześcijańskiej, przykazania miłości. Tyle jesteś wart, co dla drugiego uczyniłeś. Co innego się nie liczy. Jakież to niezwykle proste. Nie wiemy jednak, ciągle nie wiemy i nie będziemy wiedzieć, co oznacza przekroczenie granicy śmierci. Wszystko tu możemy podstawić. Wszelkie pomysły. Życie po życiu. Korytarze, tunele świetliste i te kolorowe łąki. Niechby tak było. Jest jednak inna możliwość. Przecież to nasz umysł. Tkanki człowieka mogą w takiej chwili funkcjonować lub raczej kończyć swe funkcjonowanie w podobny sposób u wszystkich ludzi. Doznania zatem tych, co zostali odratowani będą bardzo zbliżone do siebie. Może się mylę. Tak jednak sądzę.
Nie chciałbym, by tak beznadziejnie następował koniec bytu człowieczego. Jest jeszcze jestestwo, niektórzy mówią dusza. I tu jest już sporo pytań, ale nie ma ani jednej odpowiedzi. Są tylko przypuszczenia, teorie, wiara. Osobiście chciałbym, by było to przejście na drugą stronę, jaka by ona nie była. Jednak nie nicość. Wówczas byłaby tylko jedna konkluzja, że śmierć jest nicością. Smutne zakończenie świadomego życia, zakończenie naszej świadomości przecież. To po co ta świadomość?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Smutne i przygnębiające zarazem. Swoim opowiadaniem dałeś mi dużo do myślenia, dużo pytań. Pytań, na które ja, Ty i żaden człowiek, odpowiedzieć nie może.
Czytając, czułem jakbym czytał przeżycia człowieka chorego na SM.
Dziękuję Ci za ten tekst i pozdrawiam serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Marku, bardzo mi się podoba Twoje opowiadanie. Mam wrażenie, że to wszystko fakty, i to z autopsji? Jeśli tak, to serdecznie Ci współczuję. I równie bardzo podziwiam za odwagę i siłę przetrwania, i wolę walki. Ja bym tak nie potrafiła.

Czy pozwolisz, że na chwilę odniosę się do spraw tak przyziemnych, jak drobne błędy językowe? A potem wrócę do treści, OK? A więc:

literówka: "...bakterii, które w [u]każdy[/u] człowieku siedzą," - w każdym;

znaki interpunkcji: "Czy to jest ważne. Moim zdanie tak i to niezwykle." - brak pytajnika po pierwszym zdaniu oraz przecinka w drugim zdaniu: "Czy to jest ważne? Moim zdanie tak, i to niezwykle.";

literówka: "...pewnie o wiele więcej myśli krążyłoby koło [u]jakieś[/u] pani w czarnej opończy i z kosą w ręce." - jakiejś;

ortografia: "Najbardziej mi się [u]niepodoba[/u], że człowiek leży wtedy taki sztywny, zimny." - nie podoba (osobno);

początek zdania: "Przecież to nasz umysł. tkanki człowieka mogą w takiej chwili..." - drugie zdanie zaczyna się małą literą, a powinno wielką: Tkanki... itd.

Przepraszam za te uwagi, ale to język, a ja jestem na niego wyczulona. :-)
Wracam do treści.
Napisałeś, że nie wiadomo, czym jest śmierć i czy po niej jeszcze coś istnieje. Oczywiście, tak jest w rzeczy samej i tylko zakuci głupcy twierdzą, że wiedzą, co jest po śmierci. Napisałeś też, że są tylko dwie możliwości: albo po śmierci "żyjemy" nadal, lecz w innej postaci niż do tej pory, albo nie ma nic i nasza świadomość ginie bez śladu, czyli śmierć jest nicością. Tu z lekka polemizuję - jest trzecia możliwość i ona wydaje mi się najbardziej prawdopodobna: umieramy jako ludzie, więc też ginie całkowicie nasza świadomość, ale śmierć nie jest nicością i w jakiś sposób ta energia, która nas ożywiała, istnieje nadal, przejawiając się w jakiejś innej, niematerialnej formie. Inaczej mówiąc: dla ludzkiej świadomości, która jest wytworem komórek naszego mózgu, śmierć jest nicością, ale ona nie jest nicością obiektywnie, bo energia życia nadal istnieje - w czymś innym niż ludzie (i zwierzęta oraz rośliny). Sądzę ponadto, że takie rozwiązanie byłoby najlepsze. Bardzo bym nie chciała po śmierci zachować mojej ludzkiej świadomości, mojej pamięci, wszystkich moich miłości, wszystkiego, czym tu byłam i co ukochałam - i nie móc nigdy już do tego wrócić. To by było dla mnie najgorsze z możliwych piekieł! Nie wierzę, że świat mógłby być aż tak straszny, żeby nam coś takiego zgotować, i to na wieczność!
A czy świadomość rzeczywiście jest bezsensowna, skoro przepada wraz ze śmiercią mózgu? Też można tu polemizować. Napisałeś, że jesteśmy tyle warci, ile zrobimy dla innych (nie tylko chrześcijańska religia tak twierdzi, ale i każda inna religia i wielka filozofia; zresztą także komunistyczna, bardzo podobna do chrześcijańskiej - ale to już nawiasem). Nasza świadomość, nasze uczucia, myśli, twórczość, talenty - wszystko to, czym jesteśmy i jakimi siebie tworzymy - jest dla innych, dla całego świata - nie tylko dla ludzi - bez względu na to, w jakim stopniu kto sobie to uświadamia. I tylko w tym mieści się cała nasza wartość. I nic po nas aniołom, nawet, jeśli istnieją! Co komu po mrówce w kosmosie? Tyle samo, co po każdym z nas!
Ale dla mnie to akurat nie jest smutne. Ta świadomość, że żyję tu dla innych, wystarczy mojej próżności. ;-)
Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę z całego serca zdrowia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cieszę się, że są jakieś komentarze.
Oxyvio, bardzo pilnuję, by nie było takich błędów, jakie zauważyłaś. Oczywiscie za chwilę poprawię. Mało tego. Na ten temat napisałem kilka słów i umieściłem jako tekst do dyskusji "Trochę elegancji".
Nie cierpię błędów. Sam się na siebie złoszczę, jeżeli coś przeoczę. Źle mi się czyta w komputerze, jeszcze gorzej z małymi literkami w książkach. Kiedyś pochłaniałem góry książek, od kilku lat nie. Musiałem sie czymś zająć. Sięgnąłem do szuflad i najpierw przygotowałem książeczkę "Tinka - najmniejszy przyjaciel" (fragmenty też umieściłem na forum debiutów prozy) potem zacząłem porządkować wiersze. Trzeba było dokonać weryfikacji i znalazłem się na forum debiutantów.
Przyczyną trudności w czytaniu była zaćma posterydowa. Przy okazji przemodelowano mi wzrok z dalekowidza na bliskowidza. Starych drzew się nie przesadza. Wzroku też. Co mi z tego, że widzę i odczytuje numery rejestracyjne ze stu metrów, kiedy nie widzę dobrze najbliższego otoczenia.

W gruncie rzeczy, nie różnimy się zbytnio w pojmowaniu tej ostateczności. Ty pojmujesz świadomość z całym bagażem pamięci, dla mnie jest to bardziej zdolność rozumowania, właśnie uświadamiania sobie swojego istnienia. Zresztą nie to było przyczyną napisania tego opowiadania.

Kiedyś pojawił się anons na tej witrynie, że będzie konkurs na opowiadanie o śmierci. Usiadłem i napisałem to, co sam przeżyłem. Teraz podałem do publikacji. Przeżyłem coś dziwnego, ale nie znalazłem wytłumaczenia. Było to zadziwiające, niezrozumiałe, ale nie przerażające. Raczej zdziwienie, że to może być już. Opisałem i podzieliłem się. Od dawna już śmierci nie widzę jako coś złego, jakiś dopust. Taka jest kolej rzeczy. Owszem, jeszcze chciałbym się podzielić różnymi refleksjami.
Wiesz, że dla mnie istotą jest treść, a nie forma (w wierszach). Formy już nie zmienię, bo nie umiem tak myśleć. Zresztą doskonale mnie wyczułaś. Proza jest mi chyba bliższa. Tego nas uczono w szkole. Co tydzień długie wypracowanie. Poezji nie uczono.
Pozdrawiam
Dzięki za komentarze

Piszecie, że smutne. Ktoś powiedział, że życie jest to chorobą ze skutkiem śmiertelnym. Tak właśnie jest i to przyjąłem do wiadomości.
Marek

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Hej, Przyjacielu! Nie jesteś sam! A swoją drogą, powinni to przeczytać ci wszyscy młodzi, piękni, zdrowi, bogaci i beztroscy, którzy nie tracą czasu na rozmyślania o życiu i śmierci, myśląc, że mają gwarancję samych sukcesów i dla których jedynym problemem są markowe ciuchy i jędrne pośladki.......................Gorące pozdrowienia i życzenia wielu wspaniałych chwil - dla Ciebie i Joanny.
Anna

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Wszyscy jesteśmy igraszką w rękach losu. Nic nie zmieni tego, czego zmienić się nie da. I te rzeczy dręczą najbardziej.Każdy z nas ma swój krzyż, lecz gdy kiedy staje się on za ciężki, zaczynamy walczyć z losem, nie zgadzając się na jedną prawdę jaką znamy.Pioruny opadają tam, gdzie im przyjdzie na to ochota i dlatego trzeba podjąć walkę do końca.Kto wie ,czy świat nie byłby bardziej znośny,bez świadomości odchodzenia na drugą stronę.Wytrwałości i wiary.Pozdrawiam B.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...