Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Czasem słyszę Boga, choć nie do końca wiadomo, czy to on


Rekomendowane odpowiedzi

Poszliśmy tam w czwórkę: ja, Pipi, Kryśka i Esiu.

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, z radia słodko sączył się ’’ Stumblin’ In ’’ Suzi Quatro i Chrisa Normana, a TSA zadebiutowało z ’’ Trzema zapałkami ’’. Telewizja nadawała, że wojska radzieckie wkroczyły do Afganistanu, a na VIII Zjeździe PZPR Edward Gierek ponownie został wybrany I sekretarzem.
Był to najbarwniejszy okres naszego życia. Byliśmy zbyt rozwydrzeni, beztroscy i nieukształtowani, żeby zawracać sobie gitarę czymkolwiek.
Życie rozkwitało wszędzie. Słońce świeciło intensywnie, nie słyszało się o powodziach, zakorkowanych drogach i ofertach pożyczkowych. Nasze umysły były wolne od reklam niszczących mózgi.
Rysowaliśmy na ziemi trasy Wyścigu Pokoju, którym się wtedy emocjonowaliśmy. Rolę zawodników pełniły puste kapsle po piwie, wypełnione woskiem, plasteliną, czy jeszcze czymś innym. Umieszczaliśmy na nich flagę państwa, które chcieliśmy ’’ reprezentować ’’. Kapslowe wyścigi były nieodłączną częścią naszego świata, jedną z niewielu zabaw, które przynosiły nam autentyczną radość.
Cholerni Niemcy zdobyli tytuł Mistrzów Europy w piłce nożnej, a my kopaliśmy z wściekłości poprzecieranymi piłkami w chlewiki z gołębiami. Ptaki były więcej niż zestresowane, więc w powietrzu jakby intensywniej unosił się smród ich odchodów.

Kryśka wysuwała różowe dziąsła z małymi, nierównymi ząbkami, jęcząc przy tym niezrozumiale. Miała białe ciało, wiotkie mięśnie i piwne oczy o migdałowatym kształcie. Zaokrągloną głowę pokrywały przerzedzone, krótkie włosy o kolorze zmurszałego drewna.
Byliśmy do tego przyzwyczajeni, do tej jej niewyraźnej mowy.
W całym swoim życiu nie powiedziała ani jednego składnego słowa, tylko wciąż te pojękiwania i stęki… Była dziewiątym dzieckiem w czternastoosobowej rodzinie. Miała wrodzony mongolizm. Chyba z połowa jej rodzeństwa była psychicznie zwichrowana. Rysiek miał zdiagnozowaną schizofrenię, a Zośka ADHD. Zaburzenia psychiczne bliżej nie określone, więc nigdzie nie dające się zaszufladkować, atakowały Krzyśka i Mariana. Czasem wywijali bez powodu nożami, jak szaleni biali ninja, kaleczyli sobie nimi ciała, skakali z mostu, łamiąc nogi i ręce. Był jeszcze Michał, ale on powiesił się na rurze grzewczej w piwnicy dawno temu.
Mnie zawsze fascynowała percepcja Kryśki. To, jak potrafiła cieszyć się głupim kijkiem, rysując nim nieokreślone kreski na ziemi, jakby właśnie transmutowała ołów w złoto. Pomimo, iż my ją rozumieliśmy, dla innych wydawać by się mogła synonimem innego, niesprawiedliwego życia, w którym niezrozumienie i brak tolerancji były powszedniością.

Ojciec pracował w Zakładach Lotniczych i nie wiem skąd wzięła się fama, że dlatego właśnie chla od lat na potęgę paliwo do samolotów, które skrupulatnie i cierpliwie wynosi w brunatnej butelce po oranżadzie. Że te wszystkie jego dzieci to takie po tym napędzie się rodziły.

Myśmy na nią wołali po prostu Kryśka, ’’ Ciulnięta ’’ nazwał ją Pipi, nieszczególnie zainteresowany niestosownym, niewyszukanym słownictwem. Ale ona się cieszyła, głupia. Jak Pipi krzyczał: ’’ – Ciulnięta! ’’, to ryczała ze śmiechu i miała w oczach takie fajne ogniki.

Rodzice Esia mieli stragan z warzywami i owocami. Esiu wyposażony był w śniadą skórę, błyszczące, krukoczarne włosy, podkręcających się na końcach zawadiacko. Koloru małych, kaprawych oczu nigdy nie byłem w stanie określić. Jedyny syn badylarzy, przejął później rodzinny interes, nim się rodzice spostrzegli. Wtedy Esiu był chyba najmajętniejszym dzieckiem w szkole, nie licząc paru różowych, zanadto przejedzonych, potomków partyjnych działaczy. Zawsze się dziwiłem, czemu z nami przestawał. Może był samotny i tęsknił za przyjaźnią? Cholera wie.
Natomiast Pipi był barczystym osiłkiem z głową wciśniętą w ramiona, przekonanym o swojej sile. Dwunastoletni mutant. Miał ciemnozielone oczy, niskie, białe czoło, na którym nieokreślenie tańczyły kasztanowe loki, jak tylko wykonał jakiś gwałtowniejszy ruch. Prawie nigdy się nie śmiał.
Rozłożyłem go na łopatki w czwartej klasie.
Tego dnia skończyliśmy lekcje i dzieciarnia wystrzeliła rozwrzeszczanym korowodem do domów. Pipi coś wtedy wykrzyczał złego o Kryśce, jak zbiegał z szerokich, cementowych schodów, coś jakby: ’’ - … z drogi, dałnie… ’’, lecz głowy urwać bym sobie nie dał. Wiem tyko, że mnie wkurwił i rzuciłem się na niego. Nie dałbym nikomu skrzywdzić Kryśki.
Miotał się, jak szprotka wyrzucona na brzeg, śmiesznie uwypuklał usta, mamrocząc: ’’ – Dobra już, dobra. Puść! ’’.
Rozglądał się gorączkowo na wszystkie strony, czy inni nie widzieli jego klęski. Chyba na próżno, bo Maniek nazajutrz zakrzyknął przed rozpoczęciem lekcji:
- Wiecie co?! Wiecie co?! Wiem, kto rozłożył Pipi! Nie uwierzycie! Dawać lizaki, to wam powiem!
Dzieciaki szperały w swoich tornistrach, wyciągały okrągłe słodkości i oddawały ochoczo Mańkowi, drąc się:
- Masz! Trzymaj! Kto pokonał Pipi?! No, kto?!

***

Bunkier obrócił się w niwecz już dawno, jak tylko wojna się skończyła. Zachwaszczone wejście skutecznie odstraszało ewentualnych amatorów przygód i wyższej adrenaliny. Ale nie to było głównym powodem lęku ogarniającego każdego, kto chciał do niego wejść. Bunkier był umiejscowiony na niewielkim wzgórzu, łagodnie wznoszącym się ponad miastem. Wił się w jego wnętrzu, jak niezdrowe, zagazowane jelita, które co jakiś czas dają o sobie znać.
Jedno z wejść znajdowało się w pobliżu szkoły, znajdującej się na skraju miasta.
W tym bunkrze działy się dziwne rzeczy. Nie wiem, czy to była jeszcze prawda, czy już legenda, niemniej jednak podobno w czasie wojny, był on ostatnim niemieckim przyczółkiem obronnym. Kiedy Armia Czerwona szła od wschodu, jak fala uderzeniowa, oddział Niemców bronił się w nim zadziwiająco zaciekle i długo. Miasto zostało wyzwolone, ale tego niewielkiego wzgórza nie udało się Sowietom wchłonąć. Ale Niemcy się nie poddali. Nie wiadomo dokładnie, czy beznadziejność sytuacji, w której się znaleźli, czy kończące się zapasy żywności spowodowały to, co się stało później. Którejś nocy pod wzgórzem zatrzęsła się ziemia, wygłuszając dwa silne wybuchy. Niemcy wysadzili obydwa wejścia do bunkra, grzebiąc się żywcem. W miejscach wybuchów tunel wypełniły sterty cegieł, żelbetonu i granitu.
Dopiero po kilku tygodniach Ruskim udało się dostać wreszcie do podziemnych korytarzy. Jednak podobno nikogo tam nie znaleziono, żadnych żywych ludzi, żadnych ciał, nic. Nawet broni i amunicji. Ludzie zaczęli gadać, że tam straszy, że duchy tych Niemców, którzy rozpłynęli się wtedy nie wiadomo gdzie, wniknęły w te oślizgłe, wilgotne ściany i mszczą się na każdym, kto ośmieli się tam wejść. Być może była to racja. Żaden śmiałek nie zapuszczał się w tamte strony.
Ale raz, w latach pięćdziesiątych, jakiś partyjny ważniak z władz miasta, uchlany jak świnia, założył się z koleżkami od kielicha o skrzynkę wódki, że przejdzie przez cały bunkier i nawet się nie zadraśnie.
- Co, ja się boję?! Jaaa?! – pluł wtedy wokół – Mnie nie podskoczy nikt!!! Nikt, kurwa, słyszycie?! Idziemy!!!
Poszli w pięciu, zataczając się na wszystkie strony. Dwóch osobników z rozchełstanymi koszulami, popijając wprost z gwinta ’’ Czystą ’’, udało się w kierunku drugiego wejścia do bunkra. Mieli być świadkami wyjścia ważniaka w stanie nienaruszonym. Reszta wyczekała odpowiedni moment, aż tamci dojdą na miejsce. W międzyczasie wlewali w siebie kolejne partie gorzały, którą skwapliwie nie omieszkali ze sobą zabrać.
Lokalny niby-kacyk odczekał trochę. Ruszył później, z latarką w ręku, rozwalając spróchniałe deski, którymi zabite było wtedy wejście. Dwóch pijanych kolesi, jeszcze przez moment widziało nieokreślone migotanie światła z latarki, po czym uspokoiło się to i nastał mrok.
Ważniak nigdy nie pojawił się u drugiego wejścia. Zniknął, jak tamci Niemcy. Zatrudniono specjalistyczną brygadę, z psami tropiącymi. Najznamienitsi milicyjni kryminalistycy, ściągnięci ze stolicy, buszowali wewnątrz bunkra, szukając najmniejszego śladu. Wszystko na nic. Niczego nie znaleziono. Facet zdezintegrował się w mrocznej czeluści katakumb.
Mimo uszu puszczono wtedy zeznania tamtych dwóch, którzy czekali na ważniaka u wyjścia. Mówili oni, że w pewnej chwili usłyszeli rumor spadających kamieni, oraz przerażający wrzask, trochę przytłumiony, jakby dochodził on z bardzo daleka. Ale jego wibracje były tak silne, że jeden z nich upuścił butelkę z resztką wódki, rozbijając ją na kilka szklanych kryształków. Jednak sami nie byli pewni, skąd ten wrzask dochodził. Równie dobrze, mogły to być pieprzące się koty, których pełno się wokół goniło.
Nie było od tej pory chwata, który świadomie i z rozmysłem odważyłby się wejść w śmierdzący zgnilizną, ciemny otwór bunkra.

***

Nie mam pojęcia, co nas wtedy opętało. Jakie nieczyste siły spłynęły na nasze umysły, wprost z pomarańczowo-granatowego nieba, które powoli szykowało się do snu? Nie wiem, czy tak się nudziliśmy? Wyczerpały się nam wszystkie zabawy?
Za to nie wyczerpały się nasze durne pomysły.
- Idziemy do bunkra – Pipi doznał olśnienia.
Zdrętwieliśmy.
- Zwariowałeś, nie? – zapytałem po chwili – Przecież…
- Nieeee… - przerwał i konspiracyjnie zniżył głos - … spokojnie. Tam już nie straszy. Nie słyszałeś? Podobno ten Adam z ósmej, wiesz, ten, co ma zawsze brudne kudły, przeszedł w tamtym tygodniu cały bunkier, wyszedł z drugiej strony i nic mu się nie stało. Widzieli to jego kolesie z klasy.
Adam zostawał w jednej klasie jakieś trzy lata, licząc całą podstawówkę. Był najstarszy uczniem w szkole, przez co miał zwiększoną możliwość terroryzowania innych. Raczej nikt mu nie podskoczył.
- Naprawdę? – niedowierzałem.
- No przecież widzieliśmy go dzisiaj, nie pamiętasz? I co, żyje!
Rzeczywiście, przypomniałem sobie - spostrzegliśmy go na przerwie, jak lał kogoś po pysku otwartą dłonią, bo tamten nie chciał mu dać gumy Donald do żucia, czy coś.
- No, pamiętam.
- No widzisz? Chodźcie, będzie fajnie. Skoczę tylko po latarki do domu.
- Kurde, nie wiem – odezwał się Esiu – a jak coś się stanie?
Ja też nie byłem, oględnie mówiąc, do tego przekonany.
- O ja cie…! A co, chcecie znowu grać w kapsle, albo w chowanego? Co ma się stać? Tam już nie straszy.
Zafascynował mnie nagły przypływ energii u Pipi. Może to właśnie jego upatrzyły sobie wtedy te wstrętne, złowrogie siły, które podstępnie wykorzystują ufność i niewinność dziecięcych dusz? A może wciąż czuł się naszym przywódcą?
Kryśka, jak zwykle, miała wszystko w dupie i babrała kijkiem w końskich odchodach, walających się w dość obfitych ilościach po dziurawej jezdni. Beblała przy tym jakieś niezrozumiałe zaklęcia, które ona tylko rozumiała.
- Kryśka, zostawże to. Idziemy – wyciągnąłem rękę. Posłusznie odrzuciła kijek i ujęła moją dłoń.

***


Czego ja się wtedy bałem?
Mroku pod łóżkiem? Niedomkniętej szafy, z której przez wąską szczelinę spoglądały na mnie istoty z innego świata? Falującej firany, z majaczącymi tajemniczymi cieniami? Niespodziewanych odgłosów w ciemności pokoju? Wyjącego wiatru, napierającego na skrzypiącą huśtawkę przed blokiem? Pajaca-zabawki z obłędnym wzrokiem, który zdawał się ożywać po zgaszeniu światła? Krzyków rodzeństwa przez sen? Czy też może mrocznych wizji, żeglujących czasem przez moją nieświadomość? Jak mnie ogarniały, byłem wtedy w bunkrze. Znajdowałem się tam sam, ale podskórnie wyczuwałem obecność kogoś… czegoś. Przeraźliwy chłód otaczał mnie z każdej strony, słyszałem jakieś chichoty, przyprawiające o mdłości. Upiorne śmiechy odbijały się od wilgotnych ścian i przeszywały mój umysł. Czasem przemknęła obok mnie z zatrważającą prędkością jakaś fosforyzująca, wykrzywiona złością twarz. Budziłem się wtedy spocony, bez krzyku, tylko dyszałem, jakbym przebiegł maraton.

***

Poszliśmy tam w czwórkę: ja, Pipi, Kryśka i Esiu.
Maszerowaliśmy w milczeniu. Czasem ktoś kopnął jakiś większy kamień, który potoczył się w bliżej nieokreślonym kierunku.
Doszliśmy w końcu do gęstego poletka pokrzywowo - ostowego. Ciemnozielona armia chwastów dumnie prężyła mięsiste, kłujące liście – była jedynymi strażnikami strzegącymi wejścia do bunkra.
Wokół walały się jakieś śmieci i wysuszone ekskrementy. Każdy tu tylko podchodził i na tym jego odwaga się kończyła. Ludzie zostawiali gówna na pamiątkę i zabierali się stąd. Jak napis wyrżnięty nożem na drzewie: ’’ Tu byłem ’’.
- A w końcu – odezwałem się – przecież ta cała ekipa, co tu dawno temu łaziła z psami, też przeszła bunkier i nic się nikomu nie stało?
Próbowałem dodać sobie jakoś odwagi, szukałem przynoszących spokój wytłumaczeń.
- Wiesz… - zaczął Pipi – niezupełnie oni wtedy go przeszli.
Znieruchomiałem na chwilę.
- Jak to?
- Mój ojciec mówił, że przemaszerowali kawałek i natrafili na stertę kamieni. Nie mogli dalej iść. Z drugiej strony było to samo.
Ojciec Pipi był w oddziałach szturmowych ZOMO. Podczas zamieszek łaził z białą pałą u boku i napierdzielał gnaty protestujących.
Pamiętam brudne budynki o popękanych tynkach, ozdobione białymi napisami: ’’ Wstąp do ZOMO - zanim ZOMO wstąpi do ciebie ’’, albo ’’ Ani Ixi, ani Omo, nie wypierze tak, jak ZOMO ’’.
- Próbowali kopać – kontynuował Pipi – ale nigdzie się nie dokopali. Wszędzie była tylko sterta kamieni. Im głębiej drążyli, tym im ciężej było. Ojciec nawet mówił, że łamali kilofy górnicze.
- Oskardy – błysnąłem wiedzą.
- Co?
- Nic, no i co dalej?
- Już, to wszystko. Dali sobie spokój.
Rozgarnęliśmy zarośla i po chwili zniknęliśmy w ciemnej paszczy bunkra.
Jak wchodziliśmy, to wydawało mi się, jakby świszczący, hulaszczy wiatr wdarł się przez niedomknięte drzwi mieszkania. Taki bardzo niepokojący przeciąg.
Później wszystko ucichło.

***

Bałem się ludzi, bałem się odzywać. Nie widziałem najmniejszego sensu w rozmowach o niczym. Po co gadać, skoro i tak nikt nas nie rozumie? Dla mnie było to puste poruszanie ustami. Wychodziłem z domu, bo musiałem. Jaki był tego powód? Jaki jest sens wszystkiego?
Poszliśmy raz do Wesołego Miasteczka. Patrzyłem z boku na rozwrzeszczanych, śmiejących się ludzi. Nie rozumiałem tej ich radości. Czy cieszyliby się, jakby pękła ta czerwona karuzela i każdy z nich poleciałby w innym kierunku?
Czasem widziałem różne obrazy. Przelatywały mi przed oczami, lecz nie byłem w stanie ich objąć zrozumieniem.
Kiedyś Esiu gdzieś dorwał album ze zdjęciami prac Picassa. Wydawnictwo było zachodnie, piękne. Pachnące, kredowe kartki posłusznie poddawały się wertowaniu pod naszymi niecierpliwymi palcami.
Kiedy skończyliśmy przeglądanie, Esiu odezwał się rozczarowany:
- Wiecie co? - machnął przy tym ręką - Ja to bym nie potrafił odróżnić tego Picassa od jakiejś katastrofy, powiedzmy, od rozbicia się samolotu.
Cały mój dramat polegał na tym, że ja tę dysproporcję widziałem.

Pamiętam, że lekarz był siwy, jak gołąbek i miał łagodny wyraz twarzy.
- Co za dysforia - często powtarzał to słowo.
Z przejęciem kiwał głową i mówił też, że nigdy nie widział tego rodzaju depresji w tak młodym wieku. Nazywał ją czasem zespołem otępiennym.

***
Zaświeciliśmy prostokątne latarki.
- Pipi, idziesz pierwszy – zawyrokowałem.
- Dobra, to ja pójdę za tobą. – wyrwał się Esiu – Tylko idź powoli.
Wyprostowałem rękę i zwróciłem się do Kryśki:
- Trzymaj mnie i nie puszczaj, choćby nie wiem co!
Przytaknęła po swojemu, niezrozumiale dla nikogo.
Zrobiliśmy parę kroków, świecąc po betonowych ścianach, gdy nagle poczułem nieprzyjemne ukłucie niepokoju. Jakbym sobie przypomniał o niewyłącznym żelazku, albo o niezakręconej wodzie.
- Pipi?
- No?
- A jak w takim razie przeszedł Adam?
- Co? – chyba grał na zwłokę, bo słuch miał doskonały.
- No, jak on przeszedł przez ten bunkier, skoro zaraz tu ma być sterta kamieni?
Kiedy wypowiadałem ostatnie słowo, dusznym powietrzem wstrząsnęła głucha eksplozja. Nasze latarki jednocześnie zgasły. Momentalnie pogrążyliśmy się w nieprzebranych ciemnościach. Odruchowo osłoniłem twarz przedramieniem. Jednak nic w nas nie uderzyło, nawet najmniejszy powiew nie potargał mi włosów, nie uderzył w twarz. To tak, jakbyśmy to sobie tylko wyobrazili, albo zredukowali gałkę potencjometra - z najwyższej głośności - do zera. W uszach czułem tylko przeraźliwy pisk. Trwało to dopóty, dopóki Pipi nie odezwał się łamiącym głosem:
- Wiecie co? Nie powiedziałem wam do końca prawdy.
’’ prawdy… prawdy… prawdy… ’’ – podsycało napięcie echo.
- O co ci chodzi? - zdenerwował się Esiu.
- Zmyśliłem to.
- Co?! - Esiu był o krok przed histerią.
- Adam nie przeszedł przez bunkier.
- Wpierdolić ci? - zareagowałem natychmiast, ściskając mocniej dłoń Kryśki - To po co my tu w ogóle przyłaziliśmy?! Zwariowałeś?!
- Dlaczego te latarki nie działają? - słychać było, że Esiu walił metalową obudową o beton.
- Cicho! Słyszycie? - syknął przejęty Pipi.
Wpierw myślałem, że bajeruje, żeby się wymigać od odpowiedzi. Później jednak powoli zaczął docierać do moich uszu ten rozsadzający dźwięk. Jakby sterta ciężkich głazów leciała w dół. Wpierw turlała się w oddali, potem coraz bliżej i bliżej, aż w końcu mieliśmy wrażenie, że wielkie i twarde bloki lecą wprost na nas. Puściłem rękę Kryśki i upadłem na zimny beton. Nakryłem dłońmi głowę.
Straciłem świadomość.

***

W tej zwichrowanej psychicznie rodzinie był jeszcze Marek, o którym niesłusznie mówiono, że jest niemową i mułem.

- Marek, wstawaj! - Pipi stał nade mną. Drżący promień światła z jego latarki nieskładnie błądził mi po twarzy. - Marek!
Pozbierałem się w okamgnieniu.
- Kryśka, daj rękę! - wystrzeliłem przedramieniem w mrok poza latarką - Kryśka!
- Marek, nie ma jej - oświadczył chłodno Pipi - szukaliśmy. Na próżno.
- Jak to nie ma?! - ryknąłem - Kryśka!!!
Wyrwałem Esiowi latarkę i popędziłem do przodu. Po paru susach potknąłem się o coś i wyrżnąłem jak długi.
- Marek!!! Tam jej nie ma! Sprawdzaliśmy. Tam jakieś czarne bagno się zaczyna.
Leżąc, poświeciłem przed siebie. Rzeczywiście, ciemna maź wiła się przede mną, jak grzbiet olbrzymiego węża, który ma zamiar pożreć całe dobro.
- Kryśka! - rozpaczliwie szukałem w mrocznym powietrzu jej miękkiej dłoni. Jednak nigdy już jej nie ująłem. Kryśka zaginęła, jak ten ważniak, jak tamci Niemcy, jak Bóg wie, kto jeszcze.
Bezpowrotnie straciłem siostrę.

***

Starają się mi wmówić, że cierpię na jakieś lęki, obsesje, imaginacje… Że urojenia są moim przesądzonym stanem umysłowym. Wpychają na siłę mdławe niebieskie tabletki, które wypluwam, kiedy na moment spuszczą mnie z oczu. Chowam je później pod luźną klepką w podłodze. Całkiem sporo ich już się tam zebrało.
Jestem spokojny, bo wiem, co widziałem. To nie oni byli tego świadkami, tylko ja. To moja wina. Tylko przez moment straciłem kontrolę nad Kryśką. To wystarczyło, żeby inne, niepojmowalne światy wzięły ją we władanie.

Usypiam na wykrochmalonej, sztywnej pościeli. Wtedy często śni mi się siostra. Siedzi pośród soczystych, zielonych traw na bezkresnej łące. Jest bardzo jasno, choć słońce wydaje się być koloru herbaty. Kryśkę otacza jakby aureola. Mówi coś do mnie, a jej głos brzmi melodyjnie i prawdziwie. Nie bełkocze i już nie jęczy. Myślę nawet, że się uśmiecha. Później jednak, obraca nienaturalnie głowę, a dźwięczny głos zostaje stopniowo zniekształcany przez inny, straszny, niezrozumiały. Ten inny głos brzmi, jak charczenie z przestrojonego syntezatora, podkręconego na maksymalną głośność.
- Kim jesteś? - pytam we śnie – Dlaczego odebrałeś mi siostrę?
Potworne trzeszczenie wydobywa się z jej ust, coś jak radiowa częstotliwość. Trwa to dłuższą chwilę, po czym nagle wychwytuję przekaz:
'' … - JESTEM…… ŚWIATŁEM… '' - trzaskający wrzask wypełnia mi głowę - '' JESTEM……. ŚWIATŁEM……JA… STANOWIĘ… O… WSZYSTKIM…… ODEJDŹ ''
Ciałem Kryśki wstrząsają konwulsje, oczy są pozbawione tęczówek. Unosi się nad łąką.
- Nie odejdę! - krzyczę buńczucznie - Dopóki nie oddasz mi siostry! Niczego od ciebie nie chcę! Tylko mi ją oddaj!
Po chwili przeraźliwej ciszy, znów uaktywnia się przyprawiający o szaleństwo, nadprzyrodzony głos: '' … JA…… NIENAZWANE……. JAM … JEST… WSZYSTKO…… JA… JESTEM… BOGIEM……. NIE … ODDAM … SIOSTRY…….. ONA… MOJA… ''
Zalewa mnie fala trwogi i niemocy. Gęsia skóra powoduje, że sztywnieją wszystkie włosy. Jakbym drapał pazurami po zardzewiałej blasze. Czuję nieopisany strach.
Zanika złoty snop promieni, emitujący niepojętą energię na sędziwą ziemię.
Ciało siostry spada na łąkę. Budzę się.

Znów ten brak tchu, jak po maratonie.

***

W akompaniamencie dyszących piersi, otwieram żelazne kurtyny powiek.
To nie mógł być Bóg. Raczej nie on, pomimo, iż byłem znokautowany przez lęk.
Myślę, że ktoś się pod niego podszywał, wykorzystując moją laickość. Nie śmiem zgadywać, kto to mógł być. Wiem tylko, że to on zabrał mi siostrę.
’’ Nie daruję mu tego ’’ - to jest zawsze pierwsza z moich myśli.


***

Nie wiem już, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę. Minęło tyle lat… Czy resztka dalekich wspomnień, majaczących na dnie pamięci, jest prawdziwa?

Mamy tutaj dostęp do gazet. Ostatnio w jednej takiej lokalnej przeczytałem, że Koreańczycy zdecydowali się zainwestować w Park Rozrywki dla dzieci, który miałby być umiejscowiony na niewielkim wzgórzu, wznoszącym się łagodnie ponad naszym miastem. Nawet rozpoczęli już pierwsze wykopy w twardej, zachwaszczonej ziemi.
Zawsze wiedziałem, że nie rozumieli naszej tożsamości. Niech Bóg ich uchroni, przecież pieniądze to nie wszystko.

Przez białe kraty w oknie obserwuję niebo. Już pora, żeby masywne, ciemnogranatowe chmury, posępnie sunące od wschodu, spuściły deszcz ze swoich opasłych brzuszysk.

Jest nienormalnie sucho.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

cała przyjemność po mojej stronie :)
ależ! zrobim z tego 'Trupiarnię'! oldschoolowy-nihilistyczno-artystyczny striptiz bar i będziemy kosić zielone :D

poważnie, wracam, zamieszczam swoje opowieści dziwnej treści.
choć nie są tak świetne, jak Pańskie, ale cóż...
c'est la vie

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...
  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...