Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Nikt


Rekomendowane odpowiedzi

Był nikim. Nie tyle dla tych, których mijał codziennie na ulicy, spotykał w sklepie lub z którymi pił piwo po pracy w ulubionym barze. To mógłby nawet znieść, zaakceptować, jak przyjmował nieobecność innych. Najgorsze było to, że był nikim dla samego siebie. Czasem tylko, gdy wracał do swoich czterech ścian, wypełnionych jedynie jego obecnością, znieczulony kilkoma drinkami, doświadczał świadomości bycia kimś. Szedł szybko do łazienki, stawał przed lustrem i uczył się siebie. Tak na przyszłość, żeby nie zapomnieć. Bycie kimś zobowiązuje. "Patrz! - mówił - To jest Ktoś! A ty? Ty jesteś nikim. Taki nikt po prostu."
Większość ludzi, żeby się czegoś nauczyć, chodzi do szkoły. Dla niego szkołą było lustro.
Nie zależało mu na wiedzy o tym, co było na zewnątrz niego samego. Fakty, opinie, poglądy - nie miały najmniejszego znaczenia. Chciał wiedzieć, kim jest, skąd się wziął i dlaczego jest tym, kim jest. Znajomi doradzali mu, że informacje te znajdzie w religii. Ale jakiej? Chrześcijaństwo, buddyzm, islam. Która z nich odpowie na nurtujące go pytania? Nie zaliczał się do grona niewierzących. Wierzył i to głęboko. Chętnie mówił o sobie, że jest głęboko wierzącym i praktykującym - ateistą. Tak, jak większość ludzi z jego otoczenia wierzyła w Boga, on wierzył, że Go nie ma. Oni nie mogli udowodnić Jego istnienia, on nie mógł udowodnić, że Bóg nie istnieje.
Trochę jednak zazdrościł wierzącym. Było im łatwiej uwierzyć w to, że są kimś. On był nikim.
I nawet świadomość własnego istnienia nie napawała go optymizmem.
- Skoro jesteś, to znaczy, że jesteś kimś - przekonywał go kolega-filozof.
- Ale ja jestem nikim - odpowiadał. - Popatrz, każdy jest kimś: ojcem, matką, mężem, żoną, córką, synem, mechanikiem, czy kimś zupełnie innym. Niektórzy są nawet bardziej, bo istnieją na wielu poziomach, a ja - taki nikt.
- Nie rozumiem, - kontynuował swój wywód filozof - czym jest dla ciebie, bycie kimś. Jesteś nielogiczny. Przecież jesteś dobrym i cenionym pracownikiem, masz wykształcenie, którego wielu ci zazdrości. Masz powodzenie u kobiet i sądzę, że bez trudu znalazłbyś żonę. Wtedy mógłbyś być mężem, z czasem ojcem. Fakt, że uważasz się za nikogo, to tylko jakieś twoje intelektualne fanaberie.
- Masz rację, że jestem nielogiczny, ale nie o logikę mi chodzi. - Nikt powoli sączył piwo i delektował się jego smakiem. - To, że inni uważają mnie za kogoś, nie ma najmniejszego wpływu na moje myślenie o sobie. Tu nawet nie chodzi o poczucie własnej wartości.
- O czym ty, do cholery, mówisz? - Filozof trochę się zdenerwował. - Zdefiniuj, proszę, co, według ciebie, znaczy bycie kimś. Bądź precyzyjny.
Nikt ze współczuciem spojrzał na rozmówcę. Doskonale go rozumiał, bo nie rozumiał samego siebie. Co to znaczy być kimś? Gdyby znał odpowiedź na to pytanie, świat byłby o wiele prostszy. Ileż godzin, ba, lat całych poświęcił na rozważanie tej kwestii. Był święcie przekonany, że świadomość bycia kimś nie mieści się w kategoriach logicznego myślenia. A filozof był skażony logiką.
Nikt, choć nie wierzył w Boga, chętnie spędzał czas w kościele. Znajdował tam otoczenie sprzyjające rozmyślaniom. Otaczała go cisza. Nie taki zwykły brak hałasu. To mógł znaleźć w domu. Siadał w ławce i wsłuchiwał się w odgłosy przeszłości. Wszystko w świątyni mówiło mu nie tyle o wielkości Boga, na którego cześć wzniesiono te mury, co o wielkości wiary wyznawców. Ot, choćby ta ławka, wygładzona kolanami modlących się i łokciami wspartymi do modlitwy. W obecności swojego Boga uczyli się siebie. On był dla nich lustrem, w którym się przeglądali, aby ujrzeć prawdę o sobie, swoje prawdziwe oblicze.
Każdy centymetr kościoła przesiąknięty był wołaniem wyznawców o przebaczenie grzechów, dziękczynieniem za otrzymane dobra, uwielbieniem. Szczerze im zazdrościł. Obecność Absolutu potwierdzała wielkość wierzących. A on. Wobec braku punktu odniesienia, był nikim.
Dopił piwo, pożegnał się z kolegą i skierował się w stronę domu. Dobrze, że miał blisko i nie musiał liczyć na autobus. Zresztą lubił spacery. Miał czas na myślenie. Już dawno zauważył, że ludzie coraz mniej myślą samodzielnie. W rozmowach przytaczają opinie głoszone w telewizji. Wydaje im się, że są to ich własne przemyślenia, ale dziwnym zbiegiem okoliczności pokrywają się z tym, co jest lansowane w mediach. Polityka, gospodarka, moralność, Wciąż to samo. Czasem tylko, gdy aktualnie nic się nie dzieje, rozmowy schodzą na temat pogody. Ale i tu jest powód do narzekania.
Przypomniał sobie zdanie z niedawno przeczytanej książki, w której autor żartobliwie zarzucał księżom, że źle usłyszeli polecenie Jezusa. On nie powiedział: "Idźcie i narzekajcie", tylko: "Idźcie i nauczajcie". Wszyscy na coś narzekają - na politykę, gospodarkę, brak wrażliwości, agresję. Nawet na pogodę. Zdał sobie sprawę, że wcale nie jest lepszy. Płynął ze wszystkimi w jednym nurcie pesymizmu. Świat widział raczej w odcieniach szarości. Może gdyby się zakochał, byłoby inaczej? Ponoć zakochany dostrzega więcej.
Przechodził obok "swojego" kościoła. Był to raczej kościółek niż monumentalna świątynia, jakich wiele można było znaleźć w mieście. Mały, przyklasztorny kościółek, nadgryziony zębem czasu, skrzywdzony zapomnieniem.
Zatrzymał się. Nie zamierzał wstępować, bo o tej porze zaczynało się nabożeństwo, więc nie mógł liczyć na ciszę, której tak bardzo potrzebował. Do domu też nie chciał jeszcze wracać.
Zdecydował się wstąpić. "Jest środek tygodnia, więc nabożeństwo nie może trwać długo" - pomyślał.
W kościele panował przyjemny chłód. Jedno spojrzenie w stronę prezbiterium wystarczyło i Nikt zatrzymał się w progu. Przed ołtarzem na posadzce leżał mężczyzna ubrany w albę, czerwona stuła przekreślała po przekątnej biel szaty. Nad leżącym diakonem, ubrany w pontyfikalne szaty, z mitrą na głowie i skromnym pastorałem, przypominającym gruby, pasterski kij, stał sędziwy biskup w asyście kilkunastu ubranych w czerwone ornaty kapłanów.
Chciał zawrócić, ale powstrzymał go monotonny śpiew litanii do wszystkich świętych. "Darmowy koncert muzyki gregoriańskiej" - pomyślał i zajął miejsce w ulubionej ławce pod chórem.
Jak na obrzęd święceń kapłańskich w kościele było wyjątkowo mało wiernych. W pierwszej ławce klęczało kilka zakonnic, które opiekowały się świątynią. Widywał je często, gdy zdobiły kwiatami ołtarz. Poza tym było kilkoro świeckich - stałych bywalców kościoła, z którymi niejednokrotnie wymieniał skinienie głowy i delikatny uśmiech. W bocznych stallach modlili się zakonnicy, do których należał klasztor i kościół.
Brat zakrystianin albo zapomniał, albo specjalnie nie włączył pełnego oświetlenia. Pomimo to świątynia pełna była kolorowych refleksów, będących dziełem zachodzącego słońca, ciekawie zaglądającego do wnętrza przez witraże. Jeden z promieni zatrzymał się na twarzy biskupa, zmuszając go do zamknięcia oczu. Wydawało się jakby otaczający go blask miał swoje źródło w jego wnętrzu a rozświetlające świątynię promienie były efektem światła, emanującego z następcy apostołów, odbitego od witraży i spoczywającego na pozostałych uczestnikach ceremonii.
Nikt poczuł na swojej twarzy delikatną pieszczotę światła. On również przymknął oczy. Czuł, jakby promień wnikał do jego serca. A może był to efekt monotonnego śpiewu mnichów? Kantor wymieniał imiona świętych, a zgromadzeni zanosili prośbę o wstawiennictwo i modlitwę. W niewielkim wnętrzu kościoła robiło się ciasno jakby ci, którzy dawno już odeszli z tego świata, stawili się na apel, wezwani modlitwą zgromadzonych wyznawców.
Czuł, że nie jest już tylko biernym obserwatorem, stał się częścią tego misterium, którego nie rozumiał i do końca nie akceptował. Chciał się bronić, wstać i wyjść z kościoła, ale jakaś nieznana siła wcisnęła go w ławkę. To nie był przymus, raczej tęsknota za czymś nieznanym, ale przeczuwanym.
Podobnego uczucia doświadczał ilekroć przyjeżdżał do rodzinnego domu. Po śmierci rodziców stał się fizycznie pusty, ale wypełniały go wspomnienia dzieciństwa, doświadczenie miłości, którym nasiąknięty był każdy centymetr ścian, podłogi, mebli. Nawet powietrze wewnątrz budynku było inne.
Nie pojawiał się tu zbyt często. Miał świadomość, że to, co było, bezpowrotnie odeszło. Nie witał go w progu radosny uśmiech matki i skrywana pod pozorem obojętności, ale odczuwalna duma ojca. Nikt na wsi nie mógł poszczycić się synem-profesorem. I takim młodym w dodatku.
Siadali przy skromnie zastawionym stole i, niewiele mówiąc, po prostu cieszyli się sobą. Ci prości ludzie, którzy skończyli zaledwie kilka klas szkoły podstawowej, mieli w sobie głębię mądrości, której mógł im pozazdrościć niejeden wysoko wykształcony naukowiec.
Przypomniał sobie rozmowę z ojcem, kiedy wyznał, że stracił wiarę w Boga.
- Bo szukasz Go nie tam, gdzie trzeba - powiedział. - Nie spiesz się, On sam cię znajdzie.
A matka, dyskretnie przysłuchująca się rozmowie, podeszła i przytuliła go mocno do serca. Ta głęboko wierząca kobieta nie powiedziała ani słowa w obronie swojego Boga, ale w tym przytuleniu było więcej dowodów na istnienie Boga, niż we wszystkich książkach, które przeczytał. Podświadomie wyczuł, że tym uściskiem matka zasiała w jego sercu ziarno, które zamierzała podlewać swoimi modlitwami.
To było ich ostatnie spotkanie. Miesiąc później pochylał się nad mogiłą, w której spoczęli. Tak, jak sobie zażyczyli, w jednej trumnie. Zginęli równocześnie pod kołami ciężarówki, kiedy szli na wieczorną mszę. Nikogo nie można było winić - kierowca miał zawał serca. Nikogo?!
Śmierć rodziców przypieczętowała jego definitywne zerwanie z Bogiem, nawet te nieliczne próby poszukiwania Go. Z człowieka wątpiącego stał się głęboko wierzącym ateistą.

- Panie profesorze, panie profesorze! - Nikt uświadomił sobie, że ktoś go woła. Otworzył oczy. Czuł się jak człowiek wyrwany nagle z głębokiego snu. Kościół pogrążony był w półmroku, jego wnętrze opustoszało. Nad nim stał brat zakrystianin i delikatnie potrząsał go za ramię.
- Przepraszam! - wyszeptał. - Musiałem się zdrzemnąć. Ta uroczystość... Przepraszam, już wychodzę.
Powrót do rzeczywistości dokonywał się bardzo powoli. Nie umiał, a nawet nie starał się nazwać uczuć, które go wypełniały. Chyba rzeczywiście zasnął.
- To nie o to chodzi! - Głos zakrystianina dziwnie harmonizował z ciszą, wypełniającą przestrzeń świątyni. - Ojciec przeor zaprasza do refektarza. Będzie nam bardzo miło gościć pana na kolacji.
- Mnie... na kolacji... ojciec przeor... - Nikt nie krył zaskoczenia.
- Bardzo prosimy! - Obok zakrystianina pojawił się drugi zakonnik, którego twarz wydał mu się znajoma. - Pan profesor z pewnością mnie nie pamięta, ale kilka lat temu miałem przyjemność słuchać pana wykładów. Mam na imię Tomasz, od dzisiaj ojciec Tomasz. - Zakonnik uśmiechnął się serdecznie.
- A, tak. Teraz sobie przypominam. Bóg w myśli Schellera. - Nikt szybko skojarzył twarz zakonnika z pracą, którą recenzował.
- Pan profesor pamiętał. Jestem mile zaskoczony. - Uśmiech zakonnika był jeszcze serdeczniejszy. - To były moje święcenia. Cieszę się bardzo, że pan profesor przyjął moje zaproszenie. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się. Ojciec przeor zaprasza pana na skromną kolację. Będzie nam bardzo miło, jeśli zgodzi się pan być naszym gościem.
Nikt nie mógł sobie przypomnieć, żeby był zaproszony na uroczystość święceń byłego studenta. Nie dał jednak po sobie poznać, że znalazł się tu zupełnie przez przypadek.
- Nie chcę sprawiać kłopotu - próbował wykręcić się z niezręcznej sytuacji.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Bardzo mi się podoba ten tekst.
Ale mam też kilka uwag. Mogę? :-)

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Choroba wielu ludzi, którzy w dzisiejszym tłoku i konkurencji czują się po prostu niepotrzebni, anonimowi, przeźroczyści... Niestety bardzo pospolita choroba.
Fajny tekst, ale wymaga nieco dopracowania, moim zdaniem. Zresztą jest to temat rzeka.
A ja z kolegą z Orga (z Markiem Sztarbowskim, czyli Boskimi Kaloszami) skleciliśmy książkę, która jest bardzo podobna w wymowie do Twojego tekstu. Nosi ona tytuł: "Poszukiwacz luster". Jest to baśń dla dorosłych. Bohater poszukuje swojej tożsamości w różnych odbiciach: w rzece, kałużach, szybach, piwie, deszczu... A szuka ciągle tego najważniejszego, zaczarowanego lustra, o którym mówiła mu jego matka - wiedźma z bagien. Książka opowiada o wiecznym chłopcu i o dorastaniu dorosłych ludzi do miłości. A tutaj są bardziej szczegółowe informacje dla zainteresowanych:
[url]//www.poezja.org/debiuty/viewtopic.php?id=119753#dol[/url]
Jasne, że chciałabym, żeby jak najwięcej osób tę książkę przeczytało. Oczywiście. Ale nie musisz się czuć zobowiązany. :-)
Pozdrawiam cieplutko. :-)
Oxyvia.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...