Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Nienawidziłem tego miasta częściej niż zawsze. Każde miejsce nie miało w sobie nic poza smutkiem. Dzieciństwo snuło się w wymuszonym uśmiechu, bo wszyscy byli bez pieniędzy i szans na cokolwiek lepszego. Wiem, że między kobietami a mężczyznami zdarzały się małe miłości, ale to było nic wielkiego i jakby to powiedział ktokolwiek: wypadki chodzą po ludziach. I chodziły. Dni pocięte na popołudnia, wieczory i noce. I znów od początku. Klaustrofobia puszczy. Drzewa i polowania na mięso. Nic starego i nic świeżego. Takie puste półki nadziei. Zamykałem się sobie od zawsze. Rodzice szli do roboty. Na stole matka zostawiała talerz z kanapkami. Było w nich masło, mortadela i świeży ogórek, jeśli akurat było lato. W zimę urozmaiceniem była stołowa musztarda, a listonosz zjawiskiem. Nikt do nas nie pisał, oprócz ciotki z Kwidzyna. Muchy siadały przy stole i częstowałem je tym co miałem. Życie udawało, że się dzieje. Lekcje i powroty. Pamiętam Dasajewa ze Związku Radzieckiego jak bronił na Euro ’88 w Niemczech. Piłka nożna i dziewczyny. Albo tylko piłka nożna. Sam nie wiem. Wierzyłem, że blok nr 6 na Sienkiewicza to jest centrum, a cała reszta jest tylko telewizją w czaro-białych barwach, zmyślona i smutna. Snułem się po 48 metrach kwadratowych od wschodu do zachodu. Wyobrażałem sobie siebie jako szerszenia zamkniętego w paczce po zapałkach. I nic więcej nie mogłem zrobić. Sny miałem dzikie. Nieustanne ucieczki i labirynty. Bałem się wszystkiego co miało szarość i gdzieś w środku nocy wołałem ojca. Stach nie miał końca jak ciemność. Ojciec przychodził do mnie zaspany i pachnący krochmalem. Kładł się obok i wiedziałem, że teraz mam moc i nic mnie nie skaleczy. Sny jednak powracały zbyt często. Spadałem w dół. Wirowałem w kolorach innych niż wszystko. Tunele przypominały paszcze z zakrwawionymi dziąsłami. Działo się tak dużo złych rzeczy, że poduszka było mokra. Z czasem było mokre prześcieradło, ale to dopiero około VII klasy. I znów się bałem, ale teraz tego jak się wytłumaczyć z plam. Nie podnosiłem się z łóżka, aż rodzice wyszli do pracy. Krzątali się do po szóstej, a ja nasłuchiwałem zamierających odgłosów na klatce schodowej. Podglądałem przez okno jak wsiadają na rowery i znikają za horyzontem bloku. Ściągałem piżamę i zapierałem plamy. Włączałem suszarkę, a następnie prasowałem tak długo, aż wyschło. Byłem niejadkiem. Kanapkami dzieliłem się z psami w drodze do szkoły, albo zostawiałem je na murach ptakom. Myślę, że były szczęśliwe, bo ja byłem na pewno. Chciałem jakoś przetrwać w szkole i jak najszybciej być dorosłym. Wciąż byłem sam. Choć miałem kolegów i nie bałem się wchodzić na drzewa świat wydawał mi się skamieniałym żółwiem. Tory jak wielka żyła przecinały skorupę miasta na dwa bochenki chleba, a ja nie byłem głodny w południe. Wtedy oni wychodzili. Ludzie fabryki. Pijani ze smutku. Udawali, że wszystko dzieje się według ich scenariusza. A może nie udawali, tylko głęboko w to wierzyli, że złapali boga za stopy, które było mocno spocone od wódki. A oni je całowali. Całowali, aż przychodził fajrant. Czas był śmieszny i snuł się między dogami, a wszystkie prowadziły do bram zakładu. Druty kolczaste dookoła przypominały o ranch Chrystusa i tego, co i ile się stąd wylało. Miasto miało aureolę pełnego magazynku. Kiedy przylatywał helikopter z delegacją bliskowschodnią biegliśmy na stadion „Prochu”, jak po odkupienie grzechów dorosłych. My dzieci, wsiąknęliśmy w cały ten chaos. A miasto systematycznie umierało z rozwojem demokracji. Pamiętam jak do mojego bloku, a dokładniej do państwa Szemrajów, którzy jako jedyni mi znani ludzie mieli gosposię, przyjeżdżała na niemieckich numerach rodzina z RFN-u czarnym porsche 911. Zbiegało się całe osiedle dzieciaków i każdy chciał zobaczyć na własne oczy, ile to porsche ma na godzinę, a miało na liczniku magiczną cyfrę 220. Obchodziliśmy to cudo jak ziemia słońce, a obok stała syrenka, mały fiat i żuk z plandeką. Śmierć miasta szła od Warszawy. Chodziły słuchy, że przydałaby się wojna, bo wtedy znów ruszyłaby produkcja amunicji, ale wojna nie nadchodziła. Mimo to co dzień ćwiczyliśmy w piwnicach różne warianty obrony naszego bloku. Byliśmy bezwzględni. Szczury płonęły razem ze śmietnikami. Mieliśmy swoją małą bitwę. I czekaliśmy na wakacje.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


wciąż brak czasu na przepisywanie na "czysto"
dzięki za czytanie i czas
jestem cały czas tylko z małymi przerwami;)

no tak! to mnie tu nie ma.
tak czy siak - podoba mi się. (lekkie poprawki i będzie o.k.)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


wciąż brak czasu na przepisywanie na "czysto"
dzięki za czytanie i czas
jestem cały czas tylko z małymi przerwami;)

no tak! to mnie tu nie ma.
tak czy siak - podoba mi się. (lekkie poprawki i będzie o.k.)
zrobi się lekki makijaż (opowiadaniu) jak znajdę czas;)
dzięki

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena Prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump poinformował, że wyraził zgodę na budowę przez Koreę Południową okrętu podwodnego o napędzie atomowym. We wtorek zaapelował o to prezydent tego kraju, Li Dze Mjung. Deklaracja Donalda Trumpa zaskoczyła świat. Prezydent USA w nocy ze środy na czwartek ogłosił wznowienie testów nuklearnych, kończąc tym samym dekady amerykańskiej powściągliwości. Wiadomość ta zostanie odczytana nie tylko w Moskwie. Może ona również zachęcić inne mocarstwa atomowe do przyjęcia bardziej ofensywnego podejścia i stać się początkiem nowego wyścigu zbrojeń. W świetle najnowszych doniesień Twój wiersz jest jak wołanie o wodę na pustyni. I mocna przenośnia "Czas gryzie przestrzeń jak pies łańcuch'' Mocny przekaz.    
    • Ów wianek ziół pachnący kwieciem na Twojej skroni z wiekiem składam i jak kochanek niecierpliwy cyprys rozścielam pod fasadą. I w oczach kres w stan przekształcony w tej swojej płynnej sennej pozie ledwo się szczęście uśmiechnęło a już ze szczytu spadać może. Słów pierwszych paroksyzmy bólu zstąpić dziś muszą z głów czeluści bo w sile śpiesznej ust rekuzy zamykam snów moich upusty.    
    • Niebo pęka jak blizna po Bogu. Świat otwiera usta – i połyka sam siebie. Rakiety śpiewają hymny o ocaleniu, a gdy milkną – ziemia płonie własnym, nuklearnym sercem. Miasta kurczą się do oddechu, asfalt spływa jak czarna krew. Ludzie topnieją w swoich cieniach, ciała pękają jak owady w słońcu – z wnętrzności wypełza światło, zbyt czyste, by należeć do ludzi. Serca biją jak zardzewiałe tłoki, próbując jeszcze pompować świat, który dawno się zatrzymał. Ktoś idzie przez ruiny – z ciałem tak przezroczystym, że widać w nim drżące echo dawnych modlitw. Niesie w dłoniach włosy, które kiedyś należały do kogoś bliskiego. W głowach ludzi płoną miniaturowe Hiroszimy. Wspomnienia wybuchają w ciszy jak guzy światła, których nie da się już zagasić. Głosy ludzi zamieniają się w iskry i wystrzeliwują w przestrzeń, rozszarpując czas i pamięć, pozostawiając po sobie woal ciszy rozpruty ogniem. Wojna nuklearna się kończy. Wszystko, co ma wybuchnąć – wybucha. Zostaje tylko ślad – biały jak podpis pod niebem, które dawno odwróciło wzrok. A teraz wisi jak trup w otwartym sarkofagu światła. Bóg milczy, jakby sam się wypalał w atomowym błysku. Wiatr tnie powietrze jak chirurg w popłochu, rozcina dym, w którym krwawią głosy, a w popiele drgają powieki umarłych – jakby chciały zobaczyć, kto przeżył. Z popiołów rodzą się dzieci – martwe od pierwszego oddechu, jakby świat pomylił kierunek stworzenia. Pamięć płonie dłużej niż ciało. Ludzie zamieniają się we wspomnienia, które jeszcze oddychają. Nie ma wody. Nie ma głodu. Nie ma nic. Tylko ciała pamiętające, że kiedyś bolały. Człowiek – ten ostatni – stoi pośrodku zgliszczy i mówi do ciszy: „To ja – wasz ocalały nikt.” Czas gryzie przestrzeń jak pies łańcuch, rozdzierając wszystko, co jeszcze drży między światłem a popiołem. W popiele, gdzie kości splatają się z korzeniami, drga coś zielonego – liść, co nie pamięta deszczu, unosi się na wietrze jak cień dawnych ogrodów. Słońce dotyka go jak rana światła – i w sekundę więdnie, zostawiając smugę zieleni, jak ślad po nieudanym stworzeniu. A niebo, znużone widokiem ciał, zamyka oczy, żeby wreszcie nie widzieć człowieka.  
    • Mijam znów rodzinny dom ,w którym mieszkali rodzice. Chciałbym dotknąć  klamki drzwi i głos ich usłyszeć . Przejeżdżając i patrzą ,przez  samochodu szybę . Wspominam dłonie  matki chroniące mnie od chłodu .   Ten grudniowy dzień, z opłatkiem w ręku. I wakacyjne chwile , ciepła i słońca pełne  wdzięków. Lecz my, nieszczęśni ludzie wpisani w czas . Który wciąż nad wszystkim , co żyje, przewagę ma .   Bezlitośnie, zbyt szybko, zabiera bliskich nam . Nas również ,wezwie do siebie i uciec nie ma gdzie . Ktoś inny ,jest w rodzinnym domu , już nie wpuści mnie . Choćbym klękną na kolanach ,wróć tamte lata mi.   Kiedy przychodziłem, otwierałaś mamo mi do domu drzwi. Teraz jestem na swoim, mam wspaniały dom . lecz bez ciebie mamo, to nie ten sam schron.   Spieszmy kochać  bliskich, póki tutaj są . Póki mieszkają blisko i cieszą  osobą swą . Bo wcześniej, czy później, zostawimy wszystko. Będziemy zmuszeni ,odejść natychmiast z  stąd.
    • @Nata_Kruk   dziękuję Nata ! i piękne pozdrowienia dla Ciebie :)  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...