Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Tinka - najmniejszy przyjaciel kolejne rozdziały


Rekomendowane odpowiedzi

Już nie będę zamieszczał kolejnych rozdziałów. Jako próbka tekstu - wystarczy. Proszę o słowa rzetelnej krytyki. Pomoże mi to w podjęciu decyzji, czy dalej coś pisać, a pomysły mam, czy dać sobie siana. Jak pisać, to wydać, ale kompletnie nie wiem jak sobie z tym poradzić, biorąc jeszcze pod uwagę ograniczenie mojej sprawności. Kto zechce z wydawców rozmawiać z homo novum?
POzdrawiam wszystkich.




POCHODZENIE

Pudel pochodzi od psa myśliwskiego i uważany jest za najstarszego przedstawiciela swojego gatunku. Od zarania polował z człowiekiem, pilnował jego dobytku, a także cieszył.
Do dziś trwają spory o kraj pochodzenia rasy. Przyjmuje się powszechnie, że wywodzą się z Francji. Tam też znane były na dworze królów Francji.
Warto wspomnieć, że z pudla w czasach komuny zrobiono psa ideologicznie obcego, kapitalistycznego, wrogiego przodującej klasie, co jest oczywiście kompletnym bezsensem, świadczącym o naginaniu nawet przyrody do ideologii. Uważano, że pudel jest psem salonowym, wręcz arystokratycznym, nienadającym się dla obywateli państw ludowych, z właściwą przodującą klasą. Fakt, pudel był psem również króla Zygmunta Starego i został uwidoczniony na pierwszym planie obrazu Jana Matejki „Zawieszenie dzwonu Zygmunta”. Niewątpliwie królowie to arystokracja, tym samym pudel nie mógł być psem ludu.
W Polsce w czasie wojny, II Wojny Światowej, rasa pudli prawie całkowicie wyginęła. Dopiero po wielu latach starań i wysiłków liczebność pudli w Polsce dość znacznie się zwiększyła. I chwała za to, bowiem pudle słyną z niebywałej wierności i szlachetności usposobienia. Są idealnymi psami domowymi. Mają wiele uroku, wdzięku, a przy tym są niezwykle inteligentne. Są bardzo cierpliwe, wyrozumiałe dla dzieci, opiekuńcze.
Tinka, to znaczy ja, taka właśnie jestem. Jestem przy tym przyjacielska i ofiarna. Sami przeczytacie, jak nawet taki niewielki piesek jak ja, może być dzielny.
Jestem taka, bo moi opiekunowie również są dla mnie bardzo dobrzy.
Kocham ich swoją psią miłością, bezwarunkową, na zawsze i oni również mnie kochają, jak człowiek powinien kochać swojego przyjaciela, nawet najmniejszego przyjaciela. Najpierw moi pierwsi Państwo mnie kupili u hodowcy psów, a potem wzięli mnie od nich drudzy moi Państwo. Jedni i drudzy bardzo się mną opiekowali. Jedni mieli mnie z wyboru, a drudzy zaopiekowali się mną, bo inaczej nie mogli zrobić, bo to kłóciłoby się z normalną, ludzką przyzwoitością. Jest stworzenie, to trzeba się nim zaopiekować. Proste? Proste, choć niestety nie dla wszystkich.

SZCZENIĘCE LATA

Prawdę mówiąc tylko ludzie mają długie szczenięce lata. Większość zwierząt musi dorosnąć i usamodzielnić się w ciągu zaledwie kilku miesięcy, a najdalej w ciągu kilku lat. Nie mają tyle czasu na dorastanie. Dzieciństwo psów też jest krótkie, ale jakież za to psotne. Przecież tyle jest dookoła ciekawych rzeczy, tyle trzeba poznać nowych zakamarków, tyle się nauczyć.
Byłam małą psinką, gdy pojawiłam się w domu Agusi. Wymagałam ciągłego dozoru i dokarmiania. Wcale to nie było takie proste. Łatwo, przynajmniej tak się wydaje, karmi własna mama. Szczeniaczek ciągnie cycuś i po kłopocie. Co tu jednak zrobić, gdy trzeba czymś zastąpić mamę. Byłam na tyle mała, że nie umiałam jeść jeszcze jak dorosły pies. Ba! Nawet nie powinnam, bo jedzenie niemowląt, nawet psich, jest inne niż większych dzieci. Na wszystko musi się znaleźć rada. Oczywiście musi być mleczko oraz mógł to być smoczek, albo coś, co mogłoby go zastąpić. Moje dzieciństwo przypadało na bardzo nieciekawy okres, kiedy wszystkiego brakowało, nawet smoczków. Ale okazuje się, że z wszystkim można sobie poradzić, byle tylko mieć dobre pomysły. Gdzieś w domu znalazła się stara, na końcach palców dziurawa rękawiczka. Znaczy to, że każda rękawiczka to pięć smoczków. Wystarczy troszeczkę obciąć taki palec i dowiązać do butelki z mleczkiem czy też jakąś miksturą mleczną. Wspaniale można karmić takim urządzeniem. Smakuje tak samo, ciągnie się jak przez normalny smok, a nawet łatwiej, bo nie trzeba się tak wysilać jak przez smoczek. Grunt to metoda! W każdym razie wyrosłam na dorodną, śliczną suczkę i nie byłam głodna, a przy tym ssaniu zużyłam nie jedną rękawiczkę.
Jadłam i miałam coraz więcej energii i coraz to właziłam w nowe kąty. A mogłam wejść wszędzie, bo byłam taką maciupcią drobinką. Ciągle byłam poszukiwana. Ciągle ktoś wolał:
– Tina, Tinka! Gdzie jesteś?
Cóż? Z początku to nawet nie bardzo wiedziałam, że to o mnie chodzi. Jeszcze nie bardzo wiedziałam sama, jak się nazywam. Do tego nie wiedziałam, o co im chodzi. Im, to znaczy moim współdomownikom. Chodzili, szukali, zaglądali pod wszystkie meble i do wszelkich zakamarów. W końcu gdzieś natrafiali na mnie i słyszałam:
– Tutaj jest! Znowu wlazła do … i tu następowało wymienianie wszelkich możliwych skrytek i schowków.
Oczywiście nie robiłam tego specjalnie. To znaczy nie chowałam się na złość komuś, (zwierzęta nie są złośliwe, jak się to czasem ludziom wydaje lub nawet sami by chcieli, by móc swą własna winę zganić na zwierzę), ale siła i chęć poznawania nowych miejsc była tak wielka, że zawsze gdzieś mnie zagnało. Czasem nawet nie mogłam potem wyleźć o własnych siłach. Popiskiwałam wtedy, czasem udawało mi się jakieś niby szczęknięcie i musiałam czekać, aż ktoś usłyszy mnie i wybawi z opresji.
Gdy mnie znaleziono, to ja podnosiłam swoje niewinne oczęta i patrzyłam nieświadoma przyczyny zaniepokojenia, jakby zadając pytanie: Czy coś się stało? Wyciągano mnie z tego jakiegoś schowka i zanoszono albo do mojego pudełeczka, a później koszyczka, albo kładziono na moim różowym kocyku, który jakimś cudem się zachował od dzieciństwa Agusi. Był bardzo miły i miękki. Miałam go praktycznie przez całe życie.
Aktywność moja rosła. Wyszukiwałam coraz to nowe zabawy. Zgadnijcie, jaka zabawa dla psa jest najlepsza? Zabawa butami. Można takiego kapcia łatwo chwycić, potrząsać nim, wymiętosić i wspaniale pogryźć. Po kilku takich zmaganiach but już nie na wiele się nadawał, ale przecież były następne. Zawsze w którymś momencie ktoś z pośpiechu nie włożył butów na swoje miejsce do szafki. I już było dla mnie zajęcie. Ja porządek zrobię! Ba! Nawet nauczę porządku. I rzeczywiście. Po kilku takich naukach już nikt jakoś nie zapominał o schowaniu bucików tam, gdzie powinny być położone. Szukałam tych kapci czy butów i w locie, to znaczy w czyimś ręku próbowałam je złapać, lecz rzadko była to moja wygrana. W końcu ktoś dostał nowe kapcie i od tej pory miałam już swoją parę do zabawy. Póki nie dałam im rady. Mnie tylko było smutno, bo odpadła wspaniała zabawa
Na cóż jednak jest inwencja. Przecież tyle jest różnych zabawek dookoła. Ot, na przykład skarpetki Łapiesz taką i wyciągasz, gdzie by też ona nie była. Mało tego. Z jednej strony przytrzymujesz łapkami, a z drugiej ciągniesz zębami. Wspaniale się rozciąga. Elastyczne. Po kilku upartych próbach są już nowe wzorki, a nawet nowy krój skarpetek. I tak można wszystko poprzerabiać: bluzki, majteczki, pończochy. O, te to bardzo łatwo. Byłam bardzo zdolną krawcową, a może raczej krojczynią?
Zapytacie, dlaczego nie miałam gryzaczka lub innego stworka. Oczywiście, że miałam różne gumowe przedmioty do gryzienia, ale każdy lubi więcej zabawek, a szczególnie takie, które sam sobie wybierze. Te gryzaczki były potrzebne w okresie wymiany zębów z mlecznych na stałe, gdzieś w trzecim czy czwartym miesiącu życia. Bardzo wówczas dziąsła przeszkadzały i taki masaż był wspaniały.
Cóż można jednak było zrobić, gdy nie było pod łapą czegoś do gryzienia? To przecież wszystko inne też się nadawało. Chodniczki, wykładziny, dywany, buty oczywiście też. Jak wspaniale ciągnęło się taki chodnik czy wykładzinę! Co za przeciąganie „liny”! Fantastyczna zabawa. Cóż z tego, że wszyscy mówili:
– Tina, przestań! Puść chodnik! Tina, potargasz!
Wtedy to była frajda. Z jednej strony ktoś z domowników, z drugiej ja. Zapierałam się łapami i ciągnęłam ile sił. Warczałam przy tym. Cała już byłam zmęczona. Przecież byłam taka mała. W końcu dawałam za wygraną, albo brano mnie na ręce, bym puściła to coś. Zabawa się kończyła. Ale było pysznie!
Inna zabawa to gryzienie nóg mebli, krzeseł czy foteli. Ależ tu się można było pogimnastykować. Aby ustrzec się strat podrzucano mi mniejsze kawałki jakiś wykładzin, a ja pastwiłam się nad nimi, póki nie dałam im całkowicie rady.
Niestety, miłe złego początki, lecz koniec bywał żałosny, bo zęby mam ostre. Dywany się nie poddawały, ale jakieś mniej odporne wykładziny to i owszem. Byłam skarcona i musiałam iść do koszyczka i nie pozwolono mi przez pewną chwilę wychodzić. Było to niezwykle trudne dla mnie. Muszę powiedzieć, że już wówczas wiedziałam, co to znaczy nie wolno i co to znaczy zostać w swoim koszyczku. Nie lepiej to udawać przygłupa?
Minął jakiś okres czasu, a ja zaczęłam podgryzać ściany, ale tylko te, gdzie były tynki wapienne. Dziwiono się, bo przecież dostawałam wapno. Widać natura wie swoje.
Po pracy Pan siadał w fotelu i zaczynał czytać gazety. Szeleścił nimi, a ja biegłam od razu i również zaczynałam czytać gazetę. Czytałam tak skutecznie, że czasem Pan niewiele miał później już do studiowania. Taką byłam pilną czytelniczką prasy codziennej. Po kilku takich prasówkach Pan już czytał prasę wcześniej ode mnie. Prawdę mówiąc, kiedy on odłożył gazetę, to ona mnie już nie interesowała. Przecież gdyby była interesująca, to Pan nie odkładałby jej, nieprawdaż? Zresztą mówiono, że w prasie to tylko nekrologi są prawdziwe, a reszta to nie bardzo. Ciekawa jestem, dlaczego? Czyżby to były tylko bajki? Czemu zatem Pan je czyta? Przecież nie jest dzieckiem.
Nie mogę nie wspomnieć o przeróżnych gonitwach z Agą po całym mieszkaniu. Uwielbiałam to. Niestety starsi Państwo nie za bardzo, gdyż mieszkanie potem wyglądało jak pobojowisko. Ale gdzie my, dzieci, miałyśmy się wyszaleć? Taka gonitwa zazwyczaj kończyła się baraszkowaniem na dywanie i pieszczotami. Leżałam wówczas na brzuchu lub na grzbiecie, a Aga mnie głaskała, czochrała. Było pięknie.
Aga lubiła się też chować przede mną. Wchodziła w jakieś koszyki na bieliznę, za drzwi, a nawet do szafy. Dla mnie znalezienie jej nie było trudne. Musiałam się tylko posłużyć moim nosem, a czasem i uchem. Podchodziłam wtedy do miejsca ukrycia Agnieszki i czekałam, aż ona wyjdzie chyba, że akurat mogłam w jakiś sposób wsunąć swój nos w szparę niedomkniętych drzwi szafy lub innego schowka i jakoś go otworzyć. Bywało jednak, że Aga gdzieś tam siedziała schowana, a ja stałam obok i obie czekałyśmy na siebie. Zabawnie to musiało wyglądać. Pewnie nie była to jednak taka prawdziwa zabawa w chowanego, ale dobra dla nas dzieci, dziecka-Agi i szczeniaka-mnie.
Aga lubiła rysować. Brała więc papier rysunkowy, kredki rozkładała na stole, a często i na podłodze i zaczynała rysować. Ja oczywiście też musiałam wszystko widzieć, więc się rozkładałam obok i patrzyłam, co też Aga robi. Często też musiałam wsadzić swój nos na rysunek lub pomagałam wybierać kredki. Aga wówczas woła:
– Tina, nie przeszkadzaj! Leż spokojnie!
Czasem to skutkowało, ale niezbyt często. Przecież ja też byłam artystką i chciałam uczestniczyć w tworzeniu dzieła.
I tak mijał czas, a ja rosłam, byłam coraz większa i coraz mądrzejsza.
MÓJ PIERWSZY ŚNIEG
Urodziłam się, gdy pierwsze listki pojawiły się na drzewach i trawa zaczęła się zielenić. Byłam już duża, prawie dorosła jak na psa, gdy nadeszły pierwsze mrozy. I spadło coś białego. To było niesamowite wrażenie.
Wyszłam jak zwykle z domu na spacer. Byłam już przy drzwiach, Agnieszka otwierała drzwi, ja wypadałam rozpędem. Jak zwykle przebiegałam chodnik i… Miałam iść na trawę, a tu nie ma trawy. Było coś białego, puszystego. Ale tego dużo! Zimne. Stanęłam jak wryta, wyprostowując przednie łapy i lekko przenosząc ciężar ciała do tyłu na lekko ugiętych tylnych łapach. Czy mam się bać? Powąchałam. Nic nie czułam. Trwało to chwilę aż zerwałam się i zaczęłam biegać jak szalona wznosząc tumany białego pyłu. Kółka, kółeczka, skoki, podskoki, fikołki, koziołki, koło drzewka, koło krzaczka. Potem prosta i znowu zakrętasy, ósemki, spirale. Nie było końca harcom, sprintom, podskokom. Co za radość!
– Tinka, ty głuptasie! To śnieg. Mamy zimę!... Zimę!– wołała Agnieszka i wyciągała ręce do góry.
Byłam cała biała. Do tego zaczął padać śnieg. Wszystko się skrzyło w światłach lamp ulicznych. Był wczesny wieczór. Miałam biały puszek na moim czarnym nosku. Mokry. Na łepku i na całym moim czarnym futerku też.
Był to też mój pierwszy śnieg. Był to pierwszy śnieg w tamtym roku. Łapki mi się w końcu oblepiły i zmarzły. Nie było jeszcze wystarczająco zimno i za dnia śnieg tajał. Był mokry i lepił mi się do łapek. Całe buły, a właściwie buty. Tylko, że w nich się nie dało chodzić. Bolało i gniotło. Stawałam i podnosiłam łapkę. Agnieszka nie wiedziała, co ja właściwie chcę. Oglądnęła mnie i nic. W końcu zawołała:
– Tinka! Chodź! Biegniemy!
Niestety, tylko troszkę podbiegłam, a śnieg już mi tak oblepił łapki, że powstały wielkie buły, istne buty siedmiomilowe, tylko jakby odwrotnie działające. Nie mogłam chodzić. Tym razem na moją podniesioną i oblepioną łapkę Agnieszka zareagowała mówiąc:
– Ojejku! Ale masz buty. Już ci zaraz wyskubię śnieg.
Rzeczywiście po usunięciu śniegu z palców mogłam dalej biegać, lecz znowu się kleiło. Zrezygnowałyśmy z dalszej zabawy, bo śnieg był zbyt świeży i zbyt mokry i wróciłyśmy do domu.
Agnieszka opowiedziała wszystko swym rodzicom, jakie to miałam śniegowce. Później już wszyscy zwracali uwagę jak chodzę i gdy tylko widać było, że kuleję i mogę mieć kłopoty, czyszczono mi łapy. Znowu mogłam biegać żwawo.
Od tamtej pory wiedziałam już, co to jest śnieg i zawsze się cieszyłam, gdy napadał lekki, świeży puch. Wspaniale było biegać w mroźne dni wznosząc puszyste fontanny i strumienie.

NIE JESTEŚMY NIEMĄDRZY

Psia mądrość nie zawsze jest doceniana. Owszem mówią, że psy to zwierzęta inteligentne, posiadające dużo specjalnych, pozytywnych cech, nabytych w wyniku udomowienia.
Nie docenia się szczególnie pudli. Określa się je pogardliwie, że to francuskie pieski, wcale nie mając na uwadze Francji, gdzie swój rozdział zapisaliśmy w historii, tylko jakoby z powodu rozkapryszenia i wrażliwości. Tymczasem stanowimy jedną z najmądrzejszych ras psów. To nie przypadek, że właśnie policja francuska używała nas do tropienia przestępców ze względu na posiadane przez pudle cechy, najlepiej wśród wszystkich psich ras do tego celu się nadające. Tak, tak! Byliśmy psami policyjnymi, a każdy wie, że przygłupów tam nie wezmą. Z psów oczywiście, bo wśród ludzi nie zawsze liczy się fachowość. Zrezygnowano z nas jedynie z powodu sierści, która wymaga strzyżenia i pielęgnowania, co dla francuskich konstabli było chyba zbyt uciążliwe.
Do dziś pudle są niezastąpione w cyrkach. Szybko się uczymy, jesteśmy zgrabni, eleganccy, potrafimy pracować w zespole. Tu należy wykazać się inteligencją i umiejętnościami ekwilibrystycznymi. Na pewno wielu widziało cyrkowe popisy pudli. Toż to jak jakiś pokaz gimnastyczny pełen gracji, zręczności, wirtuozerii. A jaki elegancki! Co to za sztuka gonić jak narwaniec za sztucznym zającem czy lisem? Rywale nawet nie potrafią zwietrzyć w swoim zaślepieniu, że to nie lis, tylko... coś przyozdobionego w lisi ogon. Zwodzą "angielscy dżentelmeni" swoich zawodników, a oni lecą na oślep skowycząc, jazgocząc jak stare, kłócące się przekupki na placu. Tyle, że dzięki temu nie giną lisy, nie zostają zagryzione przez goniącą sforę, jak to działo się niegdyś.
Ja, to znaczy Tinka, wszystko rozumiałam. No, prawie wszystko. Przecież człowiek nie znając obcego języka, też musi się go na uczyć, by porozumieć się z cudzoziemcem. Inaczej siedzieć będzie jak na tureckim kazaniu . Dzieci muszą się uczyć nowych pojęć, głuchoniemi języka migowego. Ludzie często pomagają sobie rękoma, wymachują zawzięcie – gestykulują. Wymowa gestów bywa większa niż słów. Gest można też zobaczyć z dużej odległości i wiedząc, co znaczy, wykonać odpowiednie polecenie. A najlepiej, gdy słowa się usłyszy, a zostaną one jeszcze potwierdzone gestem.
Mój drugi Pan nauczył mnie znaczenia wielu ruchów ręką, dzięki czemu, gdy niemal ogłuchłam w siedemnastym roku życia wiedziałam, co mam robić w ważnych, często niebezpiecznych sytuacjach. Było to bardzo pożyteczne. Kiedy przechodziliśmy przez ulicę mówił:
– Stój! Czekaj! – i równocześnie kierował dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym w dół, jakby wskazywał przed moim nosem jakiś punkt, w którym muszę się zatrzymać. Stałam i czekałam cierpliwie, a tu auta śmigały to z jednej, to z drugiej strony. Wreszcie rozkazywał:
– Idziemy! – Kroczyłam zatem majestatycznie. Ale potem, gdy trzeba było, mówił:
– Szybko! – i wymachiwał opuszczoną ręką do przodu. Biegłam więc jak wariatka, aby najprędzej znaleźć się po drugiej stronie ulicy.
Innym razem byłam dość daleko od Pana i sama chciałam przejść ulicę. Wiem, nie powinno się to zdarzyć, lecz tym bardziej trzeba być przygotowanym na takie sytuacje. Pan widząc zbyt szybko nadjeżdżające auto uliczką, wołał:
– Stój, Tina! Zostań! – i wyciągał przed siebie ramię, palcem wskazując miejsce, gdzie byłam. Zatrzymywałam się wówczas i nie robiłam nawet jednego kroku. No, ani, ani jednego. Przecież już nie jeden raz widziałam rozpłaszczonego współplemieńca na jezdni. I nic nie może pomóc, prócz ostrożności i wytężonej uwagi. Auta są ciężkie, twarde i jeżdżą prędko, a my, nawet największe psy – i ludzie też, jesteśmy bardzo miękcy. Nie mamy żadnych szans w zderzeniu z taką maszynerią. Ludzi, jeśli przeżyją, będą leczyć, ale nas? Któż zwróci wysokie koszty leczenia? Czy wielu właścicieli zwierząt będzie na to stać? Jeśli to będzie lżejsze uszkodzenie, to jeszcze. A przy ciężkich obrażeniach? Czy ktoś widział psa chodzącego o kulach lub na wózku inwalidzkim ? Chyba tylko w filmie rysunkowym dla dzieci, by nauczyć je troskliwości i współczucia dla biednych, poszkodowanych stworzeń.
A w rzeczywistości? Nie zawsze jest dobrze i to nie tylko z chorymi zwierzętami. Rodzice chcą spełnić zachciankę dziecka, by miało pieska, kotka czy inne zwierzątko w domu. Nie zastanowią się, czy będzie stać rodzinę na odpowiedzialną opiekę nad psem przez kilkanaście lat. Powtarzam, rodzinę, a nie tylko latorośl, której sprezentowano szczeniaczka. Posiadanie psa czy innych zwierząt to nie tylko przyjemność, ale i powinność. To przede wszystkim systematyczny – wieloletni – dozgonny – obowiązek karmienia, wyprowadzania, spacerów, pielęgnacji i dbałości o zdrowie. Jedna osoba nie zawsze będzie miała czas, nie zawsze może być sprawna, może być chora. Różne są sytuacje życiowe. Jakże często rodzice nie mają czasu dla własnych pociech, a co dopiero dla psa. Skwitowanie problemu opieki nad zwierzęciem powiedzeniem:
– Jak chciałaś, (chciałeś) mieć psa, (kota, chomika), to opiekuj się nim! – już nie najlepiej wróży o przyszłości dzisiejszego podopiecznego. A szczeniaczka należy tak wiele nauczyć. Dziecko, zwłaszcza małe, nie ma możliwości właściwego wychowania i ułożenia psa, chociaż na pewno zdarzały się sytuacje, że i szczeniak i dziecko wyrośli na wspaniałych dorosłych. Każde dziecko samo wymaga nauczenia się opiekuńczości i odpowiedzialności za drugiego, nawet psie dziecko. Może szczególnie, gdy jest to stworzenie inne niż człowiek. Jakże często z próżności, dla zaimponowania, dla kaprysu kupuje się egzotyczne zwierzaki, które wymagają specjalnych warunków i dużej wiedzy opiekunów. Tymczasem zarówno dzieciom jak i dorosłym brakuje cierpliwości, systematyczności, wyobraźni i umiejętności przewidywania. Sama zachcianka, posiadanie dużych pieniędzy nie wystarcza. Wielekroć po kilku, kilkunastu dniach po prostu nikt nie chce opiekować się kupionym czy przyniesionym do domu psem, kotem lub innym zwierzęciem – z lenistwa.
– To po co było nas kupować?
– Po co pochopnie podejmować się opieki?
– Czy nie warto zastanowić się przed podjęciem decyzji nabycia zwierzątka, czy będzie rodzinę stać na opiekę? Stać – charakterem, a nie kasą. NIE KASĄ!
A co będzie, gdy nadejdą wakacje? Dzieci pojadą na kolonie, obozy, wczasy, dorośli pójdą do pracy lub też gdzieś pojadą na wypoczynek. Czy znajdzie się wtedy miejsce i opieka dla tak niedawno „kochanych” pupilów? Okrutna historia wciąż się powtarza. Iluż z nas znajdzie się „na bruku”?
Nie tylko chore, ale nawet zdrowe psy ludzie wyrzucają z domów, wywożą daleko za miasto, bywa i zabijają, a co najgorsze przywiązują drutem w lesie. Przecież zginie biedny w mękach z pragnienia, przerażenia, głodu i zimna. Dzika zwierzyna również może zagryźć wycieńczonego, po wielu dniach męki, nieboraka.
– Człowieku, czyś Ty zastanowił się, co robisz?
– Czy choć przez moment postawiłeś się w sytuacji tego struchlałego zwierzęcia?
– Co na to Twoje dzieci?
– Jaki to dla nich przykład?!
– Czego się z takiej lekcji nauczą?
– Wreszcie pomyśl, czy owoce takiej nauki nie mogą się kiedyś skrupić na Tobie?
– Czy kiedyś, nie daj Bóg, nie możesz znaleźć się w sytuacji takiego sponiewieranego, wyrzuconego zwierzęcia?
Pół biedy, jeśli wypuszczą psa wolno. Wtedy najczęściej damy sobie radę. Można znaleźć coś do jedzenia i gdzieś się przespać. Czasami ktoś ludzki przygarnie lub odda do azylu. Ale ludzie boją się wynędzniałych, włóczących się biedaków, a życie psiego kloszarda nie jest do pozazdroszczenia. Człowieka zresztą też. Zawsze się może znaleźć ktoś, kto cię wygoni, uderzy, zatłucze.
Są też przestępcy, którzy łapią psie włóczęgi, a nawet jakiekolwiek psy, które nawiną się pod rękę, by potem poddać eksperymentom albo wykorzystać w jeszcze inny sposób, na przykład na karmę. Lecz my to wówczas wiemy. Czujemy.
Wiele rozpoznajemy korzystając z naszego najlepszego zmysłu. Mamy przecież znakomity węch. Niektórzy twierdzą, że czterdzieści tysięcy razy bardziej wrażliwy niż ludzki. Czy wiesz, co to znaczy? Trudno to sobie wyobrazić, tak samo jak na Słońcu temperaturę pięciu milionów stopni Celsjusza. Poczekaj, dla zobrazowania tego wymyślimy jakiś sposób. Może tak. Poproś kogoś, żeby się oddalił od Ciebie i daj znak ręką w momencie jak nie będziesz mógł rozpoznać rysów twarzy; nie będziesz widział już oczu, nosa, brwi tylko sam owal twarzy. Daj wtedy znak ręką, by już się więcej nie oddalać. Zmierz odległość choćby dużymi krokami lub policz płyty chodnikowe. Mają po pół metra. Niekiedy będzie to odległość równa szerokości ulicy, czasem może pięćdziesiąt metrów, zależy jaki kto ma wzrok. Teraz pomnóż przez czterdzieści tysięcy. Ile to jest? Złapałeś się pewnie za głowę. Prawda, że jest to bardzo duża liczba. Nie ma chyba tak długiej ulicy, a i o prosty odcinek drogi w terenie płaskim byłoby trudno. Zresztą przy takiej odległości sylwetka człowieka zniknęłaby za linią horyzontu i musiałoby się wleźć na jakąś wieżę lub wzlecieć balonem do góry, by ujrzeć tę postać i to przez nadzwyczaj dobrą lunetę. Teraz chyba wiesz, jaka jest olbrzymia różnica czułości zmysłu węchu psa i człowieka.
Z jakiś psich względów nie chcemy czasami czegoś jeść, mimo że dawno minęła pora naszego posiłku i jesteśmy głodni. Może to właśnie jakiś składnik tego pokarmu powoduje, że odmawiamy jego zjedzenia? Może instynkt podpowiada, aby nie jeść. A może właśnie ten wspaniały węch? Z reguły, jeżeli pies nie zostanie nauczony nieprzyjmowania pokarmów, to wszystko, co napotka na swej drodze – zjadłby. Przecież zdarza się, że najemy się jakiegoś świństwa i mamy wtedy ambaras, my i nasz opiekun. Najczęściej kłopot ten rozwiązujemy własnym sposobem. Musimy znaleźć wtedy specjalną trawę, zioło, zjeść ją, a ona już przeczyści nam cały przewód pokarmowy. Jedzenie przez psy trawy czy ziemi ma swoje uzasadnienie w nabytym i zakodowanym przez pokolenia doświadczeniu, czego nawet sobie nie uświadamiamy. Kuracje owe przeprowadzamy instynktownie. Właściciel powinien tylko przypilnować i nie dopuszczać do takich psich zabiegów tuż obok ruchliwej szosy lub w miejscu, gdzie ludzie wylewają podejrzane ciecze. Terapia może mieć wtedy skutki opłakane.
W ogóle o wiele częściej nas nie rozumiecie niż my was. Bywa, że nie chcecie zrozumieć psa, bo nie traktujecie go jak żywe stworzenie – domownika (przecież często mieszkamy pod jednym dachem, nawet w jednym pokoju), a jak zabawkę lub szczekający alarm do pilnowania domu. Gdy się znudzi albo popsuje, to można wyrzucić. Tylko, że my jesteśmy żywi! Piesek to nie lalka, której córuchna urwie rączkę, nie zestarzały krem pani, samochód pana czy zabawka jego synka. To nie robot zdalnie poruszany. Nie jesteśmy z pluszu! Jesteśmy żywi, odczuwamy ból, ciepło, zimno, chłód i głód. Tęsknimy, kochamy, przywiązujemy się. CZUJEMY! Nawet pracować umiemy i to w różnych zawodach. Pilnujemy dzieci, domu, gospodarstwa, prowadzimy niewidomych, odnajdujemy zasypanych w lawinach, ciągniemy zaprzęgi na dalekiej północy, szukamy rannych, tropimy przestępców, wykrywamy narkotyki, materiały wybuchowe, szkodliwe substancje, pilnujemy stad bydła czy owiec, uczestniczymy w polowaniach i to pieski zarówno niskie, a długie –jamniki, trochę wyższe jak pudle, które służyły do polowań na ptactwo wodne czy niegdyś ogary, które „poszły w las”, a najczęściej umilamy ludziom czas, ¬ co może jest najważniejsze
Jest jeszcze coś, w czym uczestniczymy. Zmuszani jesteśmy do zmagań na ringach, ale jest to niemoralne. Nie jest to sport, lecz walka na śmierć i życie. Uzasadniają różni teoretycy, że są takie rasy, które walkę mają we krwi. Nie do końca jest to prawdą. Niewiele jest zwierząt, a może wcale takich nie ma, które zabijałyby dla zabijania. Zwierzę czyni to albo dla zdobycia pożywienia – z głodu, albo w sytuacji, gdy czuje się zagrożone lub jego potomstwo, gdy niebezpiecznie zagrożone jest jego terytorium. Zwierzęta do walki w ringu są specjalnie przygotowywane przez jedno jedyne stworzenie, które nauczyło się zabijać dla zabijania, przez człowieka. Czyż nie jest to ironią losu, że stworzenie posiadające rozum, świadomość, a może i duszę jest bardziej okrutne, niż jakiekolwiek zwierzę na Ziemi?
My, psy oczywiście, robimy to, co możemy robić. Człowiek na przykład nie umie latać i nie będzie umieć, bo natura nie wyposażyła go do tego. Musi użyć samolotu, balonu, lotni.
W niektórych sprawach orientujemy się o wiele lepiej niż wy. Kiedyś, bardzo dawno temu ludzie posiadali trochę owych instynktownych umiejętności, ale utracili je w wyniku rozwoju cywilizacji.
Wiemy, kiedy przyjdziecie do domu. Nie chodzi tylko o regularne przyjścia z pracy czy ze szkoły. Tego człowiek też może się nauczyć i będzie wyczuwać, że zbliża się pora powrotu pana z biura, dziecka ze szkoły, więc pani może już podgrzać zupę. Chodzi o zdarzenia sporadyczne, nieprzewidywalne jak niespodziewany powrót kogoś z urlopu, długiego wyjazdu, podróży czy przyjazd nieoczekiwanego gościa. Miałam kumpla o imieniu Nero, który zawsze wiedział, kiedy przyjedzie ulubiona jego przyjaciółka, ciocia Teresa. Gnał pięć kilometrów – tak, tak, pięć kilometrów – przez pola, siadał na peronie i czekał na pociąg. I nigdy się nie pomylił, mimo że Tereska przyjeżdżała tylko kilka razy w roku i to z bardzo daleka. On zawsze czuł, kiedy przyjedzie ulubiona osoba. Innym razem instynkt podpowiedział mu, że musi rzucić się w bystry nurt Wisły, aby wyciągnąć za majtki trzyletnią Ewusię, która wpadła w topiel. A przecież nikt nie powiedział: Skacz! Nikt nie nauczył tego psa, że trzeba ratować dziecko. On je kochał i wyczuł zagrożenie życia.
Czujemy, że komuś z bliskich coś złego może się zdarzyć. Wiemy, że ktoś jest chory. Pilnujemy go wtedy, przytulamy się, ogrzewamy przekazując własną bioenergię. Martwimy się o każdego domownika.
Wiemy, gdzie, kto był i czy ktoś przebywał w domu w czasie naszej nieobecności (chociaż pewnie niejedni cieszą się w tym momencie, że nie potrafimy mówić, a inni ubolewają, że nie możemy powiedzieć). Odczuwamy radość i przygnębienie współmieszkańców. Nie znosimy ich kłótni i sporów; denerwujemy się wtedy, jesteśmy smutni i zaszywamy się gdzieś w kącie. Długo by jeszcze wyliczać.
Nie jesteśmy tumanami. Oczywiście od czasu do czasu znajdzie się jakiś nierozgarnięty czy mało zdolny, co zdarza się w każdej populacji, również wśród ludzi.
Nie umiemy mówić ludzkim głosem i dlatego ludzie częściej nas nie rozumieją niż my ich. My mamy instynkt, który pomaga rozpoznać wiele sytuacji, a wypowiadamy się w inny sposób, nam właściwy. Człowiek będąc w pozycji dominującej nie zadaje sobie trudu rozpoznawania znaków przekazywanych przez psa, poza najbardziej podstawowymi.
Czy nigdy nie zastanawiałeś się, skąd Twój pies wie, że ser to jest ser, że ciocia Fela to jest właśnie ta pani, że kuchnia jest na lewo, a łazienka na prawo, że na stwierdzenie "idziemy do Kasi" merda ogonem i szykuje się do wyjścia, że gdy powiesz "idź do dużego pokoju" to tam pójdzie, a nie do małego. Pies wie gdzie ma ogon, łapę, ucho. I tak dalej, i tak dalej.
Ileż musimy się natrudzić, by ludziom coś przekazać, by nas zrozumieli. Czy większa znajomość Waszego czworonożnego przyjaciela nie pozwoliłaby na uniknięcie wielu nieszczęść w Waszym domu czy najbliższym otoczeniu? Zamiast okazanego zdenerwowania i zniecierpliwienia:
– Co ten pies chce?
– Dlaczego taki niespokojny?
– Nie można wytrzymać już z tym psem.
– Zamknij go! Zrób coś z nim!
lub innych pytań i podobnych stwierdzeń, może należałoby postawić kwestię odmiennie:
– Sprawdź, co też nasz pies chce nam powiedzieć!
Może poświęcenie baczniejszej uwagi i więcej czasu na zrozumienie psa, pozwoliłoby na uratowanie czyjegoś życia, ugaszenie pożaru, wyłączenie w porę uchodzącego gazu, wykrycie niepożądanego gościa w domu lub przygotowań czynionych przez kogoś do takiej wizyty, na uniknięcie dużego nieszczęścia czy przykrości. Znane są przypadki, kiedy właściciele zamknęli zaniepokojonego psa, bo zbyt duży robił harmider i przeszkadzał państwu w oglądaniu jakiegoś kryminału, a w nocy zostali obrabowani. Pies nie mógł się wydostać.
Psy starają się nam przekazać, we właściwy sobie sposób, informacje. Szczególnie dotyczy to sytuacji nadzwyczajnych, jakiegoś zagrożenia. One instynktownie wyczuwają to wcześniej niż człowiek lub wręcz sygnalizują, że coś się niedobrego dzieje. To jest ich mądrością!
A nasi opiekunowie często najprostszych sygnałów nie odczytują, nawet takich jak brak wody – w miseczce, w aucie, na wycieczce. Usychamy więc z pragnienia. Kręcimy się wówczas niespokojnie, węszymy, zatrzymujemy się przy bardziej wilgotnych miejscach lub kałużach, w pomieszczeniach szukamy kranu – źródła wody. Tropimy po prostu wodę, bo znamy jej delikatną woń. Jakże często zaś opiekunowie odpędzają psa od brudnej wody, ale w zamian nic mu nie dają
Tak wielu ludzi nie może pojąć, że regulujemy ciepłotę naszego ciała przy pomocy języka, a nie przez skórę jak człowiek. Ziajemy, by obniżyć temperaturę. Woda odparowuje z języka i nasze ciało schładza się. Brak wystarczającej ilości wody, szczególnie w upały, może spowodować śmierć. Zasycha wtedy nam w gardle. Nie mamy co odparować – brak płynów. Czasem udaje się nam samemu zaradzić: znaleźć gdzieś wodę i wychłeptać ale nie zawsze ta woda jest czysta. Jest za to mokra.
Niebezpieczne jest zamykanie nas w autach. Psy cały rok mają futra, cieńsze lub grubsze (z nielicznymi wyjątkami). Każdy samochód, szczególnie ciemny, nagrzewa się – nawet w pochmurny dzień. Nie trudno wówczas o porażenie cieplne zamkniętego psa, który nie ma możliwości wyjścia. A temperatura może być bardzo wysoka – pięćdziesiąt stopni Celsjusza lub wyższa. Wszystko parzy: obicia, tapicerka, półeczka, kierownica. Jak w piekarniku! Proszę, pamiętaj o tym! Jeżeli już musisz swojego pupila zostawić w samochodzie, to na bardzo krótko. Uchyl lekko okna na przestrzał i wybierz zacienione miejsce postoju. Popatrz jednak uważnie, czy za kilka chwil cień się nie przesunie i pies nie usmaży się jak na słonecznej patelni. Twój ulubieniec będzie cierpieć nie tylko z tęsknoty, ale i z gorąca, a może nawet zginąć. Postaw się w naszej sytuacji!
Bywa jednak, że w samochodzie są z psem pozostawiane dzieci, czasem też same. Jest to absolutny brak wyobraźni, by nie powiedzieć odpowiedzialności. Nie można przewidzieć, co się może zdarzyć, nawet sytuacje bardzo mało prawdopodobne.
Pies jest przyjacielem człowieka, ale czy człowiek zawsze jest przyjacielem psa?

PIJAK i ŁAJDAK

Na spacerach zdarzają się nie tylko przyjemności, zabawy, spotkania z kolegami, biegi. Można natrafić na źle ułożonego psa, niewychowanego lub ukształtowanego na wzór i podobieństwo swego pana. Nie pies jest temu winien. To nie jego natura jest agresywna, tylko efekt niewłaściwego prowadzenia. Ten przyjaciel człowieka otoczony troską, miłością, bez rozbudzonej agresji nigdy nie będzie napastliwy nawet, jeżeli jest typem wojownika. Właściwe prowadzenie, naprawdę ludzkie, pełne uczucia traktowanie psa, łagodzi wrodzone cechy agresji. Powinno się pamiętać, że na atak pies może odpowiedzieć atakiem. Będzie on bronił siebie, swojego terytorium i swoich najbliższych. Zwierzę nie rozumie zawiłych, pokrętnych, acz prawniczych interpretacji przekroczenia granic obrony koniecznej. Nie bij, nie napadaj, nie włamuj się, a nie spotkasz się z koniecznością obrony, z ripostą, która może być tragiczna dla napastnika i zawsze dla napadniętego. To nie bandyta jest w panice – on napada z premedytacją, choć może być zdenerwowany – lecz jego ofiara, która w desperacji podejmuje wysiłki ratowania rodziny, przyjaciół, swego mienia czy kogokolwiek. Nie ma przy tym znaczenia, czy dzieje się to we własnym domu czy na ulicy. Napadnięty jest ofiarą i musi mieć prawo obrony wszelkimi dostępnymi środkami. W skrajnym przypadku może się zdarzyć, że napadnięty odniesie obrażenia, a nawet może utracić życie. Nie nad nim trzeba się litować. Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło, a nie spotkasz się z ripostą. Ofiara musi mieć nieograniczone prawo obrony, a nie wytyczone przez pokrętne prawo granicami obrony koniecznej. Często tylko szybka reakcja, zdecydowanie może uratować napadniętemu życie czy zdrowie. To jest logiczne i słuszne. Jeżeli prawo stanowi inaczej, to jest po prostu złe, tworzone tak, by w pewnych sytuacjach można było odwrócić w sądzie role kata i ofiary.
Ofiarą może być również pies. Byłam kiedyś na spacerze z Agnieszką. Biegałyśmy, harcowałyśmy. Jak zwykle sporo różnych ludzi zwracało na mnie uwagę. Zaczepił nas niezbyt trzeźwy facet. Najpierw był miły. Powiedział coś sympatycznego, a następnie spytał czy nie gryzę i czy może mnie pogłaskać.
– Tinka nikogo nie gryzie, a pogłaskać można. – odpowiedziała uprzejmie Agusia, wtedy nieletnie dziecię.
Przyczepił się do mnie pijaczyna. Najpierw pogłaskał, ale później zaczął mnie targać za włosy. Dobrze, już dobrze – za sierść.
– Na wełnę, na wełnę! – wołał. Zaskomlałam, a gdy Agnieszka krzyknęła zdenerwowanym głosem:
– Co Pan robi? – on zaczął się do niej stawiać. Warknęłam, sierść mi się zjeżyła i pokazałam zęby. Byłam gotowa lada moment zaatakować. Na szczęście ktoś przechodził i zrugał go, a my szybko odeszłyśmy. Nie znoszę pijaków, z daleka ich czuję, obchodzę ich i nawet z drugiej strony ulicy obszczekam. Dla przestrogi i aby żaden mój opiekun nigdy się nie wdawał w jakąkolwiek rozmowę z podchmielonym. Nie wiadomo przecież, jaki kłopot może z tego wyniknąć.
W ogóle na nieznajomych trzeba uważać. Sama jestem ufna, tego się nauczyłam, chociaż nie zawsze to wychodzi na dobre. Jeżeli ktoś zwróci moją uwagę, podejdę i sprawdzę, kto zacz, to znaczy obwącham nieznajomego. Tak też kiedyś zrobiłam. Pani moja, wracając z kiosku spożywczego, szła kilka kroków przede mną. Akurat nadjechał elegancki, i drogi samochód, po prostu wypasiona fura i wysiadł z niego mężczyzna. Zatrzymałam się przy nim zaintrygowana zapachem, a ten łobuz kopnął mnie z całej siły. Pisnęłam rozpaczliwie, Pani się obróciła i złapała mnie na ręce, bo szubrawiec znowu się zamierzał.
– Jak Pan może?
– Ten pies chciał mnie ugryźć! – padła odpowiedź.
Była to wierutna bzdura. W tym momencie włączył się ktoś, kto widział całe zajście. Cóż to jednak zmieni. Świat pełen jest indywiduów, niegodnych miana człowieka. Wizerunku takiego typa nie ukryje ani eleganckie ubranie czy drogi samochód. Prostactwo i chamstwo wyjdzie jak słoma z butów.
Miejmy się na baczności, zwierzęta i ludzie, przed takimi osobnikami. Stosujmy zasadę ograniczonego zaufania. Po prostu nie można mieć zaufania a pozory mogą mylić. Dziś jest sporo nowobogackich, którzy w różny sposób uzyskali czasem bardzo duże pieniądze. Nie oznacza to jednak, że tym samym przybyło im kultury czy choćby podstawowej ogłady. Słoma! Słoma zawsze wychodzi.
Najgorsze, że po tym zajściu, mimo iż mogę chodzić i biegać, to odczuwam niewydolność jednej nogi – jakby lekko kuleję. Nic nie mogę z tym zrobić.
A ten łajdak nawet nie przeprosił.


MACIERZYŃSTWO

Miałam dzieci – dwukrotnie.
Czy może sobie ktoś wyobrazić mnie – wtedy byłam bardzo młoda – jako matkę? Przecież ja sama przez wiele lat wyglądałam jak trochę większa psia dziecina. Tymczasem urodziłam cztery wspaniałe drobiazgi. Jakież one były śliczne! Cztery malutkie kłębuszki czarnej, miękusieńkiej wełenki. Były ciepłe, ruszające się i – kiedy nie spały – kwiliły bez przerwy – "Mamo jeść!".
Przeżywałam ogromnie swoje macierzyństwo. Doglądałam je, pieściłam, czyściłam, bacznie obserwowałam. Pielęgnowałam, karmiłam i strzegłam. Nikomu nie pozwalałam zbliżać się do moich maleństw. To nic, że byli to domownicy. Każdy był zagrożeniem. Kiedy musiałam od nich odejść, to cały czas nadsłuchiwałam. Gdy tylko ktoś, ktokolwiek podchodził do moich pociech, rwałam do nich natychmiast. Nikt nie był ważny, ani Mała Pani, ani Duża Pani, ani Pan – tylko one. Warczałam, szczerzyłam zęby, sierść mi się jeżyła ze zdenerwowania, wzrok dziki. To nie żarty czy byle pohukiwania – byłam zdecydowana na wszystko. Nikomu nie wolno być przy moich maleństwach oprócz mnie.
Pod moją troskliwą opieką dzieci rosły jak na drożdżach. Stawały się ruchliwe. Ciągle gdzieś się wybierały, tylko głód i sen przyganiał je do mamy. Oczywiście bywało, że tak jak kiedyś ja, to one gdzieś się zawieruszyły. Oczywiście odnajdywałam je. Teraz również i ja stałam się mniej rygorystyczna wyrażając zgodę na pierwsze kontakty domowników z moimi pociechami. Łaskawie pozwoliłam je pogłaskać, a nawet wziąć na ręce. Całą uwagę skupiałam na zabranym dziecku. Może spadnie, może coś się stanie. Spokojna byłam dopiero wówczas, gdy maluch wrócił na swoje miejsce, w przeciwnym razie cały czas stałam w gotowości do natychmiastowej interwencji. To nic, że sama byłam mała. Dla moich szkrabów byłam duża. Dla nich stanowiłam opokę i obronę.
Dzieci pałaszowały wyśmienicie. Mleczka już nie wystarczało. Pani mi pomagała dokarmiając je. Rosły. Łaziły po całym mieszkaniu. Brudziły. Nie na wiele pomagały kartoniki z gazetami i ligniną, ale nie ma innej rady, tylko ciągłe przypominanie, jak trzeba się zachować. Gdy stały się troszkę większe sama zaczęłam je wyprowadzać na dwór i uczyć, co mają zrobić. Najpierw jednak to moje pociechy nie bardzo mogły sobie poradzić z wysokimi stopniami na klatce schodowej. W takim przypadku to zawsze ktoś pomagał mi i zabierał na ręce lub do koszyczka moje pociechy i wynosił na dwór. Ja oczywiście bacznie uważałam, czy coś się im złego nie dzieje. Zbiegałam na dół, ale cały czas spoglądałam na moje dzieci. Na dole maluchy lądowały na trawniku czy chodniku, a wtedy ja się nimi zajmowałam. Najlepszy jest dobry przykład. Ileż należy włożyć wysiłku, by je wszystkiego nauczyć? Ja udzielałam swoich lekcji, a Pani, gdy były już trochę większe, swoich, ucząc je zachowania pod jednym dachem z człowiekiem. Stawały się samodzielne.
Nastał dzień, gdy ubyło pierwsze moje dziecko. Potem następne. Rozstania są przykre, ale dzieci nie chowa się dla siebie, tylko dla innych. Miałam nadzieje, że tak jak i ja, wszystkie trafiły do dobrych ludzi.
Po upływie kilku lat znowu miałam potomstwo – nieplanowane. Było to niedopatrzenie. Wyszłam na poranny spacer ze Starszym Panem, spuścił mnie ze smyczy, a ja dałam nogę. Spotkałam fajnego pieska. Przystojny, choć nie szlachetnie urodzony. Rosły – zawsze mi się tacy podobali. Podrywał mnie. Wstyd powiedzieć, ale popełniłam mezalians. Miałam za swoje. Ciężki poród. Dwa szczeniaczki urodziły się martwe. Nie przyjmowałam tego w ogóle do wiadomości. Nie pozwoliłam ich sobie odebrać. Cały czas pilnowałam i przy jakiejkolwiek próbie zabrania ich rzucałam się z zębami i pazurami groźnie warcząc. Dopiero Pani wymyśliła fortel. Koło koszyczka położyła wycieraczkę. Gdy poszłam napić się czy też zjeść, szybko przełożyła tych dwoje na nią. Kiedy tylko usłyszałam szmer w pobliżu maleństw, to jak wyrzucona z procy przybiegałam do nich. Omiotłam je wzrokiem. Policzyłam pociechy. W porządku – nadal było czworo. Dwoje kwiliło w koszyczku, a dwoje leżało grzecznie na wycieraczce, ale nie chciały ssać mleczka. Krzątałam się przy maluchach, jednych i drugich, to znowu szłam do swojej miseczki z jedzeniem czy piciem. Kiedy wracałam, to te spokojne kłębuszki nadal leżały na wycieraczce, ale coraz dalej od mojego koszyczka, a coraz bliżej drzwi. Biegałam od jednych do drugich, zawsze troskliwa, zawsze pełna poświęcenia, aż tu na drugi dzień dwójka moich nieruchomych dzieci zniknęła. Strasznie mi było smutno. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Dreptałam w pobliżu miejsca gdzie leżały maluszki, obwąchiwałam to miejsce, popiskiwałam. Kręciłam się bezradnie. Rozpacz i ból matki po stracie swoich dzieci.
Zrozumiałam, że muszę się z ich odejściem pogodzić i z tym większym oddaniem zajęłam się pozostałymi. Jedno było brązowe, podpalane, drugie czarne. Dorodne, duże dzieciaki. To po tacie. Były śliczne.
I znowu, gdy wystarczająco podrosły, znalazły sobie inne rodziny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Panie Marku! Wydawcą nie jestem, ale jestem rozczarowany tym smutnym faktem, że nikt tu do tej pory nie napisał żadnego stosownego komentarza, który zmotywowałby Pana do dalszej twórczości, bo uważam, że pisze Pan bardzo dobrze i jestem przekonany, że z łatwością ( tak piszę, jednak mam świadomość, że z tą '' łatwością '' różnie bywa ) znajdzie Pan czytelników!

Od miłośnika wszelkich zwierząt proszę przyjąć pozdrowienia i - powodzenia:)
M.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...