Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Ktoś kiedyś powiedział, że wszyscy skrywamy w najgłębszych zakamarkach duszy jakiś sekret. Kiedy patrzę na ludzi, kiedy patrzę w ludzkie twarze widzę tysiące tajemnic, tajemnic ubranych w okulary, z opaską na głowie, w spodniach, spódnicy, z plecakiem, z papierosem w ręku. Zwykłe, małe wielkie, ludzkie tajemnice. Małe łzy, wielkie szczęścia, kruche smutki i uśmiechy. Ale jest jeszcze coś. Coś, gdy patrzę w lustro. Oto właśnie moja tajemnica...

Poranek jak poranek. Słońce jasną falą atakuje zaspane oczy. Pod dziecięcą, cienką, bo mocno wyeksploatowaną już, białą pościelą w – sprane – jasnobrązowe misie, w pomarańczowych majtkach, w skrajnie niewygodnej pozycji na wpół śpiący, przez co jeszcze bardziej rozdrażniony rozbudzającym światłem, przekręcił się na drugi bok, dokładnie zasłaniając kołdrą piegowatą twarz, szesnastoletni chłopak. Sobota, ósma rano, kwiecień, Soboty zawsze wyglądały tak samo. Oczy otworzyły się dopiero na dźwięk budzika. Piszczące, irytujące, małe dzieło sfrustrowanego wkraczaniem w średni wiek, ściganego przez wszystkie rządy świata sadysty. Tak właśnie jawił się mały, szary zegarek z budzikiem, który stał na biurku, oddalony dwa metry od łóżka. O te dwa metry, które codziennie rano były przepaścią nie do przebycia, które stawały się polem rozżarzonych węgli, rozwścieczonych szczypawek, nastraszonych jeży. O te dwa metry, które każdego dnia były bramą, cholernym średniowiecznym portalem do realnego świata, którego tak serdecznie nie cierpiał.
Pierwsze, czołowe zderzenie z veritas-atis ma już za sobą. Zanim jednak postanowi wstać, zamknie jeszcze oczy, by choć na chwilę wrócić myślą do rozgrywanych w jego głowie wydarzeń minionej nocy. Zdążył już zauważyć, że sny są tak kruchą materią, że bezpowrotnie znikają wraz z przekroczeniem żelaznej bramy dnia powszedniego. Regularne, wciąż brzmiące, wysokie i drażniące dźwięki budzika trafiały do uszu i obijając się z łoskotem wewnątrz czaszki odrywały od jaźni resztki snu. Niewiele udało się przypomnieć, lecz już te dwa, czy trzy obrazy, które pojawiły się przed oczami chłopaka skutecznie zniechęciły go do szukania resztek wspomnień z 'błogiej' krainy snu. Wstał i omijając plecaki, puste butelki po wodzie i torbę na buty przestąpił próg jawy. Prawa ręka ciężko upadła na budzik, lewa zaś podrapała zarośniętą rudą głowę. Jaki ojciec, taki syn, fryzjer zawsze kojarzył się z rozwścieczonym bulterierem.
Nastał kolejny piękny, szary dzień. Jak dobrze, że noc mamy już za sobą. Jak niedobrze, że po skończonym dniu czeka nas następna, że znów trzeba będzie wytrzeć się po kąpieli, założyć wreszcie pidżamę, skarpety (choć i tak wtedy już się o tym nie myśli i ostatecznie nigdy się tego nie robi) i podjąć po raz kolejny tragiczną decyzję czy włączyć nocną lampkę i narażać się na śmieszność, czy... Nie, nie warto o tym teraz myśleć. Przed nim cały Boży dzień, do nocy daleko i jest tyle do zrobienia. „Trzeba żyć chwilą obecną”... Ciągle to powtarza, od kiedy zaczął regularnie, co tydzień narkotyzować się genialnym filmem Victora Salva'y z 2006r. Chwila obecna skomplikowana się nie wydawała, nawet dla niego, który, jak sam sobie powtarzał, lubił wszystko komplikować i wyolbrzymiać: Stał boso, w swoich pomarańczowych gatkach, prawą ręką pakując rozrzucone po całym biurku długopisy do piórnika, lewą zaś drapiąc się po plecach. Sam nie wiedział czemu sprząta te cholerne długopisy. Na biurku stoją cztery puste kubki po herbacie, na które nawet nie zwraca uwagi, a przeszkadzają mu czarne, pogryzione długopisy Pentela. Zasunął piórnik i położył go na półkę obok zeszytów. Schylił się po czarną torbę na buty i wcisnął ją do szaroniebieskiego plecaka ze zgrabnym nadrukiem „ESET Smart Security”, który jako gratis do programów antywirusowych przyjechał pewnego zimowego dnia do sklepu rodziców w liczbie sztuk 2. Plecak od paru tygodni ma urwane ramię, jednak jakoś zawsze brakuje pamięci, by wziąć igłę z nitką i jako tako, na okrętkę zszyć jedno z drugim. Dlatego też plecak na trening nosi się na lewym ramieniu.
Jest 8:35. Wszystko, co trzeba było zrobić, jest już zrobione. Twarz, zęby umyte, ciuchy uprasowane i założone. Plecak spakowany. Na śniadanie nie ma czasu, więc chłopak zarzuca swój szaroniebieski plecak na lewe ramię i zamyka za sobą drzwi. Od kiedy ostatnio zgubił klucze, nosi je na łańcuszku przyczepionym karabinkiem do szlufki przy spodniach. To całkiem wygodne, bo po pierwsze nie musi się bać, że gdzieś je posieje, a po drugie zdecydowanie łatwiej jest je wyjmować z kieszeni. Przekręcił więc dwa razy w zamku klucz o wdzięcznym kolorze brudnego złota, okrągłej główce i z wypukłym napisem „EURO PROFIL”, wyciągnął go i, idąc w stronę furtki, nerwowymi, szybkimi ruchami próbował wychwycić spośród pęku kluczy, kluczyków, breloków i breloczków klucz srebrny, z kwadratową główką i takim samym napisem. Furtka była zamknięta, jednak umiejętnie, szybko ją otworzył i jeszcze szybciej zamknął za sobą z drugiej strony, schował klucze. Poczuł się lepiej. Rodzice śpią jeszcze, pies, skoro go nie przywitał, pewnie też, no chyba że znów uciekł dziurą w rogu ogrodzenia i pałęta się po okolicznych polach, po raz kolejny strojąc się w zwartą skorupę z rzepów. Nieważne. Jest piękny dzień. Chłopak idzie żwawym krokiem do miejskiego domu kultury. Słońce słodko ogrzewa twarz, ciepły wiatr niesie zapach wiosny, prawą stroną piaskowej drogi płynie wartki potok, będący skutkiem przerwania rur, czy drenów, kto ich tam wie. Miasto dotąd się tym nie zajęło i nie zapowiada się, żeby prędko ruszyli do tego tyłki. Chłopak uśmiechnął się. Kto by pomyślał, że chłopak się uśmiechnie. Był naprawdę piękny dzień, a on na chwilę zapomniał o tym, że kiedyś się skończy. Tak pięknie jest nie pamiętać. Uświadamiał to sobie coraz częściej. Z każdym dniem, z każdym zachodem słońca, z każdym powrotem do domu. A zwłaszcza z każdą nocą: Jak pięknie jest nie pamiętać, nie wiedzieć, nie widzieć. Nawet nękające go od miesięcy, a może i lat koszmary wydają się być ucieczką i ukojeniem. Cienie, które majaczą każdej nocy, to już nie tylko problem oczu, one wnikają w całe ciało, wnikają w duszę, wybijają piętna na każdej sekundzie życia, na każdym oddechu, na każdym kroku, westchnieniu i mrugnięciu, na prasowaniu koszuli, na piciu kolejnej i kolejnej herbaty, na odpowiedzi ustnej, na wierszach, które już przestały powstawać, na tym, jak trzyma długopis i ile wody leje podczas kąpieli. Cienie są wszędzie i nie opuszczają go nawet na krok. Ale czasami udaje się o nich zapomnieć.
Słońce świeciło, ptaki śpiewały, samochody emitowały zanieczyszczenia do środowiska, nie było cieni, był piękny dzień. Chłopaka czekało przecież tak wiele dobrych rzeczy. Już niedługo, już zupełnie niedługo. Przyjaciele będą gratulować, ojciec serdecznie uściśnie, matce popłyną łzy. Znów pomyśli, że może jednak go kochają. Później przyjdzie ona. Najwspanialsza, najdoskonalsza, ziszczą się wszelkie marzenia. Więc zanim po raz kolejny, już na dobre, zwątpi w nienaruszalność dobra, w przewagę światła nad cieniem, ciepła nad chłodem, dobra nad złem, zanim zwątpi we wszystko, w co wierzył, będzie jeszcze przez chwilę szczęśliwy. Ale jeszcze nie dziś.
Za trzy dziewiąta był już pod drzwiami. Wysokie, drewniane, potężne drzwi, ze starości krzywo już wiszące na zawiasach każdego gościa witały irytującym skrzypnięciem. Po dwóch latach szło się przyzwyczaić. Chłopak dobrze znał to miejsce. Zdarzało mu się przecież odwiedzać je sześć razy w tygodniu, choć przecież odwiedzałby i siedem, gdyby w niedziele nie było zamknięte. Znał dobrze każdy szczegół, każde brązowe żeberko od kaloryfera, każdy plakat wiszący na tablicy ogłoszeń na przeciw wejścia, każdy wiodący na piętro schodek z osobna i wszystkie razem układające się w kanciastą literę C, każdy gwóźdź wystający z obitych drewnem ścian. To była jego najwspanialsza ucieczka. Za drzwiami sali znikały głosy, myśli zostawały na zewnątrz, gdy zakładał buty, czas się zatrzymywał, a on mógł się zatracać. Mógł nie myśleć, mógł zapominać, mógł udawać, że o niczym nie wie, że nigdy niczego nie widział. Taniec nauczył go udawać, nauczył go uciekać, zapominać. Gdyby go nie odnalazł... byłoby ciężko.
Każdy trening mijał szybciej niż mogłoby się wydawać. Tak na prawdę pamięta się tylko jak zakłada się spodnie, czystą, suchą koszulkę i buty, a potem dopiero jak chowa się zupełnie mokrą koszulkę do plecaka. Tak mijają cztery godziny. Tak w całkiem łatwy i w miarę przyjemny sposób udaje się przeżyć cztery godziny życia. To tylko cztery godziny, a doba ma przecież dwadzieścia cztery, ale już o te cztery łatwiej. Teraz trzeba się ubrać, pożegnać z partnerką, wrócić do domu, zjeść coś i z niepokojem obserwować przemierzające nieboskłon słońce. Czynności proste i oczywiste, jednak niekoniecznie łatwe.
Spacerek w drodze powrotnej to najrozsądniejsze rozwiązanie. To wtedy natura wydaje się najdoskonalsza, wiatr najcieplejszy, świergot najmilszy uchu. To wtedy najlepiej widać, jak szybko słońce zbliża się do horyzontu, to wtedy serce najmocniej drży. Ale to dopiero dwadzieścia minut po pierwszej, do zachodu jeszcze właściwie cały dzień. A ptaki, drzewa, trawy tak pięknie wygrywają Preludium e-moll. Tak łatwo jest uciekać, tak łatwo byłoby uciec raz na zawsze, tak trudno byłoby to zrozumieć. Chłopak bał się zostawać sam na sam z myślami, bał się, że doprowadzą kiedyś do czegoś złego. Doprowadzały do różnych dziwnych wniosków, powodowały różne dziwne zachowania, ale bał się, że kiedyś okażą się groźne. Czuł się zupełnie bezwartościowy, zupełnie niepotrzebny, mały, zbędny. Ale czuł też, że może zdziałać dużo. Dużo złego. Bał się tego jak ognia. Wciąż jeszcze wierzył w dobro i bał się, że stanie się kimś, z kim właśnie zawsze chciał walczyć, że zacznie hołdować zasadom zupełnie sprzecznym z jego obecnymi poglądami. Bał się, że zamiast pomagać ludziom, zacznie ich krzywdzić, że zamiast dzielić się dobrem, będzie je niszczył. Gdy myślał tak, a zdarzało się to coraz częściej, z przerażeniem stwierdzał, że odkrywa w sobie zapędy psychopatyczne - a to chce walczyć ze złem, a to chce popełnić samobójstwo, a to chce uciec w siną dal, a to ma ochotę rozbić komuś nos. W końcu zaczął się też zastanawiać, dlaczego tak bardzo chce bronić dobra. Czy to z poczucia obowiązku wyswobodzenia świata spod jarzma ucisku i niesprawiedliwości, z głębokiej wiary w Miłość jako nadrzędną wartość, siłę we wszechświecie? Czy może z powodu własnej pychy, chęci udowodnienia całemu światu, że jednak jest coś wart, z chęci zrobienia czegoś wielkiego, bycia zapamiętanym na wiele lat? Prometeizm? Czy pycha? Wciąż bał się, że wszystko, w co wierzy, to tylko puste hasła i czcze slogany, że jest zupełnie sztuczne, że doskonale mieści się w planie zła, że jest tylko marionetką, że sam nie jest w stanie wpływać na swoje decyzje, że nie posiada żadnej wolnej woli. A jeśli nasza osobowość, nasz charakter, wszystkie nasze plany i decyzje to wypadkowa DNA i otoczenia w jakim przyszło nam żyć? Jeśli to po której stronie barykady stoimy to tylko czysta matematyka? Jeśli to, że ludzie czynią dobro, lub zło nie jest żadną ich decyzją, tylko odległością od punktu 0 na osi X? Jeśli jesteśmy zupełnie przewidywalni?
-To znaczy, że nie mam żadnego cholernego wpływu na moje życie ani na to jakim będę człowiekiem!
Stanął jak wryty. Czy on to naprawdę powiedział na głos? Idąc chodnikiem? Wśród innych przechodniów? Pora już chyba wracać do domu. Wbił więc wzrok w chodnik i przyspieszył kroku. Znów szedł żwawo, znów przypomniał sobie... „Nie myśl. Bądź chwilą obecną.” To mu pomagało. Im mniej myślał, tym mniej dziwnych wizji pojawiało się przed jego oczami. Kiedy zostawał sam na sam, najgorszym z jego wrogów było myślenie. Nie czuł się na siłach stanąć z nim twarzą w twarz, więc

„BĄDŹ CHWILĄ O B E C N Ą”

Krok za krokiem, prosto do domu, rzucić plecak, włączyć komputer. To kolejna odskocznia - póki tępo patrzy się w monitor, nie widać cieni skradających się za plecami. MYŚLI atakują jak oszalałe, ale

„BĄDŹ C H W I L Ą OBECNĄ”

Nie patrzy na zegarek, choć bardzo interesuje go, która jest godzina, ile czasu stracił na bezsensowne myślenie i przede wszystkim... jak daleko jeszcze do ZMROKU. Widzi tylko szybko zmieniające się kostki chodnika, tak szybko, że to właściwie jednolita płaszczyzna. Z lewej strony biała, z prawej czerwona, tu krawężnik, tam wydeptana ścieżka, mija kolorowe, mocno zniszczone przez czas ogrodzenie podstawówki, Fiat, Opel, rower, okno, kamień, stopa

„B Ą D Ź CHWILĄ OBECNĄ”

.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Zbawienny czas niemyślenia zakończył się dla niego koło godziny dziewiętnastej, kiedy to z przerażeniem stwierdził, że w jego pokoju jest zupełnie ciemno. Spędził przed komputerem pięć godzin. Pięć godzin. Rodzice już dawno wrócili, na pewno przyszli powiedzieć mu cześć. Czy to możliwe, że tego nie pamiętał? Czy to możliwe, że nie zgłodniał przez ten czas, że nie jadł z rodzicami kolacji? Pobiegł szybko do łazienki. Panele, płytki, beton... no cóż, łazienka była jeszcze niewykończona. Stała wanna i kibelek. Nic więcej, tylko wielkie okno i firanki. Czerwone słońce dotykało już czubków dalekich drzew. Źrenice nieco przykurczyły się zaatakowane wściekłą czerwienią. A więc zaczyna się. Zachciało mu się płakać. Tu zawsze chce mu się płakać. Szybko zatkał wannę i odkręcił wodę. Może zdąży się wykąpać, nim słońce zajdzie za horyzont. Ma jakieś
pięć minut
Może nawet nie. Panele słoneczne na dachu domu rozgrzały wodę ponad potrzeby. Poparzył się, zanim zdążył odkręcić zimną. Nieważne.
trzy minuty
Nogi, ręce, tułów. Głowę zwykł myć pod bieżącą wodą jako ostatnią.
Minuta
Nie wytarł się, owinął się ręcznikiem, pobiegł do pokoju, naciągnął gacie i oto stanął przed dylematem. Przed tym wielkim, tragicznym dylematem. Patrzył się na nią z nadzieją, ale też pogardą dla samego siebie. Energooszczędna żarówka, biały kabel, biały włącznik. Biały włącznik. Cholerny biały włącznik! Już jest noc. Zobaczył go za swoimi plecami. Nie spodziewał się niczego innego, przecież tak jest i tak będzie i nigdy się to nie zmieni. Spojrzał na rozrzucone na biurku długopisy Pentela. To go zabolało, zakuło gdzieś głęboko w sercu, uderzyło pogrzebaczem w twarz. Czarne, pogryzione długopisy Pentela, rozrzucone na biurku i rozsunięty czarny piórnik. A w głowie szepty, szepty, które bolą bardziej niż dźwięk budzika, które rodzą się w głowie i rozsadzają ją od środka. Szepty, które rodzą myśli, które są obcymi myślami, które są jak zadra pod paznokciem... jak deska pod paznokciem... Jeśli chłopak kiedyś porwie się na swoje życie, to właśnie z ich powodu. Szepty rodzą myśli, a myśli uczynki. Cień przykrywa życie swym czarnym płaszczem. Sprawia, że umysł jest sam. Sam na sam z niczym. Tylko on. A nic boli. Cisza boli, ciemność boli. Kiedy leży się tak pod kołdrą słychać kroki i szelesty, czuć oddechy, wyłaniając twarz zza białej kołdry w brązowe misie kątem oka można dostrzec postaci. Ale tylko kątem oka, jeśli będziesz się przyglądać znikną, jeśli będziesz chciał dotknąć znikną, jeśli włączysz światło, znikną. Ale kiedy już się pojawią, nie będziesz miał odwagi, by wstać i zapalić światło. Nie będziesz miał odwagi, by się przyglądać. Kątem oka zobaczysz, jak stoją i patrzą. Nic takiego. Tylko stoją i patrzą. I szepczą.

Ty durniu.
Masz szesnaście lat i boisz się potworów.

Boję się CIENIA.

Boisz się czegoś, co nie istnieje.
Pięć lat spałeś przy zapalonym świetle.
Jesteś śmieszny.

CIEŃ jest TU.
Stoi za tobą, gdy myjesz zęby.
Zagląda Ci w twarz, gdy myjesz głowę.
Stoi, gdy kładziesz się spać.

Nie chrzań.
Trzęsiesz portkami jak mały szczeniak.

Wołają go różnie
Mastema
Szatan
Iblis
To CIEŃ, który zagląda do najgłębszych zakamarków jaźni.
Nie rozmawiaj.
Zniszczy cię łatwiej i szybciej niż może Ci się wydawać.
Nie myśl.
Myśli wychodzą z CIENIA.

Teraz to dopiero wymyślasz.

ON zakłada czarne okulary.
ON sprawia, że widzisz tylko to, co chce.
ON trzyma cię za rękę, gdy źle o nim piszesz.
ON zwiera twoje usta, gdy chcesz przed nim ostrzec.
On... jest TU.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...