Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Chłód czerwcowy


Mateusz Kielan

Rekomendowane odpowiedzi

Czwartek wstał szary. Zza chmur czasami wyzierało słońce, ale najczęściej nie było go widać. Nie padało ani nie wiało. Nie był początkiem, środkiem, ani końcem tygodnia; spokojny, obojętny czwartek, doskonały na załatwianie różnych spraw, oprócz dotyczących miłości. Miłość lubi piątki i soboty. W niedzielę odpoczywa, a w inne dni ma swoje tajemnicze sprawy, pojawiając się niespodziewanie w pierwszym spojrzeniu, lub znikając równie nagle, nieuchwytna i obojętna. Miłość jest przereklamowana, życie jest przereklamo-wane, świat jest przereklamowany, nie mówiąc o Bogu, którego reklamują wszyscy: ortodoksi i zwykli wyznawcy, ateiści, agnostycy i gnostycy, łagodne baranki i urodzeni mordercy. Miłość, życie, świat i zaświaty – sprowadzane do wielkiego żarcia, dupczenia i śmierci. Takie niewesołe myśli nachodzą mnie od rana w ten zimny, czerwcowy czwartek.
Jestem zwierzęciem ciepłolubnym. W takim podłym czerwcu, jaki mamy w tym roku, zimno mnie paraliżuje. Poza tym choruję z innego powodu. Do tego stale ktoś mi przeszkadza i nie mogę się skoncentrować na niczym. Dzwoni telefon, jeden, drugi, potem domofon, poczta, ulotki, siostra, abym przyszedł na dyżur do matki, ktoś gdzieś wierci dziury w ścianach, stuka młotkiem, jakby nie miał nic innego do roboty, kot domaga się jedzenia, w telewizji mecze mistrzostw świata w piłce nożnej… I ten ziąb, i jeszcze dyskomfort choroby, którą sam sprowokowałem hulaszczym trybem życia, czego nie omieszkują mi wytknąć przy każdej okazji kochani krewni i znajomi. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to głupawy wierszyk ad personam:
Tadek, ty się ustatkuj,
już nie skacz ty z burt statku,
spokojnie płyń tym statkiem,
już bądź statecznym Tadkiem.
Wczoraj, po wizycie u lekarza, aby się odstresować, poszedłem do księgarni i trafiłem na książeczkę Suskinda „O miłości i śmierci”. Tego Suskinda – od „Pachnidła”. Nie polecam jej katolikom ani innym chrześcijanom. Srodze by się zawiedli i potargali ją na strzępy, a autora ekskomunikowali, wzdychając do dawnych, dobrych czasów auto da fe. Ale, jak powiedział inny nieortodoksyjny pisarz, „rękopisy nie płoną”. Teraz już, na szczęście, rzadko też płoną książki. Więc czytam o miłości, zmarznięty i obolały, w ten paskudny, czerwcowy dzień, w którym nawet muchom nie chce się kopulować. I co znajduję? Nie potrafię wyrazić tego lepiej:
„Innym duszom… które… nie schodzą miłości z drogi… z woli Erosa wyrastają po śmierci skrzydła i wzbijają się one w górę, i lecą w świetle, i zbliżają się do sfery, gdzie mieszkają bogowie.
Piękne porównanie. Ale to porównanie całkiem nieoczekiwanie odwodzi nas od tematu miłości i prowadzi do tematu śmierci.”
I czytam dalej, o śmierci, o jej związkach z miłością i próbach jej pokonania, z których najpiękniejsza była wyprawa Orfeusza.
Po południu odwiedził mnie kuzyn. Zawsze miał mi za złe, że w moim wieku, gdy raczej powinienem myśleć o śmierci, ciągle mam nadzieję na to, że jeszcze spotkam prawdziwą miłość. Teraz ma satysfakcję, że dopadła mnie sprawiedliwa (w jego mniemaniu) kara za zbytnie folgowanie namiętnościom do trunków, kobiet i wieczorów w tancbudzie. Gdybym był zdrów, na pewno otworzylibyśmy jedną z butelek, których prze ponad miesiąc abstynencji uchowało się kilka: „Jaś Wędrowniczek” (prezent na dzień ojca), butelka czystej i „Jacka Danielsa” (zakup własny) i egzotyczna cachasa „Paratiana” (przywiozła siostra z Rio de Janeiro – podobno brazylijski bimber). A tak pozostaje nam tylko pogadać i zaplanować spotkanie przy grillu za dwa tygodnie. Jest nadzieja, że już będę na tyle zdrowy, aby uczestniczyć w imprezie. I znowu niemądry wierszyk ciśnie mi się do głowy:
nadchodzi nadzieja, nadciąga po cichu,
wystrzeli szampanem, będzie po kielichu,
będzie po kielichu, a może po cztery,
więc cieszcie się głąby, cieszcie, do cholery…
Już się cieszę na to spotkanie. Zgoda, jestem głąbem. Mam tylko nadzieję, że (ponieważ to już będą wakacje) nie spotkam tam nikogo, kogo nie chciałbym spotkać. A nawet gdyby, dam radę, bo już będę mógł się znieczulić. Gdy kuzyn wychodzi, oddycham z ulgą, wracając do swoich lektur, myśli i wspomnień. Później włączam telewizor na mecz. W przerwie, w jakiejś reklamie widzę nagle twarz Wuja Jarosława. Oczywiście jest to twarz aktora grającego rolę klienta banku, łudząco podobna do twarzy mojego znajomego z tancbudy, na którego wszyscy mówią Wuj Jarosław. Ten wysoki, siwiejący chłop pod sześćdziesiątkę nazywany jest Wujem z powodu słusznej postury i skłonności do udzielania życzliwych porad każdemu, kto chce ich słuchać. Krążą plotki, że dawno temu był żonaty, ale kiedyś, wrócił wcześniej z delegacji, zastał swoją piękną żonę In flagranti, a że był impulsywny, zatłukł cudzołożnicę i jej kochanka pięściami wielkimi jak bochny chleba. Z powodu podobnych plotek (a szeptano ponadto, że od czasu zabójstwa w afekcie jest impotentem) w tancbudzie nie ma zbyt dobrych notowań u płci przeciwnej. Być może jednak przyczyna jest inna: Wuj Jarosław to człowiek niezwykle wybredny i z żadną partnerką z parkietu nie stara się nawiązać bliższej znajomości.
Przypomina mi się, jak któregoś dnia w tancbudzie gruchnęła wiadomość, że Wuj Jarosław nie żyje. Podobno miał umrzeć z miłości. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy kilka dni później spotkałem go żywego, w biały dzień, w centrum miasta.
– Tak, tak, wiem – odpowiedział, gdy mu powiedziałem o krążącej plotce. – Ale, jak widzisz, wiadomość o mojej śmierci jest nieco przedwczesna. Naprawdę umarł Jarosław, ale to ten, z którym piliśmy kiedyś wódkę z butelki ukrytej pod stolikiem w papierowej torebce. Ktoś widocznie pomylił osoby i uśmiercił mnie.
– No, kolego – powiedziałem – zgodnie z panującym tu i ówdzie przesądem, ten, którego uśmiercą a on jednak żyje, ma przed sobą długi żywot.
Jego niespodziewany powrót do grona żywych uczciliśmy solidnie w najbliższej knajpie. Wieczorem, wracając do domu pustawymi ulicami, śpiewaliśmy starą piosenkę, którą kiedyś śpiewali studenci na juwenaliach:
raz Noe urżnął się i poszedł spać do Arki,
a że mu było źle, położył się na barki,
i przyszedł Cham, i zaśmiał się, że Noe jest urżnięty,
za to go wyklął Pan, i Cham do dziś wyklęty.
A morał taki z piosnki tej wypływa dla młodzieży,
że kto z pijaka śmieje się, ten do nas nie należy.
Druga połowa meczu oderwała mnie od myśli o Wuju Jarosławie. Mecz był nudny i nawet nie wiem, kiedy zasnąłem w fotelu. Śniło mi się, że znów jestem nad kamiennym, zalanym słońcem nasypem ze srebrną wstążką torów kolejowych. Widzę jak drży rozpalone powietrze upalnego dnia. Drewniane, pachnące żywicą telegraficzne słupy grają swą monotonną pieśń o dalekich szlakach i podróżach. Gdzieś wysoko, zawieszony w błękicie, dzwoni skowronek. Śniłem, że umarłem i jestem w niebie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Czyżby to była zawiść wypływająca z twojej impotencji? Sam niczego nie potrafisz spłodzić...
A może to podłość, córa zwykłej głupoty?
Jak możesz mi tak odpowiadać chamie jeden!? Komentarz odnosi się do tekstu, nie do autora, a ty mi w odpowiedzi zarzucasz impotencję!? Podłość, córę głupoty sugerujesz?
Kurczę, chyba nawet masz rację...Mateusz, czy my przypadkiem nie jesteśmy kuzynami? Mam coś takiego w dalekiej rodzinie i jak się spotykamy dwa razy na dekadę, to chłopak ucieka wtedy do lasu,tak że do tej pory znam imię, widok pleców i pięty gościa. Podobno jest utalentowany ale nieśmiały, wiesz, mieszkam w cywilizowanym zakątku europy i osiem lat mnie uczono ( podstawówki) jak rozpoznać pitolenie...
Może organizator się wypowie, czy wolno autorowi besztać czytelnika, kiedy temu drugiemu nie podoba się zupełnie przeczytane ble? mariuszuuu, gdzie jesteś?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...