Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Gdyby przyszło wybrać, czy jest imieniem pory roku, czy porą roku to, jak tego dnia świat jawił się Karolinie, bez wahania należałoby stwierdzić, że w Warszawie wszystko dla niej było tym drugim, czyli porą roku, a dokładnie jesienią, tym czasem cudownej monotonii szkolno-pozaszkolnej, poranków pełnych bodźców wrażeniowych (dużo silniejszych, niż w lecie, czasie szaleństwa), intelektualnej radości z poznawania nowych światów na lekcjach szkolnych i na tych, które dawały jej eksploracje miasta po szkole, jej obcowanie z ludźmi bądź kawiarnianymi o jaskrawych charakterach, bądź spotkanymi gdzieś w trakcie ich mniej lub bardziej określonym miejskim podróżom. Nikt się nad tą jesienią tak nie rozczulał, jak Karolina, przyzwyczajenie sprawiło, że była ona dla wszystkich przezroczysta, niczym język ojczysty dla swojego użytkownika.
Tego dnia mżyło i padało naprzemiennie. Czerwone tramwaje kursowały po centrum miasta, niepracujące kobiety przemykały z małymi dziećmi, licealiści wracali ze szkół. Wśród nich była również Karolina, która, schowana pod swoim ciepłym, nieprzemakalnym kapturem zgniłozielonej kurtki parawojskowej, dotarła na przystanek tramwajowy przy placu Unii Lubelskiej i czekała na byle jaki tramwaj, oprócz dziewiętnastki tym razem, którą brała wtedy, gdy jeździła do kogoś na Chomiczówkę. Dziś miała zajęcia baletowe w Pałacu Młodzieży, a wcześniej była umówiona na kawę z ojcem w MacDonaldzie przy Świętokrzyskiej (otwartym hucznie kilka lat wcześniej, jako pierwszy w kraju). Cieszyła się, bo rzadko się widywali, odkąd rodzice się rozwiedli, a uwielbiała ojca, jak uczeń swojego ulubionego nauczyciela. Kilka minut później sunęła starą, ciężką, skrzypiącą machiną wzdłuż Marszałkowskiej. Siedziała po prawej stronie, oczywiście w kierunku jazdy. Deszcz skraplał szyby pojazdu, budynki zbliżały się i znikały, miasto drzemało leniwie radosne z nastałego spokoju po długich, imprezowych wakacjach pełnych turystów i nieprzejmujące się jeszcze okresem tłumów pierwszolistopadowych, ani, tym bardziej, oddalonej jeszcze bardzo w czasie gorączce bożonarodzeniowej.
Karolina wraz z nielicznymi pasażerami czytającymi książki lub, jak ona, wpatrzonymi w ich uśpione w błogim spokoju miasto, mijali kolejne budynki, budulce, komórki śródmiejskiej tkanki. Najpierw kolosy na rogu z Trasą Łazienkowską. Na końcu jednego z nich jest poczta, do której przychodziła kiedyś odebrać poste restante od dziewczyn, odpisujących jej na ogłoszenia w magazynach dla kochających inaczej. Nie trafiła jeszcze na tę jedyną, była wymagająca i postanowiła nie zaprzątać sobie na razie tym głowy. Kiedyś tam znajdzie swoją Safonę. Dalej pojawił się Plac Zbawiciela, w którym odbywała nauki religijne, przygotowujące do bierzmowania. Wracała z nich niemalże nocną porą, pieszo do Nowego Światu, przy którym mieszkała. Nie bała się, bo uwielbiała przechadzki po ciemnościach miasta, uciszonego, uspokojonego i pełnego bardziej lub mniej rzeczywistych obrazów, jak myśli usypiającego w samotności człowieka. Za nim kawiarnia, w której czasem pija kawę z przyjaciółkami ze szkoły, gdy idą razem na coś do teatru Współczesnego. Spotykają się dość często i cieszy się, że je ma, choć czasem ma wrażenie, że są jakby postaciami ze snu, że bardziej są jej bliskie, gdy są nieobecne, niż gdy realizuje się ich fizyczność. Plac Konstytucji, taki jasny w słoneczne dni. Tu zajadała się kiedyś, na samym początku boomu kulinarnego stolicy, świństwami z prowizorycznych bud przybyszów z dalekich, egzotycznych krajów. Po prawej stronie jest dojście do Koszykowej i biblioteki, w której Karolina poszukiwała kiedyś materiałów do pracy na olimpiadę polonistyczną. Literatura była jej pasją. Tam również podróżowała późno, gdy już jesienna czerń panowała ponad rozświetlonymi latarniami.
Marszałkowska z powrotem się zwęziła i tylko witryny sklepów na parterach kamienic i bloków witały pasażerów i zaraz potem żegnały, pozostając samotnie, niezmiennie na swych miejscach, przydzielonych im w mieście. Tramwaj docierał do samego centrum, do skrzyżowania z rozciągającymi się hen daleko Alejami Jerozolimskimi.
Ludzie chcą wyburzyć Pałac Kultury, ale przecież bez niego to miasto nie byłoby takie samo. To jeden z najdziwniejszych budynków w tych stronach Europy. No i przecież to od niego zaczęło się jej poznawanie miasta, jej jego świadomość i jej z nim identyfikacja. Pałac był pierwszym budynkiem, który ją zainteresował, gdy jako malutka dziewczynka wracała z rodzicami z prowincji. Jakimś cudem znaleźli się już ponad poziomem peronów, na tarasie, z którego pl. Defilad był dobrze widoczny. Jak to było? Czy czekali na taksówkę (wtedy rzecz norlmalna). Czy może tak po prostu się zatrzymali, by państwo rodzice mogli zapalić po długiej podróży (choć wtedy i tak wszędzie można było palić). Tak czy inaczej, malutka Karolcia zachwycona była olbrzymim budynkiem, rozpościerającym się daleko na boki i strzelającym iglicą w górę, pełnym tajemniczego, intensywnego światła, rozpraszającego mgłę wczesnego wieczoru. „Co to za dom?”, spytała rodziców i ojciec, rozweselony, z teatralnym gestem mędrca wskazał na budynek i oznajmił : „To Pałac Kultury. Jesteśmy już w Warszawie. To najwyższy budynek w całym kraju”. Tak więc wtedy dowiedziała się, że jest warszawianką, że mieszka w Warszawie i że nad miastem króluje ten oto na wielkie zamczysko wyglądający, rozświetlony obiekt, będący jego nieodłączną częścią, pierwszą rzeczą, która wita podróżnych z dalekich stron kraju. A teraz dla niektórych budynek stał się złym wspomnieniem, reliktem czasów podległych i należy się go pozbyć.
Tramwaj ruszył z przystanku przy Forum. Pałac był niewidoczny, Karolina mogła tylko patrzeć na mijaną „Wschodnią Ścianę”. Ludzie wchodzili do podziemi i wychodzili, przy schodach stały babcie zachęcające do kupna kolorowych reklamówek z wizerunkiem Michaela Jacksona i innymi obrazkami.
Tak! Tego dnia mama była w domu i przygotowywała coś w kuchni, gdy nagle rozległo się walenie do drzwi od strony właśnie kuchennej. To sąsiadka wparadowała, jakby się paliło i już w drzwiach zaczęła krzyczeć : „Rotunda wybuchła! Bomba! Bombę podłożyli i był wybuch! Ludzie nie żyją”. Już kilka godzin później było oficjalnie wiadomo, że w budynku Banku PKO, koło którego przejeżdżał właśnie tramwaj, miał miejsce wybuch gazu, choć ludzie i tak wciąż mówili o bombie. To tutaj, to tutaj przyszły kilka godzin wcześniej panie z okienek. Jedna pewnie zaczęła od podlewania kwiatków, druga zaparzyła kawę, trzecia z czwartą stanęły sobie z boku na papieroska. Planowały pewnie, co ciekawego zrobią tego dnia na kolację, którą miały spożyć z mężami i dziećmi. Lecz tej kolacji nie doczekały. Musi kiedyś przyjść i złożyć kwiaty. Swoim współmiastowniczkom.
Kiedy miała lat siedem, poznała legendę (wtedy myślała, że poznała elegendę) o założycielach miasta, czyli o Warsie i Sawie. Bardzo uroczyście się czuła, gdy z mamą szła potem do wielkich domów towarowych, noszących nazwę tychże legendarnych postaci. Za szybą wyglądają teraz jak dwa wielkie biurowce jakiejś fabryki, ale nie dla niej. Tak, Karolina kochała Warszawę, która oferowało jej tyle radości, tyle wrażeń, tyle okazji do rozmyślań. Czasami potrafiła tak włóczyć się godzinami po mieście, jakby nie mogła się nim nasycić, jakby wciąż nie mogła odnaleźć jego serca, które, zdawała się to przeczuwać, by ją ukoiło
To już Świętokrzyska i trzeba wysiadać. Już z peronu widzi zamyślonego ojca, czekającego przed wejściem do wiadomego baru szybkiej obsługi. Fajnie mu z tą czarną bródką. Okulary też mu zawsze pasowały. Dobrze, że mimo wieku, uchronił się przed brzuszkiem i wciąż zakłada swą młodzieńczą kurtkę z czarnej skóry.

- Cześć maleńka, niezła aura, co?
- Dobrze wiesz, że lubię każdą porę roku.
- A buzi na przywitanie? Co w szkole?
- Przerabialiśmy fragmenty Ulissesa. Pogadamy o nim trochę potem?
- Pewnie, to znaczy wiele nie pamiętam, ale z chęcią cię posłucham. Niesamowita jesteś, że tak się nim parasz. Ludzie zostawiają to po kilku stronach.
- Tato, trzeba czasami trochę techniki i trochę pokory. No i cierpliwości. Niekażdą książkę się ot tak po prostu czyta, do niektórych trzeba mieć odpowiednie podejście. A wiesz, że taki jeden mądry pan… dzięki… tak, dwie J no więc udowodnił, i w sumie to się z nim zgadzam, że to najbardziej realistyczna powieść, jaką napisano, tak naprawdę.
- Jak się tak zastanowić… Choć chyba niekoniecznie jednak cała. Pamiętasz te fragmenty o siostrzyczkach? To było takie lekko … postmodernistyczne…
- No ale ta historyjka nie pasowała do całości książki. Po balecie może vinco vincere i jakaś dyskusja?
- Twoja matka mnie zabije (śmiech). No ale chyba kilka kieliszeczków nie wpłynie na twój rozwój psychomotoryczno-neurologiczny… Co u niej?
- Żyje. Co mam ci powiedzieć? Każda sobie rzepkę skrobie. Czuję się tak cudownie od niej uniezależniona. Każda ma swój świat i jest spokój.
- A więc dzisiaj próba?
- Mam lekką tremę. Zawsze, kiedy przyjeżdżasz mnie oglądać.
- Przynajmniej nauczysz się ją przezwyciężać. Mówili dzisiaj coś o misiach. Ty wiesz, jak już dawno ich nie widziałem. Przecież tak naprawdę, to to jest niezła atrakcja miasta. I w sumie są tak niedaleko. Człowiek przyzwyczaja się do krajobrazu… do różnych elementów, czasami niesamowitych i tak tkwi w tym wszystkim po uszy, wiesz, praca, różne sprawy, i w rezultacie nie dostrzega otaczającej go rzeczywistości.
- Mam nadzieję, że będę miała taką pracę, która mi nie pozwoli zapomnieć, gdzie i kim jestem.
- Gdybyś tak została artystką… albo tłumaczką… oczywiście wziętą i literacką…
- Chodzi ci o to, że przejadło ci się miasto, w którym żyjesz…
- Niekoniecznie. Wiesz, raz spojrzałem na zdjęcie, na którym był Plac Wilsona prawdopodobnie o bardzo wczesnym poranku. Plac, przez który przecież tyle razy przejeżdżam, gdy jadę do pracy i który nagle ukazał mi się w jakimś takim takim dziwnym świetle… tak jakbym nagle dostrzegł jego…
- Jego esencję?
- Dokładnie. To znaczy chodzi o to, że patrzyłem na to zdjęcie jakby z dystansu, nie byłem zaaferowany pracą, nie myślałem o niej, byłem innym człowiekiem, niż normalnie, kiedy tamtędy jeżdżę do biura. I to tak, jakby mi to nagle pozwoliło zobaczyć ten słoneczny kawałek placu właśnie w swojej esencji, jak to pięknie ujęłaś. Nawet już nie chodziło o to. Że sam plac, że jego urok. Ale ponieważ czułem się wtedy taki rześki i wypoczęty, bo to było w jakąś sobotę rano, to tak sobie pomyślałem, że przecież przejeżdżam tamtędy właśnie również rano, no tyle że raczej nie rześki i nie wesoły, ale jednak o tej samej godzinie i że ten fragment mógłby również wtedy ukazać mi się tym, czym chyba jest tak naprawdę. Bo tak normalnie, to praktycznie go nie ma, widzę go, ale jakby nie istniał, jakby jego jedyną funkcją było to, że przez niego się jedzie na Mickiewicza.
- Proust gdzieś tam mówi właśnie o przyzwyczajeniu, które zabija rzeczy, choć zabija również niektóre złe rzeczy. I opisuje momenty, gdy przebudzamy się z zupełnie jakby nowym, a może właśnie właściwym spojrzeniem na rzeczy.
- Tak kochanie, choć u niego przyzwyczajenie raczej nie wynikało z rutyny życiowej, ha haJ. Bardzo bym chciał, by Cię to nie spotkało. Chcesz się przejechać szybko zobaczyć te miśki?
- Gdzie zaparkowałeś?
- Po drugiej stronie ulicy.
Ruszyli prosto Świętokrzyską, potem Tamką i docierali powoli na nadwiślane Wybrzeże Kościuszkowskie. Karolina zerkała co raz na zegarek i w końcu skontatowała:
- Tato, nie mamy już czasu jechać na Pragę. Zatrzymajmy się może na chwilę tutaj i popatrzmy na Wisłę.
Po zaparkowaniu ruszyli ku rzece. Nie padało już, choć wciąż było pochmurnie i chłodno. Czy było brzydko? To kwestia względna. Karolina sprawiała wrażenie szczęśliwej.
Zatrzymali się przy pomniku warszawskiej Syreny. Patrzyli. Każdy krążył swoją ścieżką.
Na wprost most pełen już samochodów i autobusów. Wszystko udaje się na Pragę. Dokąd potem? Może już tam jest cel drogi, a może trzeba będzie jeszcze jechać dalej. A może wyjeżdżają niektórzy z Warszawy. Gdy odwrócić głowę, słychać odgłosy Śródmieścia, serca miasta, które właśnie opuścili. Tam szkoła córki, jej Pałac Młodzieży czekający, ich mieszkania, jego praca. A tam, na prawo, miśki, maskotki miasta, za nimi ZOO, Dworzec Wileński, teatr przy Szwedzkiej, tam po lewej Gocław, na którym mieszka Fabian. Te sobotnie imprezy u niego i potem powroty przez most Poniatowskiego. Powoli zaczyna się zmierzchać. Czas jechać z Karolcią na próbę.
Ojciec odwrócił się. Karolina stała przy syrence, na którą, pomimo rozmiarów, dopiero teraz zwrócił uwagę. Myślał, że sobie tak krąży, ale ona zaczęła wykonywać układy baletowe, być może te, które miała ćwiczyć już za niedługo o kilka kilometrów stąd. Nie wiedział, z których sztuk pochodziły poszczególne figury, ale jak zwykle stał urzeczony pięknem jej tańca. Kochała balet od dzieciństwa, zakochała się w nim od razu, kiedy tylko zaczęła chodzić na zajęcia, na które zapisali ją z żoną tak dla sprawdzenia. Kiedyś, gdy ćwiczyła przy nim, powiedziała, wręcz lekko wykrzyknęła, że tańcem oddaje swoją wewnętrzną harmonię. I że chce być cześcią harmonii świata. Te nawiedzone licealistki.
Karolina zatrzymała się nagle. Stała obok Syreny, równolegle. Podniosła w górę ręce, przyjrzała się pomnikowi zwróconemu ku morzu. Zaczęła teraz kroczyć, jak do pas de quatre, to akurat potrafił rozpoznać. Kroczyła tak przez kilka minut, a twarz jej coraz bardziej piękniała od jakiejś jej tylko zrozumiałej ekstazy. W pewnym momencie zatrzymała się, zaczęła się kręcić wokół własnej osi. Jej oczy raz zwrócone były ku Żoliborzowi, potem ku Pradze, Gocławowi, Czerniakowi, by powrócić ku Śródmieściu. Śmiała się, lecz mimo tej dziwnej sytuacji, nie widział w wyrazie jej twarzy niczego opętańczego. To była wciąż piękna buzia jego córusi. W końcu Karolina zatrzymała swój wir i jej twarz spoważniała, jak przy intelektualnych wewnętrznych rozważaniach mędrca. Była piękna, lecz coś zaczęło niepokoić ojca. Miał wrażenie, że jego córka jest daleko, jakby była w stanie kontemplacji. W pewnym momencie spojrzała nareszcie na niego pełnymi ciepła, lecz również jakby smutnymi i radosnymi jednocześnie oczyma. Podniosła w górę prawą rękę, za siebie. Lewą wyciągnęła w bok. Lewą nogę podniosła jak do jaskółki. Ojciec stał i patrzył, jak wmurowany. Przestrzeń między wyciągniętą i stojącą nogą Karoliny zaczęłą się w gwałtownym tempie pokrywać zlepiającymi się warstwami jakby rybiego ogona. Nic nie mówiła, jakby jej to wcale nie dziwiło albo jakby wręcz na to tylko czekała. Rybie łuski zaczęły pokrywać zewnętrzną stronę nóg, jej pośladki, podbrzusze i sam brzuch. Nie mógł zareagować. Czuł, że własnie się dokonuje jakaś konieczność. Ufał całkowicie swojemu dziecku. Dziewczyna nagle uśmiechnęła się. Odzyskała swój niewinnie radosny wyraz twarzy. Patrzyła nie tylko na ojca, ale na otaczające je miasto. „Tato, chcę być drugą warszawską syrenką”, powiedziała tylko, powoli, ukośnie , do tyłu zsuwając się ku Wiśle.

Opublikowano

Mieszkam w Warszawie. Czytając pierwszą połowę nie mogłam oprzeć się myśli: czy dla kogoś komu nazwy tych ulic, opis miejsc i budynków kompletnie nic nie mówią, nie odnajduje, jak ja, znajomych obrazów, czy dla takiego kogoś to nie będzie przydługie, zbyt nużące, mówiąc wprost: nudnawe? Chyba może być, ale lepiej nich to oceni ktoś z np. Wrocławia albo Płocka :)
Generalnie, opowiadanie mi się podobało, końcówka świetnie zaskakuje czytelnika niespodziewającego się takiej wolty, choć jak się dobrze zastanowić, nie powinien być taki zaskoczony; już wcześniej były podrzucone pewne tropy. W kilku miejscach zabłąkały się literówki, zrobiłabym też nieznaczne poprawki techniczne, ale to wszystko drobiazgi. Biorąc pod uwagę, że to Twoje pierwsze opowiadanie na tym forum, mogę tylko pogratulować udanego debiutu - mam nadzieję, że wkrótce pojawią się następne, równie udane teksty :) Pozdrawiam - Ania

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

Miło mi, że Ci się "ogólnie podobało".

Moim błędem było wysłanie tego opowiadania zbyt wcześnie,
teraz widzę, że to nie to, co siedziało w mojej głowie.
Tzn mniej więcej to, ale nie tak ujęte.

Moim zamiarem było ukazać pewien rodzaj alienacji tej dziewczyny,
dla której miasto się staje czymś w rodzaju przyjaciela.

Zresztą nie wiem do końca, jaki jest sens tej mojej "wizji";),
to przyszło samo. Często tak mam, że dopiero po jakimś
czasie widzę sens historii czy fragmentarycznych scen,
które mi się narzucają...

Jedno wiem. Napisałaś, że czekasz na kolejne teksty.
Teraz nie będę się tak śpieszyć, niech sobie pisanki dojrzewają w szufladzie,
inaczej się to zamieni w wysyłanie wypracowań szkolnych;)

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @KwiatuszekBardzo ładnie. Miło znowu zobaczyć ten optymistyczny przekaz.  Pozdrawiam serdecznie. 
    • W orzeczeniach, epitetach, spójnikach… mistrzu życia?    
    • Przepięknie piszesz o miłości:):)
    • Zojusia moja kochana, jak ona się za mną oglądała:) poznała mój dom:)

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • Poniedziałek upłynął dla mnie pod znakiem wcielenia do wojska. Po dotarciu na poligon była komisja lekarska, wydawanie mundurów, przydział do kompanii, plutonów i drużyn. Co się tyczy mundurów, to do łask wróciła znowu rogatywka polowa. Oczywiście w najnowszym wzorze maskującym.   Zbiórkę mojej drużyny prowadził dowodzący ją kapral, na oko w wieku około 50 lat. Po zbiórce zwrócił się do mnie: Szeregowy Marek Milewski, my się chyba już widzieliśmy... „Obawiam się, że nie kojarzę pana kaprala.” „No, w todze prokuratorskiej wyglądam trochę inaczej.” Rzeczywiście, miałem przed sobą prokuratora, który oskarżał Agnieszkę. Nie była to jedyna tego typu niespodzianka mojego pierwszego dnia w wojsku. Był to zresztą ostatni raz, kiedy do przełożonego wojskowego zwróciłem się per „pan”. Forma „obywatel” wracała do łask, a w sytuacjach mniej formalnych to walono per „ty” bez względu na różnicę stopnia.   W trakcie zbiórki drużyny zostaliśmy przydzieleni do dwuosobowych namiotów i ja z moim współlokatorem musieliśmy nasz namiot postawić. Kiedy się do tego zadania zabieraliśmy, usłyszałem od niego: Kolego, my się chyba już widzieliśmy... „A niby gdzie” odrzekłem jeszcze bardziej zdziwiony spotkaniem już drugiego „starego znajomego” zaraz pierwszego dnia mojego wojskowego życia. „W mundurze Służby Więziennej to jednak inaczej wyglądam, niż w mundurze wojskowym.” No rzeczywiście! Kiedy byłem te dwa razy u Agnieszki, to kręcił się tam funkcjonariusz-mężczyzna i jego teraz spotkałem w wojsku. „Jesteśmy w tym samym wieku.” „A skąd ty to wiesz?” „No od twojej żony. Ty jesteś mężem Agnieszki Zawadzkiej-Milewskiej, prawda?” I w ten sposób poznałem ciekawe źródło informacji o tym, co tam się u mojej żony dzieje. Najwyraźniej nie opowiadała mi wszystkiego ani na widzeniach, ani w rozmowach telefonicznych, ani nie pisała wszystkiego w listach. Trudno, żeby tak rozbudzone dziewczę, jak moja żona relacjonowała mi całą swoją aktywność i wszystkie swoje doznania. Tego było na pewno za dużo. „Ta twoja żona to jest nieźle szurnięta” rozpoczął mój namiotowy towarzysz swoją narrację. „Dziewczyn, z którymi wszystko jest w porządku, chyba wam tam nie dostarczają...” odpowiedziałem. „Sęk w tym, że twoja żona, że się delikatnie wyrażę, się poważnie różni od przeciętnej więźniarki. Jest ekscentryczna i czasami bardzo egzaltowana. Przede wszystkim rozgłasza wszem i wobec, że nie zamierza korzystać z przedterminowego zwolnienia i ma zamiar zostać u nas dokładnie sześć miesięcy, na które została skazana. Bo w końcu pan sędzia wiedział, co robi i tyle się natrudził z uzasadnieniem wyroku.” „A to, ja akurat wiem. Moja Agnieszka, ma świadomość, że to było bardzo głupie, żeby w stanie nietrzeźwym prowadzić samochód. A poza tym dla tak wielkiej damy jak ona byłoby dyshonorem przyznać, że w więzieniu jest jej źle i chce się stamtąd jak najszybciej wydostać.” „Ale ona robi wrażenie, że się troszczy o wszystko i wszystkich, a najmniej o siebie samą. Ja, chociaż mam tyle lat, co ty, nie mam ani żony, ani nawet dziewczyny. I to twoją żonę przeraża. A więc próbuje mnie swatać. Sęk w tym, że robi to na rympała. Zagroziła mi, że jak do ostatniego dnia jej kary nie będę miał jeszcze dziewczyny, to ona zleje mnie więziennym drewniakiem. Właściwie to coś takiego można by uznać za groźbę karalną…” „No cóż,...” odpowiedziałem, „po mojej Agnieszce można się takich różnych rzeczy spodziewać. Najwyżej posiedzi trochę dłużej.” „No, co ty” odparł natychmiast mój nowo poznany kolega, „przecież nikt u nas nie będzie czegoś takiego kierował do prokuratury. Agnieszka to, ogólnie rzecz biorąc, bardzo do dobra dziewczyna, tyle, że trochę zwariowana. A że za tę jazdę po pijaku jej się należy kara, to wiadomo...”   Ze świeżo poznanym funkcjonariuszem Służby Więziennej, Marcin ma on na imię, jeszcze trochę porozmawiałem, na przykład o więziennictwie dla kobiet i o innych sprawach, potem zajrzałem jeszcze trochę do sąsiednich namiotów. W jednym z nich spotkałem dwóch chłopaków, w wieku 42 i 48 lat, tak, jak ja szeregowcy oraz tak, jak ja, pierwszy raz w wojsku. Po krótkiej rozmowie okazało się, że są to…dwaj wicewojewodowie naszego województwa. Ojej, jak to człowiek ma małe pojęcie o polityce własnego regionu… Przede wszystkim poczułem się jednak w obowiązku, jako polonista, żeby wyjaśnić kolegom, co oznacza nazwa ich urzędu, mianowicie, że słowo „wojewoda” to taki, co „wiedzie wojów” i dlatego życzyłem im szybkiego awansu na stopnie co najmniej podoficerskie. Zresztą, jak się później okazało, chłopaki się tymi wywodami mocno przejęli.   Potem była rozgrzewka polegająca na biegu przez poligon, także po to, żeby go poznać, oraz na różnych ćwiczeniach typu pompki, przysiady itp. , a także „padnij” , „powstań”. Potem zajęcia z musztry, zajęcia o broni, a także wstęp do zasad pełnienia służby wartowniczej. I tak już do wieczora z przerwami na posiłki. Przed capstrzykiem mieliśmy jeszcze trochę czasu wolnego. Ja siedziałem przed moim namiotem i wtedy usiadł obok mnie dowódca mojej drużyny, ten sam, który jako prokurator oskarżał moją żonę. „Ja tam chciałem dać twojej żonie tylko trzy miesiące odsiadki i to w zawiasach, ale sędzia się na nią uwziął. Gościu ma opinię dosyć surowego sędziego, a wręcz surowego człowieka. Ma trzy córki. Dwie studiują prawo, trzecia już skończyła. Niektórzy mówią o nim wręcz, że prędzej by załatwił swoim córkom celę więzienną, niż ułatwił im karierę prawniczą...” „I mając takiego ojca poszły na studia prawnicze...” wyraziłem ostrożnie moje wątpliwości. „A, co myślisz, że poszły na prawo, żeby sobie ułatwić życie??” usłyszałem od mojego dowódcy. „Poszły na prawo, bo są zafascynowane tatusiem. Wiem coś o tym, bo wszystkie trzy uczyłem albo uczę na uniwersytecie. Wszystkie trzy są zafascynowane jego prawością, jego surowością obyczajową… .No, ale wracając do tego twierdzenia, że prędzej by swoim córkom załatwił celę więzienną, niż pomógł w karierze zawodowej, to jest jeden problem. Bo gdyby, jego córki coś przeskrobały, to on nie mógłby ich sądzić. Musiałby się wyłączyć. Mi się wydaje, że twoja żona obudziła w nim w jakiś sposób instynkt ojcowski. Tak, jakby zobaczył w niej swoją własną córkę i zgodnie z zasadą, że kto kocha ten karci1 postanowił ją szczególnie surowo ukarać. No i dał jej sześć miesięcy bez zawiasów, a przecież w takiej sytuacji mógłby jej dać zawiasy. Krótko przed ogłoszeniem wyroku miałem z nim krótką rozmowę i powiedział mi wtedy coś chyba bardzo znamiennego: a mianowicie, że powinien Agnieszkę surowiej ukarać, niż przeciętnego człowieka, bo to jednak dziennikarka, a prasa to czwarta władza.”   Ta rozmowa z moim bezpośrednim wojskowym przełożonym dała mi wiele do myślenia albo wręcz do marzenia. Potwierdziła ona i dopełniła ona niejako moje wyobrażenia o mojej żonie jako o wielkiej pani, dla której pobyt w więzieniu i więzienny strój, strój Kopciuszka są niejako potwierdzeniem jej wysokiej pozycji społecznej. Albo jeszcze inaczej: Trafiła do kryminału, bo sędzia ją potraktował, jak własną córkę. Ale, jak to z marzeniami bywa, trudno je dokładnie wyrazić słowami…Kiedy natomiast zasypiałem, to te marzenia przeistaczały się w sen. Śniło mi się, że moja żona w swoim własnym ubraniu, dżinsach i szarej bluzie od dresu, chodzi całkiem bosymi stopami po więziennych korytarzach. Włosy miała związane w kok i nie były one zakryte chustką. I tak chodziła po tych więziennych korytarzach, aż w końcu doszła do miejsca, gdzie stały jej więzienne drewniaki, białe z czarnymi literami ZK na każdym drewniaku. Wsunęła w nie stopy i chodziła w nich głośno nimi klekocząc. I tak weszła na piętro, weszła przez otwartą kratę na oddział, w końcu doszła do swojej celi, tam usiadła na swoim łóżku, wzięła jakąś książkę i czytając ją robiła jakieś notatki. A ja ciągle myślałem, jak tę głupią kozę pociągnąć za ten kok, ale nie byłem w stanie tego zrobić…   *** Budzę się rano, zamiast białej koszuli nocnej szara, więzienna, pod łóżkiem zamiast miękkich kapci więzienne drewniaki. Podnoszę się, wsuwam stopy do chodaków i rozpoczynam dzień. W drewniakach to każdy krok ma znaczenie, jest odczuwalny. Nie to co w kapciach w domu. Przebieram się w więzienną spódnicę i więzienną bluzę, no i wiążę włosy w kok oraz zakładam chustkę na głowę. Na porannym apelu musimy być w spódnicach, potem do pracy w terenie zakładamy zielone więzienne spodnie. Po porannym apelu śniadanie, a potem ruszamy porządkować różne okoliczne parki, a także łąki i tereny leśne. Na dojście do miejsca, gdzie danego dnia pracujemy, potrzebujemy gdzieś tak od pół godziny do godziny. A na miejscu zbieramy śmieci, grabimy liście, coś sadzimy, też pielimy, tam, gdzie jest coś zasadzone. Czasami kończymy jeszcze przed południem, ale często dopiero na przykład o 14.00. Teraz jesteśmy już po pracy, po obiedzie i po spacerniaku. Cele są otwarte, ja siedzę w mojej celi, razem ze mną jest Kasia, która dzieli ze mną celę. Jest o cztery lata starsza ode mnie. Dostała wyrok za porzucenie małoletniego. A właściwie dwa wyroki, bo pierwszy w zawieszeniu. Jej dwoje synów w wieku 8 i 10 lat kąpało się w morzu, a ona siedziała na brzegu i przeglądała coś w telefonie komórkowym i nie zauważyła, kiedy zaczęli się topić. Pomogli im obcy ludzie. I to wszystko na niestrzeżonej plaży. Sąd skazał ją za to na cztery miesiące w zawiasach. Nie odwołała się od wyroku i...po miesiącu sytuacja się powtórzyła. Teraz dostała osiem miesięcy bez zawiasów i musi jeszcze odbyć karę, którą dostała w zawiasach, czyli razem rok. Wszystkim jest jej żal, łącznie z sędzią, który ją w końcu posłał za kraty, bo właściwie to chce być dobrą matką, ale jej jakoś nie wychodzi. No ale jakoś ją trzeba zdyscyplinować – tak mówi nasza wychowawczyni i taka myśl była podobno też w uzasadnieniu wyroku, na podstawie którego w końcu tutaj trafiła. Tak sobie siedzimy, jakoś nic nam się za bardzo nie chce robić, chociaż można by wiele zrobić. Chociażby nasza biblioteka więzienna daje wiele możliwości. Tak więc siedzimy tylko i gapimy się przed siebie. No i ciągle słychać ten stukot albo trzaskanie więziennych drewniaków. Przez to walenie spowodowane chodzeniem więźniarek w chodakach atmosfera staje się jakaś taka ciężka. To znaczy, że dodaje ono zakładowi karnemu takiej powagi. Ta ciężka i poważna atmosfera jakoś bardzo dobrze pasuje do więzienia. I chyba dobrze, że tak jest. Bo w więzieniu powinna być więzienna atmosfera. Gdyby tu, za kratami, miałaby być jakaś hotelowa atmosfera, to bym się jakoś dziwnie czuła, chyba bym się czuła jakoś zagubiona… Ta ciężka, więzienna atmosfera wcale jednak nie oznacza, że funkcjonariuszki są dla nas nieżyczliwe. Wręcz przeciwnie! Wiedzą one, że skoro zeszłyśmy na złą drogę, to tym bardziej trzeba całościowo zadbać o nasz rozwój duchowy. I temu mają służyć także te stosunkowo surowe warunki odbywania kary. Skoro o funkcjonariuszkach mowa, to trzeba też zaznaczyć, że mamy tu dwóch mężczyzn w Służbie Więziennej. Jeden z nich to Marcin, strażnik dokładnie w wieku mojego Marka, czyli 37 lat. Jest absolwentem historii, na studiach zajmował się historią więziennictwa i może także dlatego trafił tutaj. Chociaż ma 37 lat, ciągle jeszcze nie ma żony, a nawet dziewczyny. Trochę mnie to martwi...Skoro ma wychowywać więźniarki, to sam powinien mieć żonę, która go będzie wychowywać. Zresztą Marcina nie ma obecnie z nami, bo jest na ćwiczeniach wojskowych z moim Markiem. Drugi z funkcjonariuszy-mężczyzn w tym naszym babskim kryminale to zastępca naczelniczki zakładu karnego. Marcin jest dla nas niejako bratem, natomiast wicenaczelnik więzienia pełni dla więźniarek w pewnym sensie rolę ojca. Ma 55 lat i mimo swojej surowości ma bardzo dobre relacje z więźniarkami, co oznacza między innymi, że umie bardzo dobrze uzasadnić stosunkowo surowe zasady odbywania kary więzienia. „Tu, w zakładzie karnym, musi być ciężko, bo ciężkie warunki kształtują silne charaktery”, „Młode damy, jako obywatelki naszego demokratycznego państwa polskiego macie swój udział we władzy, a więc jesteście władzą. A władza musi podlegać surowej odpowiedzialności” - to tylko niektóre wypowiedzi pana wicenaczelnika więzienia, które kierował do więźniarek. I to mi właśnie imponuje, że wicenaczelnik umie być w taki sposób surowy, że swoją surowością dowartościowuje więźniarki. Oferuje przez to dziewczynom jakąś szerszą perspektywę. Ta szersza perspektywa to coś, czego zabrakło mi w moim rodzinnym domu. Ponieważ jestem jedynaczką, to zawsze byłam dla rodziców, a szczególnie dla mamy, oczkiem w głowie. Jakoś ciągle miałam wrażenie, że wszystko się kręci wokół mnie, wokół ukochanej córuchny mamusi i tatusia. A ponieważ mama się o mnie ciągle bała i taki punkt widzenia narzucała mojemu tacie, to u rodziców zawsze mi było jakoś ciasno w sensie emocjonalnym. Chciałam jakoś uciec z tego przysłowiowego zaduchu. Z tego powodu wybrałam zawód dziennikarki, ale z tego powodu robiłam też różne głupoty. Aż w końcu wylądowałam tutaj…   Kiedy tak siedzę z Kaśką w naszej celi i sobie o tym wszystkim myślę, słychać lekkie stukanie drewniaków i do naszej celi wchodzi Agata. Dziewczyna ma 22 lata, wyrok za to samo,co ja, czyli jazdę w stanie nietrzeźwym, taka sama liczba promili, jak u mnie, tyle, że jazda ta zakończyła się u niej bez stłuczki i chyba była trochę dłuższa od mojej. Wyrok Agaty jest o trzy miesiące dłuższy od mojego i teraz uwaga: Agata jest...córką sędziego. Będąc studentką 3 roku studiów prawniczych uczestniczyła w imprezie u koleżanki ze studiów, wszyscy podchmieleni, jedna z dziewczyn chciała wracać do domu, no i namówili Agatę, żeby ją podwiozła do domu. Trochę im się udało przejechać i zatrzymała ich drogówka. U Agaty stwierdzono stan nietrzeźwości, sprawa trafiła do sądu, a tam ten sam pan sędzia, który mnie sądził, wydał, pomimo że Agata była niekarana, wyrok bez zawieszenia i to zaraz dziewięć miesięcy. Wygląda na to, że chciał na córce swojego kolegi po fachu zademonstrować surowość. Z takim wyrokiem przestraszona, a nawet zapłakana wróciła do domu, a tam jej tata z groźną miną dał do zrozumienia, że u niego także nie ma co liczyć na pobłażanie. A ponieważ głęboko szanuje swojego ojca, postanowiła się nie odwoływać i tak trafiła tutaj.   „Czy można się do was dosiąść” pyta się Agata z lekkim uśmiechem na twarzy. „Usiądź na moim łóżku, będzie ci najwygodniej” odpowiadam. Ja i Kasia dosuwamy nasze krzesła do mojego łóżka i tak siedzimy wszystkie trzy razem. Nie wiemy za bardzo co powiedzieć, więc się tylko uśmiechamy do siebie. Aż wreszcie Kasia odzywa się do Agaty: No i co tam? Udało ci się zrobić coś sensownego dzisiaj? „Trochę czytałam różne książki medyczne, które mi mama dostarczyła i takie, które są tutaj w bibliotece. Chyba nie wrócę na studia prawnicze. Spróbuję się dostać na medycynę albo zostanę pielęgniarką, jak moja mama. Ale na razie już jakoś nie mam siły czytać.” I tak siedziałyśmy nie mówiąc nic, patrząc tylko na nasze więzienne spódnice i na więzienne chodaki, aż w końcu Kasia kopnęła Agatę drewniakiem w kostkę i spytała: Boli? „No trochę boli” odpowiedziała Agata z lekkim uśmiechem. Aż wreszcie Agata kopie mnie więziennym chodakiem i pyta się rozpromienioną twarzą: Boli? „Oj coś tam boli” odpowiadam z figlarnym uśmiechem. I tak zaczęłyśmy się wszystkie trzy kopać się więziennymi drewniakami po kostkach i śmiać się przy tym. Po paru chwilach przestałyśmy. Agata skonkludowała z lekkim, ironicznym uśmiechem na twarzy: Ale z nas głupie kozy, że tak się kopiemy drewniakami, zamiast robić coś mądrego, zamiast pracować, albo czytać i się dokształcać. „Gdybyśmy nie były głupimi kozami, to chyba by nas tu nie było” odpowiedziałam ja także z lekką ironią. I wtedy Kasia się zapytała: Dlaczego właściwie musimy nosić te drewniaki? Co by właściwie szkodziło, gdybyśmy mogły tu nosić jakieś miękkie obuwie? „Chodzi o to, żeby się nam za karę ciężko chodziło” odpowiedziała jej Agata z lekko ironicznym uśmiechem na twarzy. „I żebyśmy wyglądały skromnie i siermiężnie jak zakonnice w jakimś bardzo surowym klasztorze” kontynuowała. „Gdyby mój tata tu rządził, to pewno musiałybyśmy chodzić tu w pasiakach albo szarych sukienkach” dodała jeszcze ironicznie. „Na szczęście te nasze więzienne ciuchy są zielone. Zielony to taki pozytywny kolor: kolor roślin, kolor nadziei...” odpowiedziała zamyślona Kasia. „No i ten biały kolor naszych drewniaków też się kojarzy pozytywnie. Na przykład z czystością...” dodałam od siebie.   Tę naszą rozmowę przerwało wejście oddziałowej. Oznajmiła grzecznym, a jednocześnie stanowczym głosem: Za pięć minut zamykamy cele. Agata Leszczyńska, proszę do swojej celi. „Oczywiście, pani oddziałowa” odpowiedziała Agata swoim dziewczęcym, nieśmiałym głosem, wstała i zdecydowanym krokiem opuściła moją i Kasi celę. Ponieważ z całej naszej trójki Agata ma najbardziej delikatną budowę ciała, dlatego więzienne drewniaki na jej drobnych stopach wyglądają bardziej klocowato, niż u mnie i u Kasi.   Tego samego dnia na wieczornym apelu dowiedziałam się od oddziałowej, że na najbliższą niedzielę zapowiedział się mój Marek z dwoma innymi osobami, ale nie umiała mi powiedzieć, kim będą te towarzyszące mu osoby. To oczywiście pobudziło moją ciekawość: z kim przyjedzie Marek i jak będzie się zachowywał? Czy będzie się zachowywał w miarę normalnie, czy może zacznie jeszcze bardziej bzikować, niż poprzednim razem? W nocy po tym dniu miałam sen: Szłam z moim Markiem więziennym korytarzem. Miałam na sobie letnią spódnicę w kwiaty, zieloną bluzkę, a na bosych stopach czarne baleriny, a włosy splecione w kok. Przez okna wpadało letnie słońce. Szliśmy uśmiechnięci, tanecznym krokiem, trzymaliśmy się za ręce, a te splecione ręce czasami podnosiliśmy do góry. Tak zaszliśmy do mojej celi, gdzie czekał wicenaczelnik naszego zakładu karnego. Powiedział do mnie: Młoda damo, zapraszam do celi. W celi czekały już na mnie moje więzienne ubrania i więzienne drewniaki. Ucałowaliśmy się z Markiem. Następnie weszłam do celi, zdjęłam baleriny i wsunęłam stopy do więziennych chodaków. Następnie zrobiłam parę kroków w kierunku wejścia – było słychać lekki stuk drewniaków – i z rozpromienioną twarzą pomachałam Markowi ręką, posłałam mu całusa, a potem zamknęłam drzwi celi za sobą. Potem siadłam na łóżku, wzięłam Biblię, zaczęłam ją czytać i robić notatki. Potem zasnęłam bardzo głębokim snem…         1Księga przysłów 13, 24 za Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Pallottinum, Poznań – Warszawa 1990              
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...