Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'sen' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


  1. Wyszedłem, na odchodne rzucając do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał mógł w pierwszym wrażeniu podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie w towarzystwie papierosa wystającego z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami. Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi. Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę, nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną lecz tak samo cyniczną melodię Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi. Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie. Noc mimo wrześniowej pory, była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych, dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo. Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich. Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki do źródła ognia i odczytałem godzinę Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila. Rozpalone żarem dnia szyny, stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy by słyszeć ten dźwięk. Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic rozrzuconych wśród kęp młodych traw. Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo, pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci. Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei, zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia. Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie. Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko. Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej. Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł z pobliskiego wiaduktu usytuowanego zaraz za łukiem szyn za moimi plecami w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym. Wspomnienie, które żyło w szynach i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę palacza i maszynisty. Wysoki brunet, ogolony na gładko, nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków. Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale. Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt. Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta, zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło. Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.
  2. Zatrzymaj mnie na chwilę, na jeden czuły szept, nim pójdę dalej, minę, jak każdy słodki sen. Zatrzymaj mnie na chwilę, w każdej rozterce, dniu, abym Ci podał tchu, tam gdzie objęcia - ust. Zatrzymaj mnie na chwilę, na każdy wspólny cel. Prowadź, gdy mgła i cień. Razem - po jeden sens. Zatrzymaj mnie na chwilę, w krainie pełnej gwiazd, aby oślepił mnie blask, Ciebie prawdziwej i nas.
  3. dlaczego to co piękne jest tylko na obrazie z dobrego snu i jest tylko jedną krótką chwilką dlaczego nie ma ciebie tu gdzie czeka moje serce stęsknione patrząc na świat i gęstą mgłę z jesieni utkaną szarą zimną zasłonę jak to Matka Natura toczy grę niech jeszcze dotknę choć raz marzenia i przeżyję piękną marę w realu na moment wyjdę z mroku zapomnienia nie mając w sobie żadnego żalu tak kochać i być kochanym bardzo chcę przytulić jedno serce złamane ale nie wtedy gdy zmęczony dniem śpię i wszystko przemija nad ranem próbuję smaku jesieni życia po trosze ocalić dziś barwę opadłych liści o jedno Ciebie Boże tak bardzo proszę niech ten choć jeden sen się ziści
  4. Romie zanim w śnieniu ciepło-wiosennym szklista zieleń w ciemny szmaragd stężeje i ciepławe migoty półmgielne w żarowrzenność powietrza się zmienią dogoń szczęście i złap je za rękę myślą opleć jak bransoletką
  5. Śpij dziecino, Oczka zmruż, Oczka zmruż, Śpij o skarbach Ukrytych w głębinach Lazurowych mórz, A ból minie już, Zamknij swe powieczki, W ciemności Dosięgniesz swej ucieczki, Oczka zmruż Oczka zmruż, Pomyśl o klejnotach Ukrytych głęboko Pod gór wyniosłymi szczytami, Zapieczętowanych w komnatach, Pod naszymi stopami, Oczka zmruż, Oczka zmruż, Wyobraź sobie Być przez chwilę ptakiem, Unosić się w przestworzach, Nad morzami i górami, Być ponad wszystkimi troskami, Połączyć się z wiatrem W szalonym pędzie Aż ból odejdzie, Zasnęłaś już dziecino, Zasnęłaś już dziecino, Świt już tuż tuż, Dosięgnie nas, Dosięgnie i gór i mórz 17.10.2024
  6. Kolejny dzień widać jeszcze tylko sen energii nowej szmer by sekundy zdobywać Kolejny dzień widać czy przyniesie cel? co uniesie jak hel by wyżyny ścigać! Kolejny dzień widać złoże prawdy chcieć! iskrę w sercu mieć! sens własny odkrywać Kolejny dzień widać uśmiechem gonić czerń by opuściła sień w pozytyw odpływać! Kolejny dzień widać walczyć do braku tchu w złości liczyć do stu i lepszym być nie bywać
  7. czekam na ciebie w ogrodzie pełnym snów gdzie kwitną fiołki fioletem pachnie raj a ty mi przynieś stokrotną czułość słów bo ja dla ciebie na dłoni serce mam czekam na ciebie w tym śnie się kończy świat ty nawet nie wiesz rok ósmy sterczę tu więc chyba błądzisz lub nie chcesz mnie już znać chociaż ja byłam tą perłą z twego snu.
  8. nie ma sensu w myślach o drugiej nad ranem, ku pokusie niesamowitej, bo mojej i nie ma prawdy w myślach o drugiej nad ranem, bo wtedy tylko kłębią się głosy, a odbicie nie przypomina siebie nie poczuję się inaczej o trzeciej nad ranem, po co to wszystko? zapiski umarlaka zmęczony o czwartej, ujrzałem wreszcie siebie, w domu bez osób, spojrzałem ku sobie i nie było rozbitej twarzy, a ja we śnie o piątej nad ranem jest coś dziwnego, niespotykanego jedyni w swoim rodzaju boją się dnia, nieprawdaż? herbato o szóstej, dobranoc
  9. czarnym pazurem noc rozdziera wątły sen a śniło mi się źle i dobrze i źle nie wiem czy to życie kiedy budzę się czy żyję właśnie wtedy gdy zapadam w sen tak lecz nie wątpię trzecia droga jest by iść brak sił by stać, by leżeć, by trwać twarda jak głaz nie, nie stoczę się nawet w snach lecz sprzedam strach za parę tłustych lat i odejdę jak niechciany gość wam na złość lecz póki co wdech wydech wydech wdech brak miłości podzielę na trzech samotność, poezja i grzech. stara (się) noc rodzi (się) dzień
  10. Dzisiaj nie wstałam o siódmej i budzik też nie zadzwonił leżę - już chyba południe czas mnie w ramionach roztrwonił. Telefon się rozładował nie chce już mego dotyku, kołdra mnie tuli namiętnie lenistwo wnika do szpiku. Nie pójdę dzisiaj do pracy nie taka to inna będzie, niech każdy mnie wypatruje i niech pozostanie w błędzie. Nie wstanę, bo tak mi dobrze, oczu otworzyć nie zdołam, podrzemię do upadłego i do snu kogoś przywołam. Czuję się taka bezbronnna, łóżko ma niecne zamiary, ale nie stawiam oporu chociaż spodziewam się kary. Przekręcę się jeszcze na bok, raz jeden a może cztery, i niech mnie nikt nie obudzi, spać mi się chce do cholery! Nie czuję przymusu, presji, świat niech się kręci, ja leżę, jak prawie śpiąca królewna noc już nadeszła, nie wierzę! Dzień dobry noc, moja miła! Czas wstać, za siebie się zabrać, lecz spaniem się nie znudziłam, na życie nie dam się nabrać !
  11. Nocą wydarzył się pocałunek. Wdech się z wydechem zjednał w przełyku, Czas ścisnął supeł pośród warg styku, Dwa dźwięki drżały na jednej strunie. Krew odtańczyła szamański taniec, Płonęły twarzy dzikie ogniska, Z oka po skórze spłynęła iskra, Mokra i ciężka niczym czekanie. Aż jedność rozdarł chichot świtania, Dłonie na pustce się zacisnęły, Ciało wróciło w ugór pościeli, I tylko iskra tę noc przetrwała.
  12. Widzę nie widząc świata jestem tym Czym inni lękają się być Inni są zbyt ugruntowani Zaczynam dostrzegać każdy odcień myśli Ile ich może być tego nikt nie wie Róża moja wyrasta z twoich ud Rozmarzony nie wiem czym jesteś Snem? Nie widzę Ludzi oni są jak ptaki daleko Poza moim wzrokiem Poza moim piętrzącym się uczuciem Poznałem inna stronę Tej na nieboskłonie pustki Tej bojaźliwej nicości Ona często się objawia Jest inna i zarazem dobrze mi znana Chciałbym ust skosztować zwierzęcej Tęsknoty za tym co rozpłatało mnie na Drobne szkiełka Słyszę dźwięki rozmyte Widzę kształty tracące swą formę Wszystko ma formę od czasu Kiedy jest jasno Ale gdy ciemnia spowije Oplecie nasze ciała Wówczas rozpylamy się w pustce Ja widzę nie widząc formy Ja widzę nie trwoniąc łzy Ja widzę nie czując nic Ja płonę nie krzycząc Jestem snem Wszystko jest tylko snem
  13. Królowa sowa za dnia się chowa, spuszcza swe wielkie oczęta. Unika ludzi, bo świat ją budzi, a ona ze snem w objęciach. Królowa sowa co noc gotowa, prostuje skrzydła i żyje. Próbuje zdążyć, samotnie krąży, łapie minuty niczyje. Królowa sowa poluje nocą, na słowa, myśli i zdania. Piórka wyrywa, cała szczęśliwa, wiele ma do pisania. Królowa sowa boli ją głowa, gdy za dnia ludzie jazgoczą. O nocy marzy, gwieździstej ciszy, by stać się znowu uroczą. Królowa sowa nie ma korony, bo zwykłą jest, szarą dziewczyną. Za dnia tęsknotą, jak szczere złoto, wieczorem miłosną przyczyną. Królowa sowa ubrana w słowa, wypełnia wszystko milczeniem. Im bliżej nocy , tym większej mocy, dostaje niczym spełnienie. Królowa sowa co noc jest nowa, choć duchem zawsze stara. Noc kocha sowę, niczym połowę, lecz dla dziewczyny to kara...
  14. Znów spadam na cztery łapy, kot wytrzeszcza gały lecz łamię sobie głowę co dalej? Samotna, pusta droga, kryjówka w podłych snach a przecież czasu szkoda na strach. Radośnie merdam gdy dobry człowiek, gdy podłość pozwalam - - niech płynie łza. Życia przygniata ciężka opowieść, jak głaz. Dzisiaj wieczorem znowu się zmyję, rano rozpłynę się cicho jak mgła. I niech nikt na mnie dziwnie nie patrzy. Mam łapy kota i serce psa.
  15. Gdybym tak mogła wypisać się cała, z tego co było i co pozostało, i wymalować wierszem niczym farbą, to co bolało i co było warto. Wtedy nocami sypiałabym twardo. Błędne obrazy w końcu by zniknęły, lecz wiem, póki żyję będę tą nostalgią, którą swym tańcem wspomnienia objęły. Gdybym tak mogła wypisz i wymaluj, idź spać i zostań jak śpiąca królewna, ale nie mogę w sercu ziarnko grochu, spać nigdy nie da, każda noc niepewna.
  16. Ruiny i wyrwa na wyrwie Przez okno świadomość wyłazi Topnieją kontury, coś wyje Układa się drżenie w choralik Jak śliczne, to wszystko się zdaje! Gdy sączy się sepia na pejzaż I wschodzą księżyce nad skrajem I bryzą obrywam po żebrach… U źródła próbuję zaczerpnąć Nektaru – posoki żywicznej (Gdzie spadnie, tam trawy uwiędną) Nabieram jej w usta, by krzyczeć Nabieram… świat staje w płomieniach Krew, ciało obraca się w Popiół Rozumny, rozprasza się ziemia… Wtem rozum dochodzi do głosu
  17. Z towarzyszeniem turkotu mebli Tańczy obwoźny teatrzyk cieni Potem pokotem kładzie się w przesmyk W okna zamknięte, tłoczy się w sieni Pęka w tym syfie oniryzm chwili Gdy ktoś naniesie na butach z zewnątrz (I wetrze w dywan) Witając sili Palce w kurczowym rozczapierzeniu Skłon do odwrotu (Nie chcą pozostać) Jakże tu dojrzeć do rosłych planów? Tak jak to bywa - niezwykle wąska Skromna ścieżyna ludzkiego czasu
  18. Przez dziurę w swetrze chłodny poranek Wdziera się, w warstwie zaraz przy skórze Szerzy wzburzenie, kiedy zachłannie Karmisz się dymem i parzysz lurę I parzysz ręce Strach się zagapić, ale nie sposób W taki poranek niby zwyczajny Od barwnej feerii oderwać wzroku Niechaj pulsuje, rozsadza ściany, Urzeka pięknem Rozmył się miraż wraz z przymrużeniem Widać dobitnie ostrość konturów Rzeczywistości, zaledwie tchnienie Ledwie mrugnięcie zastyga w ruchu Nic się nie dzieje
  19. Stanęły zegary Zatrzymał się czas W uśmiechu i słowie Gdzie nikt nie powie O ulotnych marzeniach jak piórko na wietrze Co w sercu skrywa ocean pragnień I poprzedzające łzy W głębokim spojrzeniu Tylko cisza ja i Ty Zabiera czarna uczuć toń Bez opamiętania Czuć przepiękną kwiatów woń Jak w błogim śnie Serce ogrzewa Twa dłoń A usta spotykają się
  20. W pokoju pełnym kobiet szukałam tylnego wyjścia, żeby się nie tłumaczyć powiedziałam „zaraz wracam" poszłam wzdłuż korytarza dotarłam do windy po przeciwnej stronie była sofa zmrużyłam oczy i zasnęłam z ulgą Śnił mi się świat, w którym już nie muszę przed sobą uciekać kiedy się obudziłam zaczynało świtać wciąż byłam obok.
  21. Kielich czerwonego wina... Na piórach Feniksa dwa cienie połączone jedwabne posłanie otula ich ciała Westchnienia Muzyka Kielichy czerwonego wina Blask tysiąca świec Purpurowe ogniki pokój rozświetlają... On pisze poemat dotykiem swych dłoni Ona wiersz miłosny kreśli na jego policzkach gorącymi ustami spijając ekstazę Rydwan gwiezdny unosi ich splecione ciała Deszcz kryształów rosy jak fale wzburzonego morza muzykę namiętności układa pragnień spełnionych Księżyc chowa się za chmurami Noc tajemnicą ich spotkania Zegar podmuchem czasu zerwie kartkę z kalendarza Słońce przebudzi wspomnienia Czy to był sen?... LRD
  22. Boję się zmrużyć oko Bo pod powieką Czeka mnie tylko jedno Piękna, czysta błogość Której nie mogę dotknąć Każdej zimnej nocy Śnię ten sam sen Szczęście w mojej mocy Nowy, lepszy dzień; Z rana znowu cień Tak chytry łupieżca Bo daje mi złapać dech Każda myśl rzeczywista Umyka, gdy bezsens Przybiera rozsądku beret I mój durny, mały czerep Otwiera ponownie rany Złych myśli cały szereg Rzuca się do blizn bramy Ja z kogutem czuję się nabrany Myślę znów sobie: Nabrałem w to wprawy Już się nie nabiorę Mój mózg jest uprany Wciąż widzę te same plamy Boję się zmrużyć oko Bo pod powieką Czeka mnie wciąż jedno Piękno, czysta błogość Której nie można dotknąć
  23. śnie mój śnie nie odchodź za daleko marzę we dnie choć myśli brną kaleko czekam u twych stóp u progu majestatu miłość ma po grób szepczesz całemu światu obejmij mnie już odejmij oczom pustkę oczy me zmruż nakryj mirażu chustkę odejdźmy razem w marzenia przywidzenie cóż to mój śnie? cóż znaczy twe milczenie? maj 2022
  24. oczy zaraz sen zmorzy piżamy nie założył kładzie się tak nieskładnie bajeczki czeka ładnie śpiący - jak nieżyjący płomyk jakby gasnący jedno tedy ich różni status tejże ich próżni jedna tak w obłęd biegnie światem tym - żywe brednie druga - raz cię zabierze nie obudzisz się na zerze
×
×
  • Dodaj nową pozycję...