Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'depresja' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


  1. Monarchie są dziś tylko wydmuszkami, odzianymi w złoto i klejnoty swoich potężnych przodków. Demokracja, jest głupią i ułudną efemerydą dla ciemnych umysłów słabych ludzi. Totalitaryzm to piękny a zarazem drapieżny ptak, który najpierw wychowuję jak najlepiej umie swe młode w gnieździe. Lecz pewnego dnia, bez powodu brutalnie je zabija. Przyszłość jest zbyt przerażająca, by w nią nieroztropnie patrzeć. Na szczęście wszystko co zdarzyć się mogło już kiedyś nastąpiło. Tylko przeszłość jest nauką i nadzieją. Krwawiącego świata. Konającego państwa. Księgi i żywioły mają wieczną pamięć. Kształcą mnie stare tomy i manuskrypty. Piękną i bogatą wiedzą jak bursztyny z Bałtyku. Tylko znajomość praw i pojęć obnaża świata prawdę a kłamstwo tnie na pół jak bezduszna brzytwa Ty masz władzę i wiedzę milionów. Poeto, filozofie, historyku. Lubię widzieć wszystko takim jakie faktycznie jest. Bez zbędnych zdobień wyobraźni. Zabawy i głos serca to wierutne bzdury i tania szopka. Okazywanie uczuć to słabość najgorsza. Lepsza jest nieruchoma maska. I gruby jak zbroja, zimowy, dwurzędowy płaszcz dekadenta wełniany. Na cóż mi uśmiech fałszywy towarzystwa. W mej lichej, zimnej i trąconej rozkładem suterenie. Mi towarzystwa dotrzymuję wiatr i deszcz za oknem. Karta wiersza przed oczyma. Pistolet i napoczęta wódka na stole. Tylko tak poznasz świat i piekło ludzkiego umysłu. W najniższym jego kręgu pokutuje, za grzech prometejski, poeta. Dla mnie za anioła. A dla ludzi za diabła przebrany.
  2. W twych pustych oczach nie widzę blasku Który w ciemną noc rozświetlał mi świat Niczym gwiazdy starannie ułożone na niebie A najjaśniejsza konstelacja składała się z nas Z twego ognia zostały popioły Rozwiewane na wietrze przypominają śnieg Mroźna biel pogrzebała w tobie lato W którym z błogą radością dzieliliśmy czas Jak przemówić do rozsądku? Gdy ty nie słyszysz już nic Jak pokazać piękno świata? Gdy ty nie widzisz już nic Jak przywrócić cię do życia? Gdy nie zostało już z ciebie nic Desperacko krzyczę „Kocham cię!” Lecz ty nie słyszysz już nic Zabieram cię w miejsce pierwszego pocałunku Lecz ty nie widzisz już nic Już niedługo, po drugiej stronie, znów będziemy szczęśliwi Albowiem tutaj nie zostało nam już nic.
  3. „Miasta, które nosimy w sobie, nie mają ulic ani światła.” — Zbigniew Herbert Tu nikt nie prosi o dowód. Twój cień wystarczy za dokument. Klucze rdzewieją od środka, a drzwi ustępują tylko wiatrowi, który plącze liście z porzuconymi wiadomościami. Nie ma tu słów — rozmowy zakończyły się wieki temu. Został po nich cienki nalot, jak szron na szybie między snem a przebudzeniem. To miasto — muzeum zapomnienia, gdzie w gablotach leżą gesty, które już nic nie znaczą, Nie świecą neony, nie jeżdżą samochody. Tylko schody wiją się w górę, i balkony z których zwisa powietrze - ciężkie, niezdolne spaść, bo nawet grawitacja czuje znużenie. Mapy tego miejsca rysuje się na wewnętrznej stronie powiek, zawsze z błędem — ulice zmieniają nazwy nocą, a każda z nich prowadzi w to samo miejsce - do środka ciszy. Przychodzę tu liczyć swoje echa, staję przed lustrem - widzę tylko ramę, pustą przestrzeń gotową na portret, którego nikt nie rozpoczął. Mieszkańcy są na delegacji w poprzednim życiu. Zostawili herbatę, która nie stygnie lecz gęstnieje i książki otwarte na stronie, gdzie bohater miał zrozumieć - lecz zdanie urwało się jak tętno. A ja zostaję - ostatni lokator miasta.
  4. Moimi planami. Piekło się wybrukowało. Moje chęci zginęły w wielkim potopie, wysokoprocentowej fali. Moje słowa, ugrzęzły w pisanych natrętnie listach i błahych wierszach. Miłość, ją zamurowałem w zatęchłej zgnilizną piwnicy bez okien. Wygodne jest życie samotnika. Telefon milczy. Przyjaciele omijają Twój adres, idąc ku tym, którzy zastąpili Twe miejsce przy ich boku. Ludzka mowa staje się denerwującym dodatkiem, letnich, skwarnych minut zmierzchu. Jak muchy podniecone do granic szaleństwa, bzyczące na świeżym zezwłoku psa. Spęczniałym i sinym od gazów rozkładu. Z wywalonym, spomiędzy rozwartych szczęk, szorstkim jęzorem. Porzuconym w rowie przydrożnym, mulistym lekko i ukwieconym, rozplenionym po ugorach jak zaraza mleczu. Oni mają swoje życie we własnych, pewnych dłoniach. Chwytają nimi dzień i noc. I deszcz i śnieg. Jednako bawią ich swymi odosobnionymi barwami szczęścia, wszystkie dni tygodnia. Potrafią czerpać wszystko co najlepsze z życiowej esencji i dawać choć cząstkę siebie innym. A Ty? Możesz jedynie uciec w koszmarny sen. Łóżko jak trumna. Wysadzana książkami i brudnymi, znoszonymi ubraniami. Świerszcze grają ostatni tej nocy nokturn. Znów w półśnie umęczonym. Wyobrażałem sobie piękne życie. I tylko pytania. O przeszłe i przyszłe cierpienia. Wychodzisz z domu pewnym krokiem. Starasz się być jak inni. Lecz, wrócisz za kilka minut pod sam próg. Nie umiesz żyć. W świecie ludzi. Więc trumna czeka. Nie krzyczy i nie pyta. Nie ocenia i nie próbuje zmieniać. Nie boi się Twoich napadów agresji i paniki. Najlepiej będzie jak się położę. Prześpię egzystencję ludzkości. Gdybym jakimś cudownym trafem tym razem umarł. Zanieście mnie po prostu na cmentarz.
  5. Zważajcie błagam Was na los tych, którzy dotknięci ciężką chorobą umysłu czy po prostu szaleństwem. Wracają w struktury społeczne jakby zupełnie odmienieni. Wraca im chęć do życia i zdawać by się mogło, że żyją jak dawniej przed chorobą. Śmieją się i korzystają z dobroci młodzieńczego wieku. Lecz kto wie czym żyją i czym karmią swe umysły udręczone latami straconymi, barykadując się po zmierzchu w swych ciemnych, trąconych zimną grozą domostwach. Kto wie czy w korytarzach nie czają się duchy przeszłych, tragicznych zdarzeń, sącząc im do uszu i serc kłamliwe podszepty. Bo kto trucizny miłości choć raz zaznał, ten nie będzie szukał półśrodków by się ratować a sięgnie po rozwiązania skuteczne i nieodwracalne w swoim następstwie. "Lalka” Witaj przyjacielu! Piszę do Ciebie niezwłocznie po powrocie do domu i swego owalnego gabinetu, pachnącego drażniącym nos, lakierem do drewna, kwasowością rozlanych chaotyczną wstęgą niczym kontynenty na bezkresie oceanów, plam zapleśniałej, czerniejącej miejscami pęcherzykami zarodników, spękanej latami całemi skruszenia ścianie. Wilgną słodyczą na dębowej mozaice i wąskim zielonym chodniku. Skołtunionej okrutnie, zaplątanej w trwałym uścisku, mętlice uchowanego wszędzie wokół kurzu i brudu. Wedle lekarzy jestem już zdrowy i dalibóg takim się czuje. Pobyt najpierw w klinice a później uzdrowisku bardzo mi pomógł. Nieprzejednanie wielkie i skuteczne są zalecenia w terapii pana profesora J. To Ty sam poleciłeś mi terapię u niego. Leczyłeś się wtedy z traum i bezsenności, które powstały u Ciebie po pierwszych latach wielkiej wojny. Ach! Jakież to są dwie największe niesprawiedliwości tego świata! Miłość i wojna! Ach tak! Jeszcze obłęd do którego obie ich ścieżki prowadzą. Dasz wiarę że panna D. jest już szczęśliwą mężatką, w ramionach naszego wspólnego znajomego, choć dla mnie jest on bardziej frantem ostatnim i złodziejem. Pana N. Widziałem ich dziś w kościele, siedzących na czele rzędów ław, na wprost samego ołtarza. Jak dwa białe gołąbki, cicho gruchające, zapatrzone w siebie pod wpływem tej trucizny. Żaru uczucia, co pali trzewia, zmysły paraliżuje, cały mózg. Zabija wolną wolę i prowadzi nagminnie w standardy i pokłady służalstwa i utraty męskiej godności. Ach! Wielki Boże! Jaki ja jestem szczęśliwy nie czując już nic, ponad wzgardę okrutną i błysk mam w oczach przy tym taki nienaturalny nieodgadniony. Powiesz mi przyjacielu, że to zazdrości ukłucie w serce kołacze. Być może. Lecz to już nie boli jak dawniej. A bolało tak jakby kto wyrwę w miejscu serca wywołał, płożącą się gangrenicznym zakażeniem na członki i umysł do tej pory lekki i lotny. Pojedynkowałem się w obronie jej godności i o mało co nie zginąłem. Kula wymierzona we mnie, przez jej teraźniejszego męża strzaskała mi żebra. Lecz to jej wzrok obojętny, zastygły ledwie przelotnym mgnieniem, na mym skrwawionym obliczu, strzaskał mi serce na śmierć. Pamiętasz przecież dobrze. Biegałem za nią jak wierny i głupi pies. Spełniałem zachcianki. Obsypywałem srebrem i złotem. Suknie strojne, zamorskie słałem. Zapraszałem do opery i kina. Mój Boże! Ta zdradziecka zimna Gorgona, pozbawiła mnie zdrowia i fortuny. Popadłem tylko w długi i nędzę. Dlatego dom tak wygląda. Musiałem odprawić gosposię i sługę. Teraz posiadłość przypomina bardziej opuszczony nawet przez duchy cmentarz. Ciemno w nim. Pusto i głucho, Przywdziałem swój najlepszy surdut i odpaliłem spokojnie fajkę. Pulsujący dzwon ciszy, rozległ się w korytarzach utopionego w maraźmie domostwa. Rozszedł się po wszelkich zakamarkach. Znalazł mikroskopijne ujścia przez ściany i podłogę od strychu po główny hall. W pokoju byli ze mną moi ostatni przyjaciele oczywiście oprócz Ciebie. Małomówni i nie rzucający się w oczy. Nie narzucający też swojego towarzystwa, bez zgody gospodarza. Na stole stał rubinowy, pełen smaku i dobrego gustu, zamknięty w grubym butelkowym szkle John Jameson. A w szufladzie hebanowego biurka, groźni wybuchowi i nieokiełznani, naładowani jak ciasto świąteczne bakaliami, ostrą amunicją. Ci którzy pomogą mi rozwiązać moje problemy. Panowie Smith i Wesson
  6. Staram się przyzwyczaić. Dlatego też każda ścieżka, mojego porannego spaceru, znajduję swą metę na cichym, rozległym mnogością pomników, skąpanym w zbawczym cieniu wierzb, ukołysanym martwotą nieskończonej żałoby, zasłuchanym w świergocie ptaków. Starym i zaniedbanym cmentarzu. Tutaj dusze już od bramy, wołają za mną wesoło. Zapraszają, bym choć przystanął lub przysiadł z nimi na skorodowanych przymogilnych ławeczkach. Bym podzielił się z nimi chlebem i napitkiem. Pobłogosławił im w ziemskiej nadal niewoli. A upiory skrwawione do stóp, posoką często nie swoją a złapanych podstępnie ofiar. Rzucają mi spojrzenia nienawistne ale i trwożne. Rozmywają się w jutrzni budzącej, ich węglami z piekła samego, malowane postaci. Demony spętane, modlitwami. Krzyczą lub śmieją się opętańczo. Z bezdni czarnych czeluści. Spękanych ścian grobowców. Idę na sam koniec nekropolii. Pod mur ceglanym wężykiem, okalający tę oazę wiecznego spoczynku. Srebrna furta w jego środku. Przez, którą umarli już przejść nie mogą. Mi jest jeszcze to niestety dane. Furtka skrzypi nie naoliwionymi zawiasami. Czy to Ty Aniele Śmierci po moją lichą duszę kroczysz? Umrzesz w swoim czasie. Dziś innego szczęśliwca ku zaświatom prowadzę. I dołączył do sunącego brukiem, długiego konduktu. Wszedł pomiędzy księdza dzierżącego jesionowy krzyż a głowę sosnowej trumny. Stanęli nad wykopaną świeżo mogiłą. Kapłan - Śmierć i wyznawcy sparaliżowani strachem - żałobnicy. A ja wracam ku temu po co przybyłem. Szukam pośród traw strzelistych i skupisk dorodnych pokrzyw. Miejsca spoczynku na swój rychły zgon. Wreszcie, pod konarem prawie wiekowego klonu, natknąłem się widać nie przypadkiem na jegomościa zrazu przedziwnego. Wyczułem, że nie z żywym wejdę w dyskurs. I był on najpewniej tutejszym upiorem. Był w moim wieku. Wąs miał jasny i strzelisty. Policzki zaróżowione delikatnie lecz zapadłe. A oczy czarne prawie. Wyrażające dozgonny smutek i rozpacz. Czoło wysokie a na jego czubku, zaczesane starannie słomkowej barwy, gęste włosy. Koszulę miał białą i o bogatym kroju. Szerokie miała rękawy i guzy przeszyte grubą nicią. Spodnie od garnituru czarne i pas w nich zapięty na metalową półokrągłą klamrę. Brogsy o nosku wąskim, wypolerowane na wysoki glanc i z okazałym przeszytym ażurem. Nie młodzieniec już ale widać że co najmniej dobrze jeśli nawet nie szlachetnie urodzony. Czym jednak raziła w oczy jego postać? Tym, że w miejscu serca znajdowała się dziura po kuli, która nadal jątrzyła się widać i upuszczała z siebie ciemną krew. Pan się nie martwi, nie boli mnie już. Rzucił żartobliwie, widząc gdzie wzrok mój uciekł. Najpewniej rozumuję, że szuka Pan dogodnej dla swej wygody kwatery. Jak mniemam tamte okazałe i bogate w detale i zdobienia grobowce nie wchodzą w grę? Doskonale, dodał po chwili pauzy. Dotarł Pan aż tutaj, do samego końca. Witam więc w kwaterze samobójców! Jak może Pan sam jasno stwierdzić, nam ostatnich honorów poskąpiono. Nie ma tu nawet lichych krzyży czy płyt o takich wygodach nie mówiąc, znów spojrzał wymownie ku okazałej reszcie nekropolii. Lecz jest tu spokojnie, cicho i nikt oprócz dzikich lisów czy z rzadka, bezdomnych psów tutaj nie zagląda. Nawet oni, wskazał na dusze, które przyglądały się tej rozmowie z bezpiecznego dystansu - nie zaglądają tu nigdy. Boją się klątwy tego miejsca. A my przecież jesteśmy może bardziej nawet ludzcy niż oni. A raczej byliśmy. Jednak my odeszliśmy bez rozgrzeszenia swego występku. Ale jakże było to dalej ciągnąć? Sam Pan zresztą to najlepiej wie i czuję. Inaczej by tu Pana nie było. W każdym razie. Pan pamięta te słowa. Kiedy przyjdzie ten dzień. Pan dobrze wie jaki. Może Pan tu przyjść o każdej porze dnia i nocy. Niech się Pan nie martwi ja już nie muszę sypiać jak onegdaj. Przyjdzie Pan tu i zrobi to co zamierza. Niech Pan będzie spokojny, jestem dżentelmenem i nie będę wścibsko podglądał ani złośliwie komentował. Wspieram Pana gorąco bo i ja jak Pan widzi mam to już za sobą. A później gdy już się to dokona, legnie Pan tu, kto wie, może i dokładnie w miejscu mej mogiły. Niech się Pan nie martwi, nie będę zły ani urażony. A potem zgnije Pan i zapadnie z czasem w mokrą ziemię. Kto wie, może trafi Pan do mnie. Będziemy spoczywać razem. O ile nie będą przeszkadzały Panu moje prochy. Tymczasem, daję już Panu spokój i czas do namysłu. Moje uszanowanie. Nie widziałem go już nigdy później. Nawet w dniu gdy przybyłem pod ceglany mur i rozłożysty, stary klon by zrobić to co musiałem wreszcie zrobić.
  7. Po przebudzeniu. Otwieram leniwie, szare jak popiół ze spalonych marzeń oczy. Komendy z wolna dochodzą do przeboćcowanych uszu, wyczulonych na krzyk ale i głęboką ciszę. Dzwonki i gwizdki oficerów, pobrzmiewają ostrym jazgotem. Czasami zagłuszają nawet jęki, kalekich pobratymców, którzy w kałużach krwi, potu i błota, wykopanych z mozołem okopów. Drwią ze śmierci. Nie chcą się poddać. Choć ich skrwawione kikuty oderwanych kończyn lub strzaskane odłamkami pocisków oblicza, szczernione pożogą wszędobylskiego ognia, dalej tchną, niegasnącym zarzewiem życia. Nienawidzę tego życia. Życie mnie zabija. I tylko dlatego chcę wstać i walczyć. Zawsze na przekór nawet swojemu rozsądkowi. Muszę cały dzień błądzić w labiryncie okopów. Mijać tych, którzy są mi obojętni. Ja jestem im obojętny. A może wszyscy jesteśmy ofiarami wojny z życiem i jego przygnębiającą pustką egzystencjalną. Śmierć wystawia swoją ogołoconą z włosów i skóry głowę z okopu wroga. Śmieje się ze swojego najdzielniejszego żołnierza. Wabi i kusi. Ponagla i błaga. Droczy się bym bez strachu opuścił bezpieczne schronienie i puścił się gnany znużeniem bytu ku liniom kolczastego drutu z upiętymi na zwojach co kilkanaście metrów przeciwpiechotnymi minami, wypełnionymi wspomnieniami dawnych dni traumy w postaci ołowianych kulek i ze szkła tłuczonego powstałych szrapneli. Nie jestem już nieobytym młodzikiem. Jestem na wojnie z samym sobą od kilkunastu lat. Uśmiech śmierci to pułapka. Życie wcelowało w moje schronienie, lunety karabinków. Wszędzie wokół są snajperzy. Depresja, lęki i nerwica. Najgorzej jest wreszcie ulec i wyczołgać się w stronę beznadziei. Tej ziemi nie mojej ani niczyjej. Z uczuciem pustki. Nie czuć już kompletnie nic. Nawet tych wchodzących gładko w ciało pocisków. Mam tyle ran, że już nie zwracam uwagi. Wreszcie czyjeś dłonie wciągają mnie za mundur do kolejnego leju po jakiejś uczuciowej, związkowej bombie. Pełno w nim nigdy nie zastygłej krwi. Ona patrzy na mnie martwo. Oparta plecami o nasyp. Jej włosy w nieładzie. A ręce rozrzucone. Na czole nikły ślad. Przestrzelony na wylot. Chociaż śmierć jest sprawiedliwością. Zdejmuje chwilowo zbędny hełm. Obracam go nerwowo w dłoniach. Żyj by umrzeć. Papieros i as pik. I właśnie dokładnie to robię każdego dnia. A wieczór. Wieczór jest wyczekiwaną ciszą. Sielską i spokojną. Front milknie a do głosu dochodzą ciche rozmowy żyjących jeszcze nieszczęśników. Wielu trzyma w brudnych, poranionych dłoniach, białe koraliki różańców. Inni całują srebrne krzyżyki. Nie wiem czy modlą się o życie czy o szybką, bezbolesną śmierć. Co dzień jest nas tu coraz więcej. Nieważne ile istnień pochłonie życia front. Rakiety sygnalizacyjne ulatują w ciche, bezchmurne niebo. Zielone, fosforyzujące światło miesza się z czerwienią rac. A ja kończę pisać przy prawie rozładowanej latarce, pożegnalny list, którego i tak nikt nigdy nie odczyta. Lubię samotność wieczorów. Strzelcy usadowieni w swych kryjówkach są wtedy widać ślepi. A ja czuję radość i euforię, że jutro znów zbudzą mnie bym szturmował bez sensu i celu kolejne transze życiowych kolein. Patrzę na pełny i srebrzysty księżyc. Czasami widzę w nim istotę wyższą. Po cóż to ciągle przechodzić? Nikt mnie i tak nie zrozumie. Nigdy nie będę przez nikogo pokochany.
  8. Drogi Pamiętniku, czy przyniesiesz mi ukojenie? Pragnę zacząć, by nie kończyć. Zaczynam pisać, by nerwy uwolnić. Tkwię w tym szaleństwie. Kocham. Cierpię. Próbuję zrozumieć bezkres, przytłaczający stres. Gdy zniknę — oznajmię ci: to był mój grzech. Ten ciągły lęk. Owszem, wiem, że masz żal. Ale podsumuj swój wszelaki wkład. Którą z moich wad karmiłeś? Te wszystkie lata... Szukanie rozwiązań? A dziś stawiasz mnie nagiego, bez szacunku, w złym świetle wizerunku. Źle mi patrzeć w lustro. Kiedyś widziałem w sobie bóstwo. Czas zmienił me odbicie w oszustwo. Nienawidzę siebie. Skłonny jestem do szaleństwa. Uwagę przyciąga bestia. Mroczna agresja. Ciągnie mnie w dół, tam, gdzie presja ma głos. Coś się kończy. Coś rodzi na nowo. Przepraszam. Zawsze byłem sobą. "Nieświt"
  9. Ten dzień postawił mnie w bardzo trudnej jak dla mnie sytuacji. Nagle dochodzi do ciebie – nie masz racji, że przez całe życie szybko decydować, od ciebie samego zależy, jak powinieneś postępować, jak barkę kierować. Ciągła presja — jak postąpić? Zaczynam już wątpić. Nie zrozumiem tego wszystkiego na raz, tak łatwo wmawiamy innym zło, że się nie da, "że coś". Poskładałem to w całość właśnie dziś, od chwili, po której ukochana osoba zamyka przede mną drzwi. Zarzuca na mą szyję ciasno linę, zrzucając całą tę winę — pętla zaciska się w krótką chwilę. Dla mnie — wielkie zaskoczenie. Biorę głęboki ostatni wdech, dociera do mnie, że ona pragnie, bym zakończył ten sen... Jeszcze chwila i bym zrozumiał, co naprawdę oznacza pech. Ten ostatni łyk tlenu wykorzystany w całości. Nie wiem czemu — śmieję się, choć przenika mnie lęk, obawa, że Kamil właśnie wykrztusił swój ostatni wydany dźwięk. Siła znacznie spadła w dół, zgasiła cząstkę nadziei. Osiada kurz, tli się jeszcze we mnie wiara, widzę, że opadła szara kotara. Nie słyszę poklasku, jedyne, co słyszę, to jak pękam w pół przy wrzasku. Szczelina w mym sercu, blizna na wierzchu — nie przeoczysz mego stresu. Gdyby nie wewnętrzny, ledwo słyszalny kierunek, pogrzebałbym swój wizerunek, przegrany los. Ciarki na mym ciele, widzę siebie jako wisielca, jako straceńca. Zrobić to niczym oszust i słyszeć swe imię na każdej parze ludzkich ust: "że on miał zły gust, zatracony tchórz." To zbyt proste. Ja nie chcę tak już. Doświadczam to drugi raz, tym razem mój różaniec wisi na mych bliskich drzwiach, tuż pod stopami — lecz to tylko w snach. Kamil Kaczyński — "Nieświt"
  10. mam wokół siebie upalną ciszę i niezmącony trawienny spokój nie muszę wstawać na ósmą rano i pracować ośmiu godzin a jednak jestem zmęczona i przyszłość mam ciągle niepewną zmartwienia naciekają w choroby a prace się nie szklą jak klejnot w bezmyślnym senno-kłopocie błądzę jak we mgle dziecko co z buntu nieraz zapłacze żywiąc się nikłą nadzieją
  11. Było może dziesięć minut po północy A sen nie przychodził, zresztą jak co nocy Umysł z tą myślą już się pogodził Że w natłoku natręctw znowu będzie brodził I tak zakopany pod warstwą kocy Tkwić będzie bezsennie w straszliwej niemocy Leżąc w całkowitej, duszącej ciemności Z oporem przyjmuje myśli, jak nieproszonych gości Wstał, zapalił światło i sięgnął po notes By na papier przelać głowy swojej grotesk Nie pomogło, słowa w gardle stanęły jak ości Więc tylko siedział w okropnej samotności Otworzył okno i na świat spojrzał z wysoka Ciemny, brudny, zimny, gryzący dla oka A myśli wciąż nieprzerwanym płynęły strumieniem O tym co kiedyś planem- teraz odległym marzeniem Siedział i czekał na znak że oto kończy się jego epoka Jak na zawołanie podleciała, ot zwyczajna sroka Zakrakała po swojemu, a on ją zrozumiał Skąd, do cholery, sroczy język umiał?! Pragnął się obudzić, lecz to nie był sen Mocniej się wychylił, wciągnął w płuca tlen Na ciemnym niebie księżyc już bledniał A on wciąż przy oknie, ze sroką rozmawiał Miła była ta mała samotności odmiana Mógłby tak pozostać nawet i do rana Gdyby ktoś też nie spał i spojrzał na niebie Widziałby, że człowiek mówi sam do siebie Jednak miasto otaczała noc przyciemniona I jutrzenka, zza horyzontu zerkając speszona Ranek się zbliżał, tak nieubłaganie Wraz z nim nadchodziło ich wielkie pożegnanie On nie chciał by szła, tak miło się rozmawia A sroka już skrzydła do lotu rozstawia By ją zatrzymać, niepewnie na okna stanął ramie Zerknął w dół na ciche miasto I runął wprost na nie.
  12. Czas. Jest tylko iluzją. Czas. A może aluzją? Czas. Ucieka, goni, jak rzeka płynie. Czas. Niszczy, zabija, jak pętla na linie. Niektórzy mówią, że czas leczy rany, Wystarczy poczekać, a może wygramy. Lecz po co to wszystko, gdzieś jest tu luka Czy po jakimś czasie człowiek znów ufa? Czas tworzy strupy i ludzi łapie Po co mi to, i tak je rozdrapie. Na co to wszystko, na co starania? Wokół mnie cisza, a ja słyszę hałas. Czy człowiek przebacza? Co za pytanie! Człowiek przebacza cokolwiek się stanie. Człowiek przebaczy żywemu I w grobie Co jeśli jednak nie przebaczy sobie? Rozum powiada - zamknij tę sprawę Czy rozum bez serca da sobie radę? Serce rani i wbija igły Kiedy odpuści? Coś czuję że nigdy. Zniszczyłeś? Napraw, poczujesz błogość Co jak zniszczyła to ma osobowość? Głupi błąd? Pestka do naprawienia. Charakter? Gorzej, trzeba się zmieniać. Tylko gdzie leży problem? Co do wyzbycia? Przyrzekłem nie zostawię cię do końca życia. Słowa te - patyk rzucony do rzeki Odpłynął daleko, zniknął na wieki.
  13. Jestem samotny. Bez planów na przyszłość i wypłukany z marzeń. Upokorzony, zniszczony i na skraju kompletnego załamania. Jedna chwila dzieli mnie od całkowitej rozsypki. Kompletnie sam. Opuszczony przez klarowne powody do życia. Owładnięty przez sidła samego siebie. Wplątany w świat wartości i motywacji, nieadekwatnych do tej rzeczywistości, która tak bardzo mnie zawiodła. Trzymający się cienkiej, niemal niewidocznej nici racjonalności, łączącej mnie ze światem żywych. Spoglądając w dół, widzę przepaść osadzoną ociekającymi śluzem i krwią, ostrymi jak kontrast barw nieba i piekła zębiskami. Bestia jest wygłodniała i czeka z niecierpliwością na mój ostateczny upadek. Który zresztą nastąpi niebawem. Ona nigdy nie śpi. Nie raz miałem okazję się o tym przekonać. Czyha już od chwili mojego pierwszego zawahania. Wyczekuje mnie, od kiedy tylko zawiły los postanowił sprowadzić mnie w mroczne korytarze jej otchłani. Bestia wiedziała, że w końcu znajdę się w jej zasięgu, a stamtąd już nie będę w stanie uciec. Teraz patrzy na mnie i szczerzy się szyderczo, widząc moją bezsilność. Z jej tysięcy ślepi można wyczytać pogardę. Szum powietrza, wydobywający się z przegniłych trzewi i towarzyszący temu chrapliwy odgłos rozdziawionej paszczy, nie znika ani na sekundę. Nie znika również jej złośliwy rechot, który dopełnia złowieszczą symfonię, pogrążającą resztki moich nadziei pod kolejną warstwą lęku i braku wiary. Dla bestii jesteś tylko kolejną ofiarą. Nie liczy się twoja rola. Żaden z ciebie wyjątek czy bohater. Dla niej jesteś tylko pokarmem, który pożre, strawi i wydali. Zabierze ci bliskich i bliskim odbierze ciebie. Nieustannie rośnie w siłę i pochłania wciąż nowe ofiary, za każdym razem stając się potężniejsza niż wcześniej. Odór truchła rozkładających się dusz będzie ostatnią wonią, jaką poczujesz zanim sam staniesz się jedną z nich. Bestia nigdy nie zasypia. Czuwa zawsze.
  14. Tylko czekam na dzień sądu gdy zapadnę się pod ziemię Zrobię wszystko no bo nie chce dźwigać wyrok jako brzemię Zegar tyka serce bije w rytm Happysad zaraz pęknie Zagubione puste słowa słyszę "miało być tak pięknie" Bo zmieniłaś mi bieguny wiążąc pętlę wokół szyi Rwę paznokcie słysząc fraszki jacy byli twoi byli Czuwam wciąż na straży jutra gdy deszcz kapie mi na skronie Spływa z łzami po policzkach w nich nadzieja znów zatonie Idę drogą pełną kałuż w każdej widzę swe oblicze Kiedy pyta mnie dlaczego siedzę cicho i wciąż milczę Nie chce gadać o głupotach status jakby niedostępny Życie swe analizuje spójrz w me oczy ujrzysz błędy Mimo czasu, ciągłych starań zapomnienia czas nie nadszedł Ciągle widzę jej oblicze usta mówią "...już na zawsze" Miałeś być tym życia królem, miałeś rządzić dzielić trwać Gdzie nadzieja której czułe, słowa brałeś jako znak Teraz biegać chcesz po łące, zrywać kwiaty krocząc sam Żyjesz we śnie, z jego końcem, znajdziesz klucz do sensu bram Brać na bary więcej myśleć co przyniesie mi czas przyszły Być tam i tu jednocześnie rozpierdala wszystkie zmysły Sam już nie wiem czy są sprawne bo straciłem je dość dawno Mimo wszystko widzę dobrze ciemny tunel a w nim światło Zbierać siły chce do biegu ale czuję znów ten dotyk Strach przejmuje moje ruchy przez to nadal trwam w niemocy Może jutro mi przyniesie odkupienie czas spokoju Liczę na to coraz bardziej coraz mocniej czekam bo już Chce odpocząć od wszystkiego co wciąż spędza mi sen z powiek Wkrótce zasnę a więc proszę podpisz się na moim grobie Będę zbierał autografy na nim wszystkich moich braci Powiedz jak mam się zachować by żadnego już nie stracić
  15. Czuję się jak po drugiej stronie stołu Gdy rzucam tymi kłamstwami w twarz Jesienne liście, umysł płonie znowu Chowa się pod moimi warstwami fałsz Uciekałem przed problemami Co kryją się w mojej głowie Chowałem się za monetami Co żyją wciąż po złej stronie Pościg z nieoczekiwanym zwrotem wydarzeń Teraz one uciekają przede mną Czuję się jak na drugiej stronie medalu Nie pamiętam imienia żadnej z nich Jesienne liście, mam dłonie z metalu Chciałbym być tym, kim pragnę być Gonię za uśmiechem nawróconych dusz Zwalczając w kartce oddech przeszłości Tonę z echem niespełnionych snów Maczając palce w słodkiej wieczności Demony w głowie terapeutycznym złotem przeważę Przekonany, że prędko nie klękną Czuję się jak po długiej drodze A stoję w miejscu, łamiąc ich serca Taka gorzka prawda, której słodzę Jesienne liście trawią me przejścia
  16. Gra skończona, nieszczęśliwa, czas upływa, mnie zabija. Ledwo dysze, niefortunna, krew ubywa, noc pochmurna. Łapie oddech, nie oddycha, zegar tyka, mnie ogłusza. Ciężko chodzę, przygnębiona, serce krwawi, zagubiona. Daje rade, zasmucona, czy zostanę, ..ocalona?
  17. Pewnego dnia a był tak cudownie ciepły położyłem się w ciemnym pokoju i za każdy rok życia policzyłem sobie jedną małą tabletkę ułożyłem je obok siebie i poprosiłem o szklankę wody niewiele ich się zebrało zbyt niewiele bym nie mógł dziś ci tego powiedzieć ale wodę wypiłem do dna ale w ciepło dnia słonecznego wpatrzyłem się raz na całe życie i choćbym nawet chciał nie, nie zapomnę tego ani półmroku, ani tej co już się uśmiechała wiesz o kim piszę na całe, całe życie A tu Depresja na żywo ... z motywami powstania tego wiersza
  18. Nie jestem codziennie zrozpaczony, Ale często czuję się zmęczony. Moja egzystencja mnie przytłacza, Nawet w dobre dni coś mi dokucza. Nie radzę sobie już z własnym życiem. I chociaż na scenie jestem księciem, Czuję uginające się nogi... Jednak ignoruję ciała skargi. Nie sądzę, by kiedyś było lepiej. Wyzbyłem się tej nadziei głupiej. Może będzie jeszcze gorzej, ale Dalej będę się uśmiechać czule.
  19. Śmierć może być wybawieniem A nawet ukojeniem Przed cierpieniem Fałszywymi ludźmi Problemami aż do ziemi Śmierć chciana Wybrana Jest lekiem na całe zło Jeśli tylko chcesz i pragniesz mocno Spełni sie Już nigdy nie poczujesz bólu, upokorzenia, wstydu
  20. Tyle dni przeżytych I nocy przepłakanych, Zmęczona codzienności gehenną... A ile przede mną? Tylko Bóg jeden wie. I choć sił i chęci brak, A w duszy czujesz się jak wrak. Nie jesteś w stanie spokojnie żyć, Zadajesz sobie pytanie: "Lepiej mieć, czy być? ". Ciężar tego przytłacza, Lecz odpowiedź Jeszcze bardziej wtłacza W ciemne odmęty umysłu, Pozostawiając Cię samego, bez pomysłu Na życie...
  21. Wszyscy wokół dobrze się bawią, a ty siedzisz obok nich, co rusz patrzysz na kogoś i zastanawiasz się co tam robisz. Nie wiesz co masz o tym myśleć. Nie masz pojęcia dlaczego tak jest. Czemu ja nie czuje, że się dobrze bawię? Mimo iż uśmiecham się, spędzam z nimi czas, a nawet żartuje. Gdy chcesz komuś powiedzieć, że coś jest nie tak, to jak w kosmosie: Chcesz krzyczeć, ale gwiazdy nic nie usłyszą. Chcesz płakać, ale gwiazdy na ciebie nie spojrzą. Chcesz umrzeć, ale gwiazd już nie ma. Jak pozbyć się tego uczucia? Jak uciec przed przyszłością, która niechybnie oznacza smutek? Jedyne, co mi zostało to, śmierć, ponieważ jeśli świat ma być idealny to bez ludzi nieidealnych. Jeśli świat ma być piękny, to bez ludzi brzydkich. Jeżeli świat ma być lepszy, to napewno beze mnie.
  22. Chciałbym móc spróbować otworzyć znowu swoje serce Od tylu kłutych ran boję się że i ono w końcu pęknie Zamiast cieszyć się tym co mam, ciągle szukam tylko więcej Najgorszy z tych demonów to ten który siedzi we mnie Próbując złapać płomień poparzyłem sobie ręce Co by się nie działo przy tobie czuje że jest pięknie Ciężko mi się myśli o tym że po prostu tęsknię
  23. A kiedy opuszczę już tę otchłań brunatną Gdy rany opatrzę troską własną Te blizny niekształtne przyjmę jak swoje I życie powitam nowe Pofrunę w bezkres Z siłą dotąd nieznaną Na fundamencie własnym We łzach zbudowaną
  24. Nie umiem płakać Pogrążona w bólu Ocsmotniona Niestabilna Sama, w pokoju umieram po cichu Z mojego wyboru
  25. Nie raz przychodziłam do Ciebie z problemem Chciałam tylko, żebyś mnie wysłuchała słuchałaś nie słysząc Nie raz odsłaniałam nadgarstki ozdobione pięknymi nitkami czerwieni Myślałam, że zobaczysz Patrzyłaś nie widząc Nie raz opowiadałam o pustce, braku chęci i wyczerpaniu Czekałam, aż zauważysz Czekam tak do dziś Nie raz postanawiałam, że Ci o wszystkim opowiem Prosto z mostu Bez owijania w bawełnę Miałam nadzieję, że będziesz w stanie zrozumieć Nadal nie wiem - byłabyś w stanie? Nie raz mówiłam, że pogoda ładna i dużo pracy A między to wszystko wtykałam wzmianki o samobójcach i opowiadałam z zachwytem o nowej parze nożyczek Liczyłam, że się zorientujesz Chyba się przeliczyłam
×
×
  • Dodaj nową pozycję...