Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'cmentarz' .
-
Wybiła północ. Wyszedłem właśnie z grobowca by popatrzeć na uradowane i umorusane w świeżej krwi ghoule, które beztrosko bawiły się biegając po marmurowych nagrobkach. Piękny i słodki zapach ludzkiej krwi. Dziewiczej i młodej. Jak światło, bielejących na firmamencie gwiazd. Och! Miła! Jak ja nienawidzę tych letnich, jasnych nocy. Tak zwiewnych jak dym. Jak ukradkowe spojrzenia, krótkich. l ten ciągły, rozpalający trzewia głód. Nęcący mnie i współbraci swąd zletlatych w upale trupów morowych. Nie wiesz gdzie mój grób? Bo nie byłaś tutaj ni razu Miła. Może i lepiej. Bo widzisz czym się stałem. Ale żyje i wspominam. Jak zasypiałem w małżeńskim łożu przy Tobie. Jak gładziłem czule, czerń hebanową Twych włosów miękkich. Mnie przekleństwo trzyma z dala od niemocy śmierci. Na rozstajach mnie spotkasz Miła. Szukaj mnie wśród mokradeł i ich zgubnych, zielonych ogników. Szukaj za chochołami barwnie przybranymi. Na polach zżętych, zasnutych mlecznym oparem zaświatów. Pochwyć mnie! Patrzaj głęboko i czule w moje rozpalone obłędem oczy. Miej wtedy choć na tyle siły. Zabierze mnie z Twoich ramion wiatr. Płaczliwy jego skowyt. Rozmyje mnie na wieki. Pozostaną puste rozdroża i pola. Nie przywołuj mnie więcej modlitwą ani czarem. Nie szukaj mej przeklętej, zamieszkałej przez ghoule mogiły.
-
Czasami nawet ja, muszę wychynąćna świat ze swojego zapadłego, odrapanego i wionącego już od schodów, dojmującą grozą, cichego i pokornego w swym postępującym, starczym dogorywaniu, uśpionego domostwa. Zza zamkniętych powiek, ciężkich, hebanowych okiennic, mrugnię czasem przygaszone światło, zaduszone ciężkością niezdrowej aury. Innym razem, zaskrzypią poręcze schodów tak tych głównych, wyłożonych zdobnymi, wyszywanymi srebrną nicią dywanami o stopniach szerokich i długich, lakierowanych i polerowanych z rodzicielską wręcz dbałością, przez służbę. Jak i tych prowadzących na najwyższe piętro i strych ukryty za białymi, odrapanymi drzwiami. W drzwiach tych zawsze znajduje się stary, mosiężny, czarny klucz, by duchy zamieszkujące te piętrowe włości zawsze mogły łatwo przemieszczać się po swym habitacie. Lubię ich nocne gonitwy, pomiędzy pokojami. Śmiech dzieci i wesołe igry. Czasami gdy noc wyda ze swoich najgłębszych czeluści, najpełniejszy, jasny księżyc. Idę podziwiać go z maleńkich dachowych świetlików o delikatnym, przejrzystym i gładkim jak dziewicza dłoń szkle. Zasłuchany w melodie nocy, często dopiero po dłuższej chwili dostrzegam postać małego Edwarda, przycupniętą w kuckach obok mojego boku. Mały ma na sobie śliczny i zadbany, wiktoriański kubrak i oliwkowo-szare spodenki. W maleńkich dłoniach, kurczowo ściska buteleczkę z modelem żaglowej korwety. Nigdy się z nią nie rozstaje. Biedny szkrab. Cały czas ma nadzieję, że jego ojciec pokona sztorm, bezdusznej śmierci i powróci do niego i domostwa w glorii marynarskiej chwały. Gdy przed laty nabyłem od rodziny chłopca ten dom. On już pierwszej nocy, pomylił mnie ze swoim ojcem nieboszczykiem. Tato! Tato! Niosło się równo z północnym biciem zegara w alkierzu. I stanął nagle u stóp mego łóżka. Pamiętam jego łzy szczęścia w błękitnych oczętach. A później osiadły w nich głęboki ból i zawód, Gdy ujrzał nie tego, którego tak tęskno wyglądał. - Nie jesteś moim tatą. - Nie wygląda pan zupełnie jak kapitan Neville. - Czy może zna pan mojego ojca? - A może on pana przysłał? - Czy aby żyję i jest zdrów? Cóż, z jednej strony patrząc na okoliczności to żal i smutek się przyznać lecz przecież kłamię mu w żywe oczy w dobrej wierze. Bo widzicie. Nadal utrzymuję przed nim, że jego tata wróci. A co gorsze uświadczam go w przekonaniu, że świat nadal jest taki, jakim go zna. Kłamię, że mamy rok tysiąc osiemset pięćdziesiąty szósty. Mam nadzieję, że Bóg dobrotliwy, odpuści mi ten grzech w dniu sądu. Mały Edward, zawsze mi towarzyszy, przeto jestem przyjacielem jego ojca więc najnaturalniej również i jego dobrym znajomym. Lubię bawić się z tym radosnym malcem i poniekąd zastępować mu rodziciela. Czasami tuli się do mnie, nie wiedząc przecież, że dotyk ducha jest dla żywej skóry niczym lodowaty bicz wodny. Lecz ja wszystko zniosę bez mrugnięcia nawet. Byle tylko był szczęśliwy. - Dobry wieczór Panie Grimms… miło Pana widzieć tej jakże cudownej natury nocy. Jej postać, wyczułem już na dużo wstecz nim się objawiła swym słowikowym, lekko tonowanym na smutno głosem. Powstałem i obróciłem się w głąb pomieszczenia strychu. Wyszła zza zwierciadła opartego o jakiś, obiadowy stół tak leciwy jak czasy w których kiedyś przyszło jej żyć. Woń fiołków i róż nęciła zmysły nie mniej niż ona sama. A była to wspaniałej urody dziewczyna, ledwie osiemnastoletnia. Długie fale jasnorudych włosów, spadały jej na ramiona i dekolt. Była bardzo blada. Delikatne cienie pod oczami podkreślały ich wyrazistość i głęboki, nieodgadniony wymiar. Oczęta miała duże i szmaragdowe, zawsze pokryte lekkim, zwiewnym przymgleniem, jak gdyby była tutaj a zarazem tysiące mil stąd. Nos jej długi, pociągły z delikatnym garbem, kończył się zaraz nad szerokimi acz nie za wąskimi ustami, osadzonymi w delikatną czerwień warg. Twarz jej mocno trójkątna o silnie zaznaczonych kościach. Pokryta była solidną dawką piegów. Uśmiech miała delikatny acz zalotny. Uwielbiałem patrzeć jak się śmieje i słuchać jej śmiechu mógłbym godzinami. Śmiała się zawsze całą sobą. Śmiały się jej oczy i jeśli mogę tak powiedzieć, jej dziewczęca, dziewicza dusza. Była jak anioł, którego tak cielesnego czy też nie. Nigdy u boku nie miałem. - Pełnia jest dziś zaiste urocza, lecz nie tak jak Ty Emily, Ty jesteś z każdym dniem coraz bardziej urodziwa i majestatycznie piękna. Czy będziesz tak miła i ofiarujesz mi niewielki choć skrawek swojego cennego czasu i będziesz chciała podziwiać uroki tej nocy wiosennej u mego boku i w moim skromnym towarzystwie? - Oczywiście Panie Grimms. Z największą ochotą. Nocne rozmowy, w Pana towarzystwie są mi zawsze najmilsze i nieskromnie muszę przyznać że są mi każdego dnia coraz to bardziej wyczekiwaną rozrywką. Spłonęła rumieńcem, idąc ku mnie w czarnej sukni o szerokiej spódnicy opartej na krynolinie. Ciasny gorset okrywał jej ponętna kibić i piersi. Zdjęła rękawiczkę, odsłaniając smukłą, lekko chudą dłoń o kościstych długich palcach. Ująłem ją i ucałowałem w służnym ukłonie. Jej wysoka postać nie miała odbicia w tafli zwierciadła i ten fakt bezsprzecznie przywracał mi pogląd do zdroworozsądkowej relacji. Jednak i ona żyła podobnie jak brat w przeświadczeniu o tym że Imperium Brytyjskie ma się jak najlepiej, królowa Wiktoria dumnie panuje z Londynu nad połową globu a brytyjska Home Fleet patroluje wszystkie ziemskie akweny chroniącperły w koronie Imperium. Noce z moimi lokatorami…. Choć przyznacie, że ciężko jednoznacznie stwierdzić kto jest tu gościem a kto gospodarzem, zazwyczaj mają utarty i tożsamy plan i schemat. Emily i Edward są ciekawi świata, zadają całą masę pytań. Kiedyś pytali czym się zajmuje i czy mieszkam z nimi tutaj. Odpowiedziałem, że ich ojciec oddał mi pod swoją nieobecność dom i ich pod opiekę. A jestem podróżnikiem i odkrywcą. A teraz gdy zobowiązałem się do doglądania domu, to spisuje swoje wspomnienia z wypraw. Oni naprawdę nie opuścili nigdy najwyższego piętra i jego pokoi. A z szacunku do nich, żaden właściciel ani ja nie zmieniliśmy w nich nawet najmniejszej rzeczy. Wszystko wygląda tak jak w dniu ich śmierci. Dlatego żyją w bańce niewiedzy. Nie mają pojęcia, że jestem profesorem historii i dlatego tak łatwo udaje mi się utrzymać swoje kłamstwo w ich umysłach. Nie znają nowej służby a ja powiedziałem im, że służbę odprawiłem i sam zajmuje się domem. Kiedyś wygadałem się do Emily, że piszę wiersze. Była zachwycona i już kolejnej nocy wsparta o moje ramię, gdyśmy spacerowali po ciemnym korytarzu na piętrze, kazała czytać mi strofy o miłości i uczuciu gorącym jak lawa. To niewiarygodne ale czułem prawie jest rozgorączkowany puls i bicie serca. Przy niej chyba i ja zacząłem tracić zmysły, łapiąc się na tym, że leżąc już samotnie w swoim łóżku - po pierwszej nocy przeniosłem sypialnie piętro niżej - myślę o niej jak o kobiecie mi przeznaczonej. Co tu dużo mówić. Zakochałem się w duchu A duch Emily zakochał się we mnie… Było to kilka dni później a raczej nocy. Nie mogłem zasnąć od natłoku niechcianych myśli. Co rusz zapadałem w półsen ale wcześniej czy później senne mary przynosiły mi jej oblicze, które całkowicie owładnęło mój umysł. Pragnąłem jej jak nigdy przedtem i natychmiast musiałem nasycić się jej zbawczą obecnością. Ubrałem się i zapaliłem lampę stojąca na sekretarzyku obok łóżka. Wziąłem jeszcze swoje okulary by lepiej widzieć w pomrocznej atmosferze zbliżającego się niestety świtu. Wspinałem się na właściwe piętro. Uderzyło mnie to, że dziś nie słyszę zwyczajowych o tej porze śmiechów i rozmów rodzeństwa. Nie dochodziły znikąd ich kroki a ciemność była tak samo pusta i głucha w całym spróchniałym domostwie. U szczytu schodów wychynąłem głowę najpierw na lewo w stronę jej sypialni. Drzwi były uchylone a tańczące na ich wewnętrznej stronie języki fal dawały do zrozumienia że w pokoju płoną świece, których oczywiście nikt poza nią nie mógł zapalić. Spojrzałem w prawo. Na końcu korytarza, drzwi na strych były szeroko rozwarte. Zapewne Edward bawił się w swoim ulubionym kąciku obok dachowego świetlika. Ruszyłem cicho w stronę jej sypialni. Będąc pod samym progiem, usłyszałem cichy szloch. Zajrzałem niepewnie. Emily siedziała plecami do mnie przy swojej, dębowej toaletce i rozczesywała gęste pukle włosów, zdobionym, srebrnym grzebykiem. Płakała cicho a szloch targał jej ramionami w nagłym, gwałtownym spazmie. Ja jak zwykle nie dostrzegłem jej odbicia lecz ona przecież musiała widzieć siebie w lustrze. Nie wiedziałem jak mam zareagować lecz tym razem moja ręką była szybsza od myśli. Cicho zapukałem, knykciami o futrynę, Odwróciła się natychmiast. Jej twarz była czerwona od płaczu a oczy kompletnie załzawione, lekko też spuchnięte. Makijaż rozmazał się po jej obłędnych rysach. Mimo tego wszystkiego nadal była piękna. Widząc mnie w progu, zajęła się jeszcze potężniejsza falą rozpaczy. Wstała i naprędce rzuciła mi się całym ciężarem w ramiona. Machinalnie ją utuliłem. Oparła mi głowę na piersi a jej dłonie uformowały się w pięści którymi mnie delikatnie okładała po plecach. Uchwyciłem jej głowę i ucałowałem delikatnie włosy. Szepcząc by się uspokoiła i powiedziała o co chodzi. Uniosła na mnie wzrok a woń fiołków z jej skóry prawie kompletnie mnie odurzyła. Nie widziałem jej nigdy w takim stanie i nie miałem pojęcia co mogło ją do takowego stanu doprowadzić. - Ach Panie Grimms - czułem jej łzy na swojej koszuli - Nie mogę już tak dalej. Choć wiem co Pan o mnie pomyśli. Nie mogę już tego skrywać. Kocham Pana i chce by Pan o tym wiedział. Jej płacz utonął wraz z twarzą w mojej koszuli. Mój Boże, tuliłem jej ciało tak gorąco i czule. Tak, może i zwariowałem ale teraz czułem wyraźnie bicie jej serca. Ono biło dla mnie i naszej spełnionej miłości. Znów spojrzała na mnie. - Gdy tylko mój ojciec wróci z Indii Wschodnich, przekażę mu, że pragnę być z Panem i chce by wydał zgodę na nasze zaręczyny. Niech mi Pan przysięgnie, Panie Grimms, że Pan mnie kocha i weźmie za żonę? Wiem przecież, że czuję Pan to samo w stosunku do mnie. Chwyciłem ją w objęcia brutalnie i złożyłem na ustach romantyczny i długi pocałunek. Czułem jak niewysłowiona rozkosz przechodzi przez jej ciało. I ja nie czułem nigdy większej i pełniejszej ekstazy. Czułem jej o zgrozo, gorące, młode ciało, którego pragnąłem wszystkimi zmysłami. Oderwałem się od niej dając zaczerpnąć sobie tchu. - Emily, jesteś moją. Od teraz i na zawsze. Wtedy bezduszny świt zabrał mi ją aż do najbliższej nocy. Szedłem, wysypaną białymi kamykami aleją parkową. Na tyłach posiadłości był piękny, stary ale zadbany i zrewitalizowany park. A przy nim angielski ogród pełen krzewów i kwiecia z najróżniejszych zakątków świata. Świt był jeszcze młody i tylko ptaki w koronach starych dębów i wierzb, towarzyszyły mi swoimi trelami ku miejscu mojego przeznaczenia. Na krańcach ogrodu, niedaleko granicznego, ceglanego murka było miejsce szczególne dla tej historii. Dwie mogiły z wiktoriańskimi nagrobkami. Jeden obok drugiego. Ich ciała spoczęły u stóp rozłożystego, posępnego grabu o prawie czarnej, pełnej zmarszczek, chropowatej korze. Od początku pobytu tutaj kazałem dbać ogrodnikom również o mogiły. Ta bliżej ścieżki należała do Edwarda. Odnowione niedawno litery złociły się w słońcu. Edward Neville 15 sierpnia 1848 - 28 listopada 1856. Ogrodnik położył malcowi, bukiet tulipanów i kilka zabawek. No i oczywiście butelkę z modelem brytyjskiej korwety. Nagrobek z tyłu tonął wręcz w kwiatach. Fiołki rosły tutaj na całej mogile. Te drobne kwiatuszki, pachniały tak intensywnie jakby chciały zabrać ze świata całą uwagę i skupić ją wyłącznie na sobie, Dodatkowo po obu jego stronach nasadzono krzewy róż ich krwiste kwiaty otulały miejsce spoczynku mojej ukochanej. Gdyby tylko sama mogła to zobaczyć. Z pewnością byłaby zachwycona z jaką dbałością i uczuciem dbam o miejsce ich wiecznego spoczynku. Emily Neville 3 marca 1838 - 2 grudnia 1856. Ułożyłem się obok niej, tuląc zimny, bezduszny kamień granitu i całując go czule wyznawałem jej miłość dozgonną i wieczną. Nie wiem sam ile spędziłem tam czasu ale gdy zwlokłem wreszcie swe ciało do powrotu, słońce stało już dość nisko nad horyzontem. Wróciłem i bez słowa wyjaśnienia, zamknąłem się w gabinecie z wyraźnym życzeniem by mi nie przeszkadzać. I zaiste nikt ze służby mnie nie niepokoił. Aż do ich uszu doszedł, jeden odgłos strzału. Majordomus wraz z kucharzem szybko wybili zamek i weszli do środka. Znaleźli mnie w fotelu przy biurku, z głęboko odchyloną głową i rozrzuconymi rękoma. Pod prawa ręka na dywanie spoczywała broń. Na rewolwer z biurka spływała świeża krew. Nawet nie wołali pomocy ani ratunku. Kucharz, w ostatniej posłudze zamkną mi jedynie oczy i przeżegnał się. Wyszli zamykając drzwi i po niedługim czasie wezwali służby. W testamencie ująłem wyraźnie że chce spocząć obok niej. I zgodnie z moją wolą tak uczyniono. Już pierwszej nocy po pogrzebie, gdy tylko słońce zgasło za horyzontem a sprzątaczka zamknęła wejściowe drzwi i odeszła patrząc smutno na posępne ciemne domostwo. Na ostatnim piętrze cicho zaskrzypialy drzwi pokoju po lewej stronie korytarza. Wyszła z niego szczęśliwa młoda para kochanków a ich śmiech niósł się po całym, cichym i mrocznym domu. - Edward mój chłopcze choć tutaj i baw się z nami. Mężczyzna wolał małego chłopca który w te pędy zbiegł po schodach prowadzących na strych, wtulił się w ramiona siostry i jej męża. Nie tęsknił już tak bardzo za ojcem. Miał teraz nową, wspaniałą rodzinę.
-
Wiąz samobójców. Sam wybrałeś to drzewo na miejsce spoczynku. U jego korzeni, Twa mogiła przeklęta. Pełna gnijącego listowia i zmurszałego drewna. Ktoś nawet postawił w niej krzyż. To na pewno nikt z naszych marynarzy. Wypełnia się nasza wola. Przeżyłem niejedna rzeź. Lecz żadna wroga flota nie była jak ta śmierć, bezduszna, agresywna. Boję się o swoją duszę. Boję się jej kradzieży. Wybrałeś sobie najprostszy jej rodzaj. Grzechy. Kiedy mnie biją, szarpią i drapią, upiory ofiar naszych przy każdej obranej drodze. Ty ich przyjacielu jeszcze z piekła podjudzaj. A ja wyłupię sobie oczy i wyrwę język. By nie widzieć i nie czuć. Od szaleństwa w malignie się odgrodzę. Wierszem to wszystko opiszę. Podaj mi tylko z tuszem przybór. Oczyma już tylko wyobraźni. Wyczuwam, wiązy stare, parkowe. Aniele śmierci! Ty rozkopałeś te mogiłę. Prowadzisz mnie do niej spokojnie. Pod skrzydłem z krwawych piór. Rozpłynę się w niej i z nią w te mgły cmentarne, zimne, listopadowe.
-
Przetarłem knykciami, zaczerwienione, przekrwione oczy. Nie pamiętam już do końca czy spałem poprzedniej nocy. Sennie, letargiczne obrazy mar. Snuły się ospale po marmurowych zdobieniach, kremowego sufitu. A może były to jedynie twory mej bujnej ostatnio wyobraźni. Mile połechtane i zbudzone do działania, wydarzeniami, które miały ostatnio miejsce. Właśnie te wydarzenia, dały początek pewnej dozie rozkładu zdrowego rozsądku w mych dotąd nienagannie uporządkowanych i racjonalnych myślach. Sprowadziły pod ten dach nieszczęsny, coś więcej niż tajemniczą niepewność. Zadomowił się tutaj strach i groza. Atakowały one jednak nie za dni, wesołych i pełnych entuzjastycznych uniesień. Lecz czekały na zachód tarczy, krwistego słońca ku falom bezkresnego, stalowoszarego morza. Dało się łatwo wyczuć jak ciepło wczesno letnich wieczorów, zagarniają pod swe skrzydła, blade jak śmierć suchotna, ćmy. Jak biesiadują, wirując i kołując u bierwion salonowego kominka. Jak furkoczą w szale uniesienia o rozgrzane, szklane osłony naftowych lamp. Po krzywych gzymsach i wybrakowanych, ceglanych murach, zagłuszane koncertem świerszczy, wspinały się ku rozwartym na oścież okiennicom, wydłużone w postaci nieziemskich, złudnych bestii, cienie. Poczęte od mgieł przedświtu. Osiadłe za dnia skwarnego w taflach skarlałych kałuż. Ukryte w załamaniach krzewów piwonii i róż. Przycupłe wśród, zroszonych żywicą konarów, w sadach i podleśnych, krętych scieżyn, zarośniętych dzikim powojem, ostrą trawą i młodym mchem co kobiercem swym zielonym wyszedł z kniei ku oczom ludzkim. Cienie te nie niepokoiły zmysłów, dopóki wyczuwały choć odrobinę życiodajnego światła u granic okien. Szeptały jednak raz głośniej, raz ciszej do ptaków, które zlatywały ku swym gniazdom na nocny spoczynek. Widać podniebni przyjaciele bali się ich niecnych zamiarów bo czasami do późna w noc niosły się wśród bukowych gałęzi i lipowych konarów ich podniecone i zwiastujące niebezpieczeństwo świergoty. Pierwsze gwiazdy, żegnały migocząc. Ukołysane w falach słońce. Przejmowały straż nad nieboskłonem. Musiały radzić sobie w poważnym osłabieniu bo księżyc nieśmiało wychynął jedynie spoza chmur. Był u schyłku żywota. Dziś noc ostatniej kwadry. Domostwo cichło. Mury i ściany wyłapywały coraz to mniej słów i poleceń tak domowników jak i służby. Tam ostatni raz zabrzęczała srebrna taca z serwisem do herbaty, Na korytarzu ostatni jęk wydały sypialniane drzwi. Z cicha przez nikogo już nie podjęte dopaliło się cygaro, pozostawione w kryształowej popielnicy. Ostatnie życzenie dobrej i spokojnej nocy. Dmuchnięcie, gaszące ostatnie zarzewie lampy. Jeszcze tylko powolne kroki na głównej drodze. To tylko stróż, idący ku bramie wjazdowej by zamknąć jej zamki aż do zbawczego rana. I jeszcze szczek niosący się w tą niespokojną, irlandzką noc. To owczarek stróża. Rad temu, że wypuszczono go z pomieszczeń kuchennych ku bezkresowi ogrodowych trawników i leśnych duktów. Tak słuchałem wsparty o poduszki, tych narodzin kolejnej nocy. Sen był tak samo odległy jak wtedy, kiedy ległem u Twego boku w tym łożu przed godziną. Wychynąłem przez ramię. Spałaś w najlepsze. Twe czarne włosy, rozsypały się wokół lica, turmalinowym zachwytem. Błyszczały refleksami fioletowych iskier, to znów lekko rudawym zabarwieniem przy lini skóry. Skóra Twa była idealnie blada, poetycko, erotycznie zabarwiona różem. Nie mąciła jej żadna skaza ani niedoskonałość. Dłonie zsunęłaś ku linii bioder. Były dziewiczo delikatne. Kremowoperłowe i podobnie do nosa usiane niesymetryczną linią piegów. Pierś Twoja opadała i wznosiła się miarowo. Sen był spokojny. Oddech Twój ciepły wionął na mój bark z nieprzymknietych warg. Na nocnym sekretarzyku od Twojej strony, nadal spoczywał Twój grzebień, lusterko z kości słoniowej i taca z winem i owocami. Butelka miała nietknięty nawet korek. Zasnęłaś dziś wreszcie bez pomocy wina i leków. Wtuliłem się w Ciebie i złożyłem pocałunek na Twe rozchylone usta. Objęłaś mnie przez sen i docisnęłaś się całą sobą do mnie. I choć wiem, że powinienem równie spokojnie odpłynąć w sen. To jednak męczył mnie od środka ten robak którego zwą sumienie. A chciałem tylko wrócić do tego co było. Co było moim sensem i szczęściem przez całe lata. Życie bez miłości i sensu w niej zawartym. Nie ma celu. Dlatego zrobiłem wszystko by Cię odzyskać. I teraz od tych trzech dni i nocy, czuję że odzyskałem moc i prawo do istnienia. A mury te odzyskały prawowitą i jedyną panią. Boję się nie tego co zrobiłem a tych cieni się lękam. Myślę że to Ci którzy przychodzą tu z cmentarza. Upominają się o swoją zgubę. Wtuliłem się mocniej w Twe rozorane rozkładem ciało. Niech spróbują zaprowadzić Cię do grobowca po raz wtóry. Wolę w miłości trenie, tutaj z Tobą gnić. Niż w żałobnym płaczu, przebitego stratą serca. Wołać Twe imię po wieczność. Na zimne i głuche ściany grobowca. W hołdzie E.A.Poe za ukazanie mi piękna, cmentarnych mgieł i cieni. Za mrok i grozę ukryte w poetyckim słowie gotyckiego piękna. Za wszystkie te długie lata spędzone pod mistrzowską protekcją jego dzieł.
-
Przez chmury rubinowe, boleśnie spuchnięte I przez obłoki żalem spęczniałe daremnym, Przez welony szarości – nad miastem rozpięte I niby krwią przesiąkłe – sadzy haftem ciemnym Wejrzeniem zadziwionym patrzy słońce rude Na domów i pałaców – istnienia rozdarte, Złamane kości katedr – kiedy brakło cudu I krypty – łopatami wybuchów otwarte I kryje złote oczy za mglistą woalką, Wzrok odwraca od dzieła – ognia i zniszczenia, Od tej pod stosem cegieł– nadpalonej lalki, Zgubionej rękawiczki – w kolorze cierpienia. Zaś niebo na ten cmentarz – co dziełem żywiołu Gęsto roni łzy ciężkie – o barwie popiołu…
-
Widmo na grobem pochyla niebyt z czasu wyciąga drobinki wspomnień w odłamkach lustra odbite życie zgaszone oschłej mowy zaklęciem. Na ziemi było losu odmieńcem spowitym dziwną fantazji szatą marzyło ścieżką zmyślonych monet w rzuconym światu samotnym cieniu. Wrony cmentarne dziobią wspomnienia znicze spaliły papieru skrawki goście zabrali pamięć do domu pora do nieba niestety wracać.
-
Piękno w ciemności Widziałem, jak pławiłaś się w mroku, Tak uparcie szukałaś cienia, Gdy spojrzałem w twe oczy głęboko, Nie dostrzegłem przerażenia. Widziałem cię samą na cmentarzu, Jak szukałaś mojego istnienia, Kopałaś zatopiona w pragnieniu, Tak bliska ci była ziemia. Widziałem, jak mierzi cię świętość, Ubranych w purpurę krów, Nie zaprzeczysz, że pachnie ci słodko, Lucyfera bluźnierczy kult. Widziałem, jak drżysz przerażona, Od zesłanych przeze mnie snów, W końcu znalazłaś mnie piękna, Na zawsze będę twój. PS: Tak mnie naszło na mroczne klimaty, pociągające oblicze zła, ale też niebezpieczeństwa z tym związane.
-
Kontekst Tracę wątek szybciej, niż kończę początek Kątem oka widzę zatarty kontekst Wolę Boga przyjmuję bez pieczątek na dokumentach, jednak wolę Boga, który oszczędza wrzątek: jak wola jest letnia, to ja jestem święta, wśród łąk wrażeń i zrażeń, się parzę jak mięta Nie pokażę wam marzeń gdyż mi nikt nie rozkaże, a nienawidzę nakazów; ten inicjatywy mnie nęka Niby człowiek jest żywy, póki jego ręka nie zatonie w betonie i się stanie cmentarzem w cementach, zgubionym w nie swoim planie, na polanie nikłego piękna, a zaczęty wątek stanie się stosem szczątek Więc jaki był kontekst?
-
Rzędy tablic kamiennych chylą swoje skronie Przygniecione ciężarem niezliczonych kropli, Jesienno-rdzawych liści i obrzmiałych sopli. Chór głosów zaśniedziałych wśród zieleni tonie. Wiele się już poddało, leżą przełamane, Gwiazdy miast na niebiosach murszeją w drzew cieniu, Karleją z każdym rokiem i schną w zapomnieniu, Jak ziarna na pustyni przypadkiem zasiane. Jakże wymownym znakiem jest, mówiąc nawiasem, Pomnik wystawiony przez inne inżyniery: Żelbetonowe słupy z kablami nad lasem. Nie dziwi mnie ów wyraz o pamięci szczery, Bo gdy zbłądzę w tym lesie, dręczy mnie myśl czasem Czy kto czytać dziś umie hebrajskie litery?
- 7 odpowiedzi
-
6
-
- holokaust
- mała ojczyzna
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
noc środek cmentarza grób a ja w nim i nad nim stoi łopata w mym ręku ciemność tylko księżyc i gwiazdy tylko chmury przenikam szpadlem budzi mnie niesmak koszmaru w ustach zimna ziemia włazi pod skórę wstaję lewą nogą w grób pięć prób i grząski grunt niebo spada mi na łeb na żyję jeszcze chwilę lecz to niedoczekanie połowa już martwa pode mną trumna w połowie otwarta co druga komórka poza zasięgiem mojego ciała co drga mroźnym ramieniem ziemię otulam pusta glowa gnije bezdźwięcznie biję się w pierś na pogrzeb tonę w błocie choć odpływam by postać w tłumie grzebiacym mnie żywcem odkładam lopatę zroszoną na potem nic więcej złego stać się nie może udziałem tej nędznej istoty czegoś tam dokonał w zasadzie żywota miał parę zawodów głównie miłosnych zasypywany oczekiwaniami nielepszych nienajgorzej udawał że mu się udaje nie ma już nikogo na cmentarzu gdy przez nieutwardzony grunt przebija półżywa dłoń w przygaszonym świetle zniczy reka upiora wygląda obłędnie więc chociaż to mu wyszło z grobu na dobre
-
- przemijanie
- horror
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
chociaż słońce miedziane rozpiera się w puchu i seledyn ozimin wznosi czuły wietrzyk i tombakiem się błyszczy z dala gąszczu szmaragd to jednak nie wszystka tam jestem
-
Zamknijcie to okno! Bo szaleństwo wieje, a jego odór rani moje oczy. Ptaki z przesytu wrażeń pikują jak kamikadze, co chwilę wpadając w mury domu. Tylko kruki odczuwają w żyłach requiem i mruczą melodię na wspak. Róże przy płocie z wrażenia więdną... Niebo chyli się do wymiotów, bo obłęd wiruje jak tornado. Tu na cmentarzu nie jest bezpiecznie, mimo kilku dobrych centymetrów marmuru, mimo szczelnej szpachli - czuć strach... Lecz może nie szaleństwo a wieczność, mnie przeraża aż tak!!