Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Leszek_Dentman

Użytkownicy
  • Postów

    1 458
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Leszek_Dentman

  1. Nie załapałem, Jay. Szef samoochrony (ten od pasiastych krawatów), to przecież Endrju.
  2. Licho ich wie... Ja już widziałem taki portal gdzie pisało się w nawiasach { } Zmień na kwadratowe i będzie dobrze.
  3. Teraz coś się zaczyna dziać. Błędów nie dostrzegłem- poza błędami formatowania. Tutaj znaki sterujące html wstawia sie pomiędzy nawiasami kwadratowymi . Z ocena jeszcze sie jednak wstrzymam, na razie zbyt mało materiału.
  4. Aksjo, skłamałem. Tak naprawdę, to sypiam nago, ale nie mów nikomu.
  5. I znowu sra półgłówek. ;-))) Muszę wydrukować i przeczytać w ustronnym miejscu, w ciszy zakłócanej jedynie szumem spływającej kaskady.
  6. lewa forsa
  7. łapówka dla kalosza ;-)
  8. i tak najlepsza jest "trzecia połowa", bo wtedy zaczynają się bijatyki (to tylko dygresja) karny
  9. to była kontynuacja świstaka, kaloszu jeden.
  10. sędzia piłkarski
  11. sreberko
  12. czekolada wedel
  13. seks
  14. gadu- gadu
  15. koziołek
  16. bar mleczny
  17. Jak sama nazwa wskazuje, to jest kontynuacja. Część pierwsza na "Z", a część 1 1/2 poniżej.
  18. Dzięki Robert. Napisałem dojrzałem, zmieniłem na ujrzałem, a "do" zostało.
  19. To jest znacznie lepsze, niż Katharsis. Niemal doskonałe. Pięknie namalowane, przesycone tajemnicą, odwołujące się do głębi uczuć. Nie wiem, czy nie powinno stanowić samodzielnej całości... Miałbym zastrzeżenie do zdania:Jeszcze nie wiem, na jakim fundamencie zbuduję swoje drugie życie - trochę sztuczne i pomatyczne.
  20. Mi, albo mnie zależy od akcentu w zdaniu. W tym przypadku akcentujesz właśnie ten zaimek.
  21. krzyknął na tył restauracji - jakoś tak... Zadać się mogło - zdawać? projektowano ten wyszynk - wyszynk, czy szynk? (wyszynk, to chyba prawo do sprzedaży alkoholu?) pod ścianą, leżała butelka po “Balantine”, spełniająca funkcję świecznika - zmieniłbym szyk na: pod ścianą leżała,spełniająca funkcję świecznika butelka po “Balantine”, próbując utrzymać pionową postawę zaczął zmierzać w kierunku drzwi - po co zaczął? Jest wpół - jest pół do... przynajmniej nie mi - w tym przypadku jednak powinno chyba być "mnie" Dobra historia, fajny język. Należałoby się chyba wyjaśnienie co to jest Mekka. Może pisząc "Mekka"? P.S. Skąd u Ciebie takie dziwne cudzysłowy?
  22. Może i masz rację, Krzysztof, zważ jednak, że mój bohater jest pisarzem i nie wyzbył się do końca tendencji do trochę pompatycznych sformułowań. Poczekam jednak na to co powiedzą inni. Vox populi, vox Dei.
  23. Krzyśkowi Zatrzymałem mojego starego volkswagena pod mostem. Postałem chwilę nad ciemnym nurtem rzeki, po czym wyjąłem z bagażnika moje koło ratunkowe- starą, znalezioną na złomowisku felgę, oraz linkę holowniczą. Przywiązałem linkę do felgi, po czym owinąłem ją kilkakrotnie wokół szyi i ponownie stanąłem na betonowym nabrzeżu. Drgnąłem gwałtownie na dźwięk dziwnego, starczego głosu: –Musisz? Obejrzałem się za siebie. Pod betonowym przęsłem, na stercie kartonów ujrzałem w panującym półmroku jakąś postać. –A co ci do tego? –Nic. Pytam tak sobie... –Muszę. –Dobrze się nad tym zastanowiłeś? Ja wielokrotnie o tym myślałem, ale zdecydowałem się na pozostanie po tej stronie, choć zapewne mam o wiele więcej powodów od ciebie, by zobaczyć co jest po drugiej. –Co ty tam wiesz. Skoro nie podjąłeś ostatecznej decyzji, to znaczy nie wiesz co znaczy desperacja i świadomość bezsensu życia. –To ci się tylko tak wydaje. Zawsze najbardziej boli to, co boli w danej chwili. I każdy uważa, że to właśnie jego dotknęło największe nieszczęście. Chcesz posłuchać? A może wolisz opowiedzieć o sobie? –W porządku. Możemy pogadać. Odczepiłem felgę i położyłem na nabrzeżu. Z kieszeni płaszcza wyjąłem paczkę papierosów i zapałki. Podszedłem do niego. –Siadaj. Albo się połóż. –Palisz? –Jak mam... Poczęstowałem go papierosem i podałem ogień, a następnie sam zapaliłem siadając na kartonach. Przez chwilę paliliśmy w milczeniu, przyglądając się sobie z uwagą. Jego poorana zmarszczkami, zarośnięta siwą szczeciną twarz powiedziała mi, że musiał być chyba bardzo stary. Niezwykle wychudzona sylwetka świadczyła o poważnej chorobie, lub chronicznym niedożywieniu. Stary pierwszy przerwał milczenie: –No co, przyjrzałeś mi się dobrze? To ile według ciebie mam lat? –Bo ja wiem... Sześćdziesiąt- powiedziałem ostrożnie nie chcąc go urazić, ponieważ równie dobrze mógł mieć siedemdziesiąt, albo i więcej. –Ha, ha– zaśmiał się.- Czterdzieści sześć. Kurczę. Tylko o pięć więcej ode mnie. –Czterdzieści sześć, kolego. Aż czterdzieści sześć, choć te moje dorosłe lata można by spokojnie przemnożyć przez dwa. No dobrze. Kto zaczyna? Może ty? Na imię mam Zygmunt, dla prostoty mów mi Zyga. A ciebie jak zowią? –Dlaczego nie? No to posłuchaj. Na imię mam Kajetan- jak dla ciebie Kajtek– Zapaliliśmy po kolejnej fajce, a ja zacząłem opisywać swoją historię. –Jestem pisarzem. Właściwie byłem pisarzem. I to dosyć znanym. Wydałem kilka książek, osiągnąłem niezły status materialny. Miałem żonę, dzieci, dom, samochody... I wtedy rozpoczął się dramat. –Żona zdradziła, dzieci zaczęły pić, albo ćpać... –Nie, nie to. Przynajmniej na początku. Po prostu nastąpił moment, w którym nie potrafiłem już nic napisać. Wszystko zaczęło się walić. Zacząłem szukać natchnienia w alkoholu i dragach, sprzedałem jeden, potem drugi samochód- a zapewniam cię że nie były to małe Fiaty i staczałem się coraz bardziej. Żona rzeczywiście mnie porzuciła, dzieci nie zeszły- co prawda- na złą drogę, ale po prostu się mnie wyrzekły. Zostałem sam, bez perspektyw i bez środków do życia. Ot i wszystko. –Zyga zamyślił się przez chwilę. –I uważasz, że to jest wystarczający powód, do tego, by z sobą skończyć? –A znasz lepszy? Wtedy opowiedział mi swoją historię. Nie wiem, czy życzyłby sobie, by ją opisać, dlatego powiem tylko, że jego całe życie składało się z pasma udręk, poniżeń i cierpień. Opowiedział mi również o tym, jak cudem wywinął się śmierci z powodu nieuleczalnej- jak się powszechnie uważa- choroby, i o tym, jak na koniec został bezdomnym. Tak, on na pewno miał o wiele więcej powodów do samobójstwa. –Powiedz mi, dlaczego jednak nie skończyłeś z sobą. –Wiesz, istnieje coś takiego jak wiara i nadzieja. Wierzę, że jeszcze wszystko może się odmienić. –Może dla ciebie. Ja niczego nie umiem. Umiem jedynie, to znaczy- umiałem pisać. Teraz już nie potrafię. Żyć na twój sposób też nie potrafię- dla mnie byłoby to tylko powolniejszym sposobem na umieranie. –A o czym były te twoje książki? –O czym? Czy ja wiem... O życiu... Tak, o życiu. –Dobra, dobra! Wszystkie książki są o życiu. Konkretnie. Z czego czerpałeś pomysły? –No, właśnie z życia. Pisałem o swoich znajomych, o środowisku w jakim żyłem, o sprawach ludzi, których znałem, lub znał ich ktoś, kogo ja znałem. Oczywiście, to nie były do końca prawdziwe historie, lecz stanowiły zaczyn tego ciasta, które potem formowałem i piekłem. –A teraz zabrakło ci tematów... Czyli inaczej mówiąc- studnia wyschła i nie da się z niej już czerpać? –Coś w tym rodzaju. –A nie przyszło ci przypadkiem do głowy, że można wykopać kolejną studnię? –Nie bardzo rozumiem. –Wybierz się mentalnie na inną planetę, do amazońskiej dżungli, na dno oceanu, albo do jakiegoś- choćby nieistniejącego miasta- i drąż. Gdzieś tam musi być miejsce, w którym można wykopać studnię. Studnię z której będziesz mógł czerpać do woli. Zostaw tu, obok mojego barłogu swoje koło ratunkowe i idź. Jeśli ci się nie uda wrócisz. Przypilnuję go do twego powrotu. Pożegnałem się z Zygą, zostawiłem mu papierosy i wszystkie pieniądze, jakie udało mi się wysupłać z portfela i kieszeni, oraz jedyną wartościową rzecz, jaka mi pozostała z dobrych czasów- płaszcz z wielbłądziej wełny. Wsiadłem do swojego gruchota i odjechałem. Po dwóch miesiącach podjechałem ponownie pod most- tym razem nowym, przyzwoitym wozem, w bagażniku którego miałem cały karton Marlboro i butelkę Smirnoffa. Gdy dojeżdżałem, ujrzałem oddalający radiowóz, oraz karawan w którym zamykano drzwi. Gdy zaparkowałem, karawan również ruszył. Podszedłem do miejsca zajmowanego kiedyś przez Zygę. Ujrzałem starą felgę, do której przyczepiony był kawałek tektury, na której widniał nagryzmolony ołówkiem napis: MYŚLĘ, ŻE WYKOPAŁEŚ TĘ STUDNIĘ.
  24. Nie musiałem szukać zbyt długo. Po przejściu kilkudziesięciu zaledwie metrów, Ujrzałem neon: SZ_ATY. Wszedłem do wnętrza i miałem ochotę uciec z niego jak najszybciej z powodu zaduchu, ale sprzedawca zagrodził mi drogę do wyjścia, rozejrzałem się więc się wokół. Na wbitych w ściany gwoździach, na porozwieszanych we wszystkich kierunkach sznurach, lub po prostu, na podłodze wisiały, lub leżały niezliczone sztuki wszelkiej maści, fasonu i rozmiaru garderoby. Widząc te ciuchy zapytałem diabła – sprzedawcę. – Jaja sobie z klientów robicie? Neon nad wejściem obiecuje szaty, a co oferujecie? Sprzedawca ujął w rękę kij od szczotki, wychylił się na zewnątrz i postukał nim w reklamę. Neon przygasł na moment. Gdy rozbłysnął na nowo, można było odczytać słowo „SZMATY”. – Przepraszam – rzekł sprzedawca – on często robi takie kawały, ale stali bywalcy mają to gdzieś, a pan, widzę – nowy w tej okolicy. Czym mogę służyć? – Muszę kupić coś do ubrania. Najchętniej jakiś garnitur, kilka koszul, no i dżinsy. Sprzedawca wyłożył na ladę całe naręcza rzeczy. Koszule, na oko były dobre, wziąłem więc do przymierzalni tylko jakieś dżinsy i dwa garnitury. Zasunąłem za sobą zasłonkę i zacząłem wkładać spodnie. Jakoś tak dziwnie mi się je zakładało, a kiedy już je ubrałem do końca stwierdziłem, iż z przodu jakoś dziwnie odstają, w tyle zaś są jakby zbyt wąskie. Przywołałem sprzedawcę. – O co chodzi? – zapytał, lecz spojrzawszy na mnie, nie czekając na odpowiedź roześmiał się na całe gardło. – Co cię, do diabła, tak śmieszy!? – Szanowny pan założył tyłem do przodu. – Jak to? Przecież rozporek jest z przodu. – Ha, ha, ha. Rozporek z przodu – a którędy moglibyśmy wówczas wystawiać ogon? – No, niby tak, ale ja nie mam ogona, a rozporek służy do czegoś innego. – Do czegóż to ma służyć rozporek? – Jak to, do czego? Do sikania. – A, po co? Nie można sikać po nogach? Wszyscy tak robimy i jest dobrze. Chcąc, nie chcąc założyłem spodnie na sposób diabelski. Okazało się, że leżą znakomicie. No cóż, sikał będę na sposób damski i po sprawie. Garnitur też leżał całkiem nieźle, a sprzedawca, dodał mi dwa gratisy w postaci t-shirtów z nadrukami. Na jednej: J. D. GERENATKA MUSI ODEJŚĆ, a na drugiej: NIECH ŻYJE J. D.GERENATKA. Cena jaką mi podał wydała mi się dość przystępną, ale i tak udało mi się wytargować trzydzieści hellarów. Ze sklepu wyszedłem w dżinsach i podkoszulku, a garnitur i piżamę włożyłem do reklamówki. Zapytałem jeszcze, gdzie mógłbym kupić buty. Sprzedawca spojrzał na mnie jakoś dziwnie i powiedział: – Pójdzie pan w prawo, na drugiej przecznicy skręci w lewo, na ulicę Pacanowską i w trzeciej kamienicy po prawej stronie przejdzie pan przez sklepioną bramę na podwórze. Tam znajdzie pan to, czego potrzebuje. Podziękowałem i opuściłem sklep. Jak zdążyłem się zorientować, tutaj nawet w ciągu dnia panuje półmrok, a teraz zapadła całkowita ciemność, rozjaśniana przez nieliczne latarnie i płonące na ulicy koksiaki i metalowe beczki po olejach. Poszedłem zgodnie ze wskazówkami sprzedawcy i znalazłem się na podworcu. Na jednej ze ścian widniał wielki szyld: „BLACKSMITH & HARDWARESTORE – McUSHINSKY”. Natychmiast dopadły mnie dwa obnażone do pasa diabły i zaprowadziły do pomieszczenia, które okazało się być kuźnią. Zanim zdążyłem zaprotestować, zostałem podkuty. Po uiszczeniu zapłaty udałem się do hotelu. Z daleka dojrzałem neon: „ HOTEL POD UPADŁYM ANIOŁEM”. Widoczne z bliska liszaje na tynku i powybijane szyby w oknach świadczyły niezbicie, że sam hotel też jest „upadły”. Cóż jednak miałem czynić? Szukać Ritza? Wszedłem do holu. Za kontuarem recepcji stał stary, chudy diabeł z chytrymi oczkami. Na przyczepionym do kamizelki identyfikatorze przeczytałem: Starszy Recepcjonista J.U. d’Ash. Szlachcic – pomyślałem, a wygląda jak ostatni oprych. – Dobry wieczór. Chciałem wynająć pokój. – Na długo? – Na razie na jedną noc. – Z klimatyzacją, czy bez? – Z klimatyzacją. – Trzydzieści. Z góry. Wyciągnąłem z kieszeni banknot stuhellarowy. – Mowy nie ma. Przyjmuję tylko w brzęczącej monecie. Wysupłałem z kieszeni garść monet. Szybko odliczył trzydzieści hellarów, po czym wręczył mi klucz. – Trzynastka. Pierwsze piętro, po lewej. Wspiąłem się po trzeszczących schodach na piętro i odszukałem swój pokój. Gdy otworzyłem drzwi, w pierwszym odruchu chciałem uciec, ale w końcu przekroczyłem próg. Nie będę szczegółowo opisywał tej nory, ale skojarzyłem ją z kubrykiem na czternastowiecznym statku. Poszukałem ręką włącznika i zapaliłem zwisającą na kablu żarówkę. Rzuciłem zakupy na wyro i zacząłem bezskuteczne poszukiwania klimatyzacji. Zszedłem więc do recepcji i wyskoczyłem z mordą na d’Asha. Recepcjonista zaklął szpetnie i udał się ze mną na górę. Gdy weszliśmy razem do pokoju warknął: – Jak to nie ma? A to co? – wskazał łapą na pozbawione szyb okno. – To jest klimatyzacja? To jak wygląda pokój bez niej? Skinął na mnie i opuściliśmy pokój. Zaprowadził mnie do jakiegoś innego i otworzył drzwi. Bijący z wnętrza zaduch, niemal mnie zabił. Zapalił światło. – Proszę spojrzeć. Wsadziłem głowę do środka. Okno było zabite dyktą. Przeprosiłem więc mego cicerone i udałem się pod trzynastkę. Poszukam jeszcze toalety, załatwiłem fizjologiczne potrzeby, umyłem ręce i twarz w kapiącej z kranu rdzawobrunatnej, wodopodobnej cieczy i rzuciłem się na posłanie. Jednakże głód nie pozwalał mi zasnąć, postanowiłem więc wyjść z hotelu, by poszukać jakiejś knajpy. Gdy tylko wyszedłem na ulicę, dostrzegłem biegnących w jednym kierunku – pojedynczo i grupami – diabłów. Chwyciłem za ramię jakiegoś wyrostka. – Gdzie wszyscy tak pędzą? – Na festyn. – A co się tam dzieje? – Będzie pieczenie boczku. Puściłem go i podążyłem w tym samym, co wszyscy kierunku. Już po chwili znalazłem się na obszernym placu. Jakiś jegomość w katowskim kapturze na głowie właśnie obwieszczał gromkim głosem: – A teraz zapraszam na główną atrakcję naszego festynu – przypiekanie boczku. Odsłonił kotarę i moim oczom ukazało się ognisko nad którym był zawieszony człowiek. Przez pożyczoną od jakiegoś diabła lornetkę dojrzałem wysokiego mężczyznę w góralskich portkach i wysokiej czapce. O qurna! Janosik! Kat podsycił ogień, który zaczął sięgać boku skazańca. Janosik zaintonował „Góralu, czy ci nie żal...”. Zrobiło mi się go żal i straciłem apetyt, nie tylko na boczek. Odszedłem z miejsca kaźni. Idąc powoli zauważyłem szyld z napisem CINEMA. Nie miałem ochoty na sen, więc postanowiłem coś obejrzeć. Rozglądając się po holu zauważyłem całe mnóstwo afiszy – same horrory, thrillery, pornole i filmy akcji. Spojrzałem na repertuar. Duża sala – Nowe przygody Frankensteina Średnia sala – Roman ceporęki Mała sala – Koszmar wielkiej dupy Ceny biletów: 10 hellerów Pokręciłem głową z dezaprobatą, wtedy podszedł do mnie bileter. – Szanowny pan, życzy coś specjalnego? – Dlaczego nie? Skasował do kieszeni pięćdziesiąt hellerów, po czym założył mi opaskę na oczy i poprowadził dziwnie krętą, prowadzącą to w górę, to w dół drogą, aż znalazłem się w niewielkiej, wypełnionej w połowie widzami sali projekcyjnej. – Jeśli będzie chciał pan wyjść, proszę nacisnąć na przycisk. Zasiadłem w fotelu, a po chwili rozpoczął się seans. Puścili „Przeminęło z wiatrami”. Okazało się, że film był w tureckiej wersji językowej z napisami w języku Suahili, a na domiar złego kopia była tak zużyta, że nie dało się oglądać. Po kilku minutach nacisnąłem przycisk. Rozległ się potężny dźwięk syreny, jakby ogłoszono alarm przeciwlotniczy. Bileter pojawił się w ciągu kilku sekund. Ponownie założył mi opaskę i wyprowadził z sali. Zdegustowany wyszedłem na ulicę i udałem się w kierunku hotelu. Po drodze zaczepił mnie mały gazeciarz i wcisnął do ręki najnowszy numer Lucyferalnej Gazety. Rzuciłem mu pięćdziesiąt hellcentów i wróciłem do hotelu. Przy mdłym świetle żarówki nie udało mi się odcyfrować nic, prócz nagłówków: Smołagate, Skład Przyzby Krzywoprzysięgłych, Nowy nabytek Muzeum i jeszcze kilka innych, mniej interesujących. Zgasiłem światło i zamknąłem oczy. Zapadłem w płytki, niespokojny sen. Śniły mi się kotły z wrzącą smołą, Madejowe Łoża i inne wymyślne machiny służące do zadawania tortur. Rano zapoznałem się ze składem Przyzby Krzywoprzysięgłych: Pedro Bernardo o Luis Paolo Antonio Ronaldinho da Costa de Salasaar Petrus Canalaris-Urina Mugabi Tarantulla Reaksja Piekielna Hymen Diabelska Achillea Barbarus Nanna Rumiana Merry Juana Andrus Diabello Modest Cenzor Re-Fren Tryton Stentor Gdy następnego poranka dotarłem przed gmach sądu, ujrzałem, że jest otoczony kordonem Samoochroniarzy, a wokół hali uwijała się grupa strażaków w maskach przeciwgazowych. Nikogo nie chcieli przepuścić. Spotkałem Asherotha. – Dzisiejsza rozprawa odwołana. Jakiś dywersant wtargnął nocą do budynku i pokropił go wodą święconą, a na domiar złego okadził kadzidłem. Dezaktywacja potrwa cały dzień. Jeśli ma pan ochotę możemy wybrać się do jakiegoś lokalu na małego szatana i duże mleko od wściekłej krowy. Przy okazji opowiem panu co nieco o krzywoprzysięgłych. Nie muszę chyba wyjaśniać, że propozycję adwokata przyjąłem z wdzięcznością... Poszliśmy do jakiejś knajpy. Jej wnętrze nie kojarzyło mi się bynajmniej z restauracją hotelu „Sobieski”, lecz raczej stołówkę z najgorszego snu więźnia Alcatraz. Zasiedliśmy przy chwiejącym się stoliku, a Asheroth zamówił kawę i pół litra. Czekając na kelnera rozłożyłem gazetę. – Mam tutaj cały skład Przyzby Krzywoprzysięgłych. Proszę mi coś o nich opowiedzieć. Przewodniczącym jest Pedro Bernardo Luis Paolo Antonio Ronaldinho da Costa de Salasaar. Co to za jeden? – Konkwistador, posiekany na kawałki za gwałt dokonany na lamie. Do tej pory ciężko mu się jest pozbierać do kupy i co chwilę się rozpada. Wyjątkowa swołocz. – Pocięty na kawałki za gwałt na lamie? To sodomia była tak ciężko karana? – Niekoniecznie. Ale to nie była zwykła lama, lecz Dalaj Lama. – Z zawieszonego nad barem telewizora marki Satanyo dobiegł charakterystyczny dżingiel, a na ekranie ukazał się napis: TV ARDOWSKI WIADOMOŚCI PIEKIELNE, po czym pojawiła się postać młodej diabliczki, siedzącej w wielkim kotle z gotującą się smołą. – Niech pan nie wierzy w to co oni pokazują – powiedział mój obrońca. – Kotły z gotującą się smołą, są tylko w telewizji. W rzeczywistości, od dawna w piekle nie ma już smoły. – Znaczy się, idziecie z duchem postępu... – No, niezupełnie. Wszystko przez ten fatalny kontrakt, zawarty przez J.D. Gerenatkę – dyrektora Departamentu Aprowizacji, w Ministerstwie Spraw Piekielnie Ważnych. – Kontrakt? – Tak, spisała cyrograf z prezesem koncernu Sęplen, ale na skutek popełnionych błędów formalnych, nie tylko nie otrzymujemy żadnych dostaw, to musimy płacić ogromne sumy odszkodowania. I to w legalnej forsie. Niestety... Piekło schodzi na psy. – Aha, to o to chodzi, w tym artykule w Lucyferalnej Gazecie... Nie zdążyłem go jeszcze przeczytać. Z telewizora dobiegał głos diablicy: – Witam diabelnie gorąco wszystkich telewidzów. Nasze dzisiejsze wiadomości rozpoczynamy z relacji sprzed gmachu Sądu Przedostatecznego. Na ekranie pokazano sceny sprzed gmachu sądu. Pośród wielu gapiów i samoochroniarzy mignęła przez moment moja twarz. – Staje się pan sławny, panie Leszku – zażartował Asheroth. – Łączymy się obecnie z redaktorem Matołkiem, naszym specjalnym wysłannikiem, przebywającym przed gmachem sądu. Halo, Matołek! Czy mnie słyszysz? – Słyszę znakomicie. – Opowiedz co się tam dzisiaj wydarzyło. – Może lepiej poproszę o wypowiedź Komendanta głównego Samoochrony, pana Endrju Endrju. Kamera pokazała rozmówcę reportera. – Panie Komendancie, nasi telewidzowie czekają na wyjaśnienie dzisiejszego niezwykłego wydarzenia. Co już wiadomo o sytuacji i jakie mogą być tego konsekwencje? – Otóż, panie redaktorze, na skutek karygodnej niefrasobliwości oraz braku odpowiedzialności ze strony straży sądowej (świadomie mówię małymi literami), dzisiejszej nocy do gmachu wtargnęła grupa terrorystów bezczeszcząc go przy użyciu wody święconej i kadzidła. Na szczęście, dzięki czujności podległych mi służb nie doszło do tragedii i obecnie usuwamy skutki zatrucia środowiska, przy pomocy wszystkich dostępnych środków. Jednostka antyterrorystyczna podjęła również odpowiednie działania i myślę, iż lada chwila ujmiemy przestępców. Pragnę jeszcze tylko dodać, że winny zaniedbania komendant straży musi odejść. W tym momencie do komendanta podszedł jeden z Samoochroniarzy . – Wodzu, wiadomość dla pana! – Przepraszam pana oraz telewidzów, za chwilę powrócimy do naszej rozmowy. Komendant Endrju oddala się. Oko kamery podąża za nim, i pokazuje wchodzącego do niewielkiego, drewnianego pomieszczenia. Po kilkunastu sekundach wychodzi i powraca do reportera. – Miałem rozmowę komórkową. Grupa antyterrorystyczna ujęła dwunastu zbrodniarzy. Na razie jedenastu idzie w zaparte, ale jeden – za niewielkie pieniądze obiecał mówić. – Dziękuję panu Matołkowi oraz Komendantowi Endrju Endrju – powiedziała prowadząca wiadomości. – Przechodzimy do dalszych informacji dnia, ale zanim to nastąpi zapraszam na reklamę. Firma SATANYO przedstawia nowy model komórki. Nasza komórka występuje wersji dwu- cztero- i dziesięcioosobowej. Wszyscy, którzy podpiszą umowę na wieczność, przez rok będą mogli korzystać z rozmów bezpłatnych. Dla mobilnych wersja na kołach! Dla stu pierwszych abonentów piekielnie atrakcyjna, ekskluzywna wersja pokryta czerwoną blachodachówką. ZAPRASZAMY DO NASZYCH SALONÓW.
  25. A ja ci mogę postawić nalewkę na figach.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...