-
Postów
257 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez Simon Tracy
-
@Berenika97 On poznał świat i jego działanie. Dlatego woli życie zdala od cywilizacji.
- 3 odpowiedzi
-
1
-
- dekadentyzm
- dekadencja
-
(i 6 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Sznur dla grzeszników a pieśń dla pielgrzymów
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Berenika97 Mam pewien pomysł i muszę się wreszcie zmusić do napisania kontynuacji- 4 odpowiedzi
-
1
-
- średniowiecze
- ballada
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Sznur dla grzeszników a pieśń dla pielgrzymów
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Miło mi poinformować, że zasiadłem do pisania kontynuacji przygód Orlona i reszty kompanii z "Boże szelmów... pobłogosław króla". Jeśli się przyjmie miłym komentarzem to będę pisał dalej. Kolejny katolicki zdawać by się mogło dom, pełny gorliwych uczniów i słuchaczy słowa chrystusowego, zamknął im odrzwia prawie na równi z ich umęczonymi, steranymi pogodą i trudami wędrówki licami. Orlon miał już serdecznie dosyć tułaczki od drzwi do drzwi. Noc była już w pełni. Księżyc stał wysoko a jego światło to biło pełną mocą, srebrzystej poświaty to znów gasło nagle, przykryte chmurami pędzonymi przez wsciekle zawodzący wicher. Na poziomie bruku było jeszcze gorzej. Dojmujące, lodowate zimno, oblepiało ich spocone oblicza i wkradało się z łatwością pod gruby materiał habitów. W trakcie dnia kilkukrotnie padało, więc przemokli do cna jak bezdomne kocięta. Teraz deszczowe chmury rozmyły się na mniejsze, porwane strzępy gdzieś wśród delikatnie ośnieżonych już masywów gór wokół doliny. Sunęli jak najprawdziwsi gorliwi i świątobliwi pątnicy. Krok za krokiem. Posuwistym i podagrycznym zarazem. Sandały ich oblepione glinianym błotem i skrwawione zapewne łajdacką krwią, podrzędnych łotrzyków i zawalidrogów, mogliby sprzedać je jako relikwie mężów i ojczulków zakonnych co w świętości swej dozgonnej i słusznej pielgrzymowej pokuty, nawracają istoty boże na łaskę Pana a gdy trzeba to walczą słowem świętym z pogańskim zabobonem, czarną magią a najrychlej ze zwykłą głupotą plebsu. Chodzili od domu do domu w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Niczym z opowieści o świętej rodzinie, błagali równie żarliwie każdego zbożnego człeka co im się w progu objawił o strawę i siennik. Jak i w biblijnym Egipcie i im tu w tej zepsutej i rozoranej rozkładem wiosce fortuna fikuśna nawet nie język a całą nagą rzyć bladą objawiała ku uciesze chyba jedynie pijanych w trok i upodlonych dychawicznym kaszlem nędzarzy, których ułożone w rynsztokach ciała, cuchnęły gorzej niż wnętrze katedry na świętym krzyżu w dniu zesłania Ducha Świętego, wypełnionej wszelkiej maści ułomną chołotą. Na gościńcu napotkali dnia poprzedniego, błąkającego się wśród nasypów skalnych osiołka, który najpewniej zerwał się z konopnego powroza, którego koniec nadal dyndał u szyi zwierzęcia. Chcąc wyglądać jeszcze bardziej wiarygodnie zaadoptowali osła na potrzeby swego planu i zwać go odtąd mogli kompanem. Bo ubodzy czy też nie, ale co to za braciszkowie zakonni co dobytek swój nędzny na plecach pokrzywionych nosić muszą a nie na silnym grzbiecie zwierzęcia. Mogli i może wjechać oklepem przez stary wapienny most nad rzeką ku bramie Serrabonne. Witano by może ich wtedy niczym Zbawiciela, gałązkami oliwnymi i okrzykami aprobaty. I rychło udałoby im się namówić kogokolwiek na przyjęcie mężów opatrzności pod strzechę. Lecz rzeczywistość, szara i okrutnie wręcz francowata przedstawiała się tak oto, że serca i duszę mieszkańców tej wioski były jako ich mordy toporne i głupkowate, wykute w litej skale a nie braterskiej jedności z bliźnim. Orlon ściągnął kaptur i przejechał machinalnie po głowie chcąc odgarnąć swe długie, czarne włosy za uszy. Dłoń jego osiadła na czaszce mijając po drodze jedynie zimne powietrze. Jeszcze nie przywykł do nowej, zakonnej fryzury. I wcale nie przypadła mu ona do gustu i tak już spaczonego długoletnim stażem alfonsa i sutenera i godności upadłej z tym zawodem związanej. Zgolenie włosów, obnażyło grzechy jego bezbożnego żywota niczym spowiedź przed obliczem świętego Piotra. Blizny znaczyły i jego twarz i skórę głowy. Ślady bójek, rozbojów, ściągania haraczy i ucieczek z lochów czy wież pasowały do habitu jak srebrny krzyżyk na piersi murwy w trakcie obcowania z klientem w pozycji tureckiej, za którą papież anatemę niezmywalną odpustem na duszę grzesznika nakładał. Lecz cóż on, Orlon de Villargent mógł poradzić na to, że bliżej mu było i bardziej po drodze do piekielnych uciech w smole niż do skrzydeł z puchu anielskich, które by nie tylko jego przeciążonej grzechem duszy nie uniosły ale i dumy pierwszej wody literata, włamywacza i kłamcy. - Nasuń kaptur na swój kaprawy łeb Orlonie i nie strasz obliczem swym chuderlawym i bladym jak pani małodobra. Bo gdy Cię ujrzy jakąś świątobliwa lub co gorsza zabobonna niewiasta w kolejnym progu to godna Twą aparycję ochlejusa, wagabundy i uczonego w zbrodni najpodlejszej żaka, pomylić i słusznie z wąpierzem co w te noc przeklęta, powstał właśnie z grobu by nękać lud chrystusowy na tym padole wśród nagich gór skrytemu - Ojciec Orest wlókł się za nim jak cień ciągnąc jeszcze za krótką uzdę, cichego i nie sprawiającego żadnych kłopotów z dyscypliną osiołka. - To Ty ojczulku drogi, nie obnażaj równie szpetnego lica. Pijaka o nosie krzywym i czerwonym jak rubin w tiarze papieskiej. Oczu popuchniętych od nie spania, bo czas przeznaczony na odpoczynek Wy przeznaczacie na gry w kości u spelun zapadłych od zwyrodnienia i grzechu. Lub co gorsza na oddawanie się nierządniczym chuciom z pannami upadłymi, osiadlymi swymi chętnie rozwartymi rzyciami na beczkach i skrzyniach u wylotów bram do burdeli lub uczepionych do odrzwi karczmisk tylko przez najtrwalszych w osuszaniu dzbanów pijaków, chętnie odwiedzanych. Słowem gęba Wasza nijak do brata zakonnego nie przystoi a szybciej do kamiennej postaci gargulca z katedralnego dachu. Po tej wymianie łotrzykowskich grzeczności. Znów zapadła cisza między braciszkami z piekła rodem. Znów wicher i chłód kąsać zaczęły ich ciała a stopy nurzały się w brudnym mule, śliskiej i wąskiej ścieżki między domostwami. Orlon był już naprawdę solidnie wyczerpany i jedyne czego pragnął to legnąć choćby i w stajni na miękkim posłaniu z zielonego siana i oddać swe ciało i umysł pod protekcję zbawczego snu. Oczy zachodziły mu mgłą i coraz dłużej zajmowało mu leniwe dźwignięcie, ciężkich powiek ku górze by sprawdzić drogę przed sobą. Ciężar ciała tak samo jak Orest, opierał na solidnym dębowym kosturze, skradzionym w trakcie utarczki na szlaku z jednym z braci cysterskich. Cysters po tym spotkaniu stracił najpewniej również wiarę w święty kościół rzymski, braterstwo zakonów świętych jak i wiarę w normalną ludzką pomoc. Bo widać nie na franciszkańskich pątnikow natrafił a na zbójców i łotrów bez czci, którzy giętkość i sprawność kosturów wypróbowali na jego lędzwiach i garbie. Bili jakby chcieli duszę mu z piersi wyrwać. Jak książęcy pachołkowie, obrabiający z ochotą żywot pańszczyźnianej, chłopskiej niebogi co się do prowadzenia roli nie przykładała usłużnie a wolała mieć swoje zdanie co do wysokości dóbr jakie musiała zdać na poczet opieki pańskiej nad swojej od szczura nie różniącej się doli. Okradli braciszka z wina i florenów, których nie miał zbyt wiele lecz jak to stwierdził Orest, na żywot kardynalski wśród zastaw złotych i marmurowych jadalni nie starczy tego datku. Lecz na to by z głodu i niedoboru piwa nie pomrzeć za wszelki dopust wystarczy. Orlon wreszcie przystanął wsparty o kostur. Akurat wtedy gdy wychynęli z ciemni ulicznego zaułka ku małemu kwadratowemu placykowi z małą, lecz nieczynną fontanną na środku. Zaduch morowego powietrza był tu tak duszący i wrogi wręcz ludzkiej bytności, że obaj nasunęli strzępy rękawów na nos i usta i dławiąc się kwaśnym posmakiem powoli rozeznawania się w półmrocznych konturach niskich i szczerniałych od wiekowego brudu domów o okienkach tak wątłych jak świetliki osadzone w sufitach cel, usytuowanych w lochach Neufchatel. Orlon wzdrygnął się na samo wspomnienie o przeklętej baszcie w Lanoire. Poprawił prowizoryczną maskę i ruszył niepewnie w głąb cichego i pustego placyku. W żadnym z mijanych domów nie dostrzegł świateł łojowych świec ani paleniska. Wionęło od nich rozkładem tak desek jak i materii żywej. Cuchnącą gazami rozkładu padliną i stęchłym zbutwiałym i mokrym drewnem. Słodycz zgnilizny owładnęła ich nosy, szarpiąc prawie puste dziś trzewia do zwrócenia ledwie tych kilku kęsów kuropatwiego mięsa i kilku pajd czarnego chleba zapitego pół kwartą wina. Od smrodu zaległego tu od pokoleń mogło im pomieszać w zmysłach i Orlon miał nieodparte wrażenie, że albo od rzeczonego smrodu lub kompletnego też wyczerpania ma bezsprzeczne omamy. Dałby się za jajca swe sflaczałe katowi na rynku u szubienicy uwiesić jeśli kłamie ale zdawało mu się ni z tąd ni z owąd, że dobiega do jego zalepionych łojem uszu, delikatny dźwięk strun lutni a akompaniuje mu śpiew niewieści jak trele słowika u okna niewinny i miły jego artystycznemu sercu poety. Wtem dobiegł go podniecony szept zza pleców ojca Oresta - Weź mnie w tej chwili za pomylonego starca Orlonie ale wydaje mi się, że karczma lub może jaki upadły zaścianek przed nami bo słyszę, jeśli to nie jakie diabelskie podszepty. Śpiew anielski, dziewiczy i takt taneczny uderzający w klepisko. Zresztą blask ognia bije z tamtych okienek po lewej. Obrócił Orlona za barki ku źródłowi głosów i ten ledwie w moment dostrzegł łunę wesołego ognia na węgłach domu, który zaiste karczmą mógł się zwać. Ruszyli więc w te pędy ku wybawieniu.- 4 odpowiedzi
-
2
-
- średniowiecze
- ballada
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Monarchie są dziś tylko wydmuszkami, odzianymi w złoto i klejnoty swoich potężnych przodków. Demokracja, jest głupią i ułudną efemerydą dla ciemnych umysłów słabych ludzi. Totalitaryzm to piękny a zarazem drapieżny ptak, który najpierw wychowuję jak najlepiej umie swe młode w gnieździe. Lecz pewnego dnia, bez powodu brutalnie je zabija. Przyszłość jest zbyt przerażająca, by w nią nieroztropnie patrzeć. Na szczęście wszystko co zdarzyć się mogło już kiedyś nastąpiło. Tylko przeszłość jest nauką i nadzieją. Krwawiącego świata. Konającego państwa. Księgi i żywioły mają wieczną pamięć. Kształcą mnie stare tomy i manuskrypty. Piękną i bogatą wiedzą jak bursztyny z Bałtyku. Tylko znajomość praw i pojęć obnaża świata prawdę a kłamstwo tnie na pół jak bezduszna brzytwa Ty masz władzę i wiedzę milionów. Poeto, filozofie, historyku. Lubię widzieć wszystko takim jakie faktycznie jest. Bez zbędnych zdobień wyobraźni. Zabawy i głos serca to wierutne bzdury i tania szopka. Okazywanie uczuć to słabość najgorsza. Lepsza jest nieruchoma maska. I gruby jak zbroja, zimowy, dwurzędowy płaszcz dekadenta wełniany. Na cóż mi uśmiech fałszywy towarzystwa. W mej lichej, zimnej i trąconej rozkładem suterenie. Mi towarzystwa dotrzymuję wiatr i deszcz za oknem. Karta wiersza przed oczyma. Pistolet i napoczęta wódka na stole. Tylko tak poznasz świat i piekło ludzkiego umysłu. W najniższym jego kręgu pokutuje, za grzech prometejski, poeta. Dla mnie za anioła. A dla ludzi za diabła przebrany.
- 3 odpowiedzi
-
2
-
- dekadentyzm
- dekadencja
-
(i 6 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Święty step
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Wiesław J.K. Jestem historykiem więc doskonale znam historię i losy Kresów. Ale to prawda, że nie wszyscy byli wrogami Korony. -
Święty step
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Wiesław J.K. Nie wierzę w pokój między nacjami na Kresach. Za wiele się wydarzyło i za wiele krwi przelano by można na zawsze w mrokach dziejów zagrzebać imiona ofiar. Nawet moja rodzina nie uniknęła ofiar i pogromów tylko dlatego, że stanęliśmy wreszcie po stronie polskiej. Takie już przekleństwo tych ziem. Po wieczność na nich będą rządzić wojna, głód i nędza. -
Święty step
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Wiesław J.K. Sam jestem jednym z ostatnich potomków Siczy. Nie sądzę by moje wiersze były kontrowersyjne. Kocham rodzimy step i Dzikie Pola i opisuję straszną historię tych ziem na tyle na ile mi talent pozwala. @Berenika97 Wiele piszę o Kresach i Siczy bo to ziemie moich przodków. Te wiersze choć nieliczne w moim dorobku. Pozostawiają zawsze ślad w moim sercu i łzę w oku ilekroć pomyślę o nawet współczesnych horrorze tych ziem. -
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.12 ostatnia
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Wiesław J.K. To ja dziękuję za komentarze i oceny @Berenika97 Postaram się więc jutro o dodanie pierwszej części. -
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.12 ostatnia
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I stało się to co określić by można cudem. Tłum wybuchł euforią i poklaskiem dla skazanego franta. A najgłośniej swoją aprobatę dla króla, nie Francji a Gayet, oznajmiały jego cudowne dziewczęta. Strażnicy nie mogąc upilnować napierających mas ludzi, znów ścieśnili swój kordon i wzięli do rąk nadziaki. Lud błagał trybunał o łaskę dla skazańca. Obywatele najpodlejszego sortu chcieli odzyskać swego brata i poplecznika. A Orlon milczał, patrząc ze skruchą najczystszą w tłum. Nadal łzy płynęły mu po policzkach, nie dla Boga były one przeznaczone, nie dla króla Karola za jego wkład, nie dla sumienia franta co się nagle odezwać mogło po ślubach milczenia na widok wszelkich zbrodni na przestrzeni krótkiego życia Orlona i wreszcie nie dla ojca Oresta i sędziów, by nie robaka podłego w nim dojrzeli a człowieka równego sobie. Nie dbał o swą renomę i zdanie innych. Był kim był i był z tego dumny. Płakał jedynie dlatego, że dotarło do niego, że stryczek ominie go po raz czwarty i z pewnością nie ostatni. Uratował głowę i tylko to było ważne. - Boże jedyny! Pobłogosław naszą matkę Francję! Bo nie dostojnicy kościoła i święci w niebiosach ją z kalekiej ułomności dźwigają, lecz Ci co się w jej błotach, burdelach i gnoju ze szczurami i wszami bratają. A mimo to mają siły by w malignie i głodowym pomorze nieść jej sztandar przez doliny upodlenia i wyzysku a czasem jak ja tu przed Wami bracia i siostry, przez deski miejskiego szafotu. Sędziowie i oficjele poza ojcem Nérée i generałem d'Aubignac. Wstali zza stołu trybunału i zbliżyli się ku Orlonowi. Jeden z nich podszedł do ojca Oresta I wyszeptał mu krótkie zdanie na ucho. Ten przytaknął i zmiął treść wyroku w dłoniach. Oddał już nic nie warty pergamin jednemu z franciszkanów a ten bez zastanowienia cisnął go w tłum. - Jam był łotrem i pludrakiem najgorszym. Lecz przyznacie, że wyrazem najczystszej niesprawiedliwości byłoby, gdybym oddał głowę po tym czegośmy tu byli świadkami. Bo Ci co śmierć ku uciesze zadają i kata naszego wyszkolili niczym psa by ostatnie tchnienie odbierał z piersi, nie są ni grama lepsi od nas. Oni mają jedynie fartuch czy sutannę czystsze niż nasze łachmany i pludry. Bo grzechy swe piorą odpustem sprzedajnym i kazaniem co stekiem bzdur jest. Bo jedno mówią a inne czynią. Jedyną wolną od ludzi i przejezdną uliczkę z placu, właśnie zablokował wóz kupiecki, zaprzężony w dwa gniade ogiery, woźnica był osobliwego wyglądu bo wyglądał na zakonnika w habicie franciszkańskim lecz ze wzrostu i postury zdałby się dzieckiem ledwie. Zatarasował jedyną drogę ku apartamentom biskupim i ratuszowi. Ale widać zrobił to nie celowo a zupełnie przypadkiem. Zatrzymał wóz i słuchał przemowy więźnia, która widać nie zainteresowała go na tyle by mógł marnować na nią swój cenny czas. Zresztą wiele egzekucji już widział i z pewnością niejedną jeszcze ujrzy. Co mu z tego czy franta czy świętego życia sznur konopny pozbawia skoro wszystko jest marnością na tym padole i chwilą ledwie w zamyśle Boga. Grając że Stwórcą w kości, człowiek nie może wygrać i zawsze, prędzej czy później, wyląduję na szubienicy. Rzucił okiem spod kaptura na plac. Tłum domagał się łaski I błogosławił króla. A hańbił słowem na święty kościół. - Nil admirari - rzucił krótko woźnica. Kiedy frant uliczny urasta do tronu i godności króla. Przeszedł na tył wozu i ukrył swe oblicze pod narzutą z czarnego jak sumienie zakonnika materiału. - Chcecie prawdy moi mili. Więc rynsztok Wam ją objawia. Tu frant jest królem a wszetecznica prorokiem. A sędziowie tylko błędnymi rycerzami co skąpią łaski a żebrzą o miłosierdzie. Spójrzcie na moje ciało i na moją krew. Jestem tylko człowiekiem występku i grzechu. Nie chcę za ich nieprawości składać ofiary z życia a chcę Wam nieść ogień prawdy i żagiew zemsty. Nie jestem sam - wskazał na dziewczęta - Są tu i one. Moje piękne latorośle z zamtuzowej winiarni, co upajają zmysły i ciała jadem wolnej miłości i praktyk. Cóż one mają rzec skoro ich dziedzictwem i jedynym bogactwem jest ciało zbrukane po wielokroć? Cóż one mogą rzec po latach bycia jedynie przedmiotami w rękach możnych. Czyż ich łzy są mniej święte i pokorne? Zamilkł. I wtedy rozległy się pierwsze kroki. Pluie – ta sama, o której śpiewały sprośne psalmy i opowieści zakonników – wyszła z tłumu. Za nią ruszyły inne. Kilkanaście, potem kilkadziesiąt. Ciche, blade, ubrane skromnie, ale z ogniem w oczach. Szły ku szafotowi – nie z kwiatami, lecz z krzykiem i pazurami. Tłum się cofnął. Duchowni zbledli. Sędziowie zaczęli uciekać. W powietrzu wisiała rewolucja. Gniew ulicznic. Bo nie znasz postaci, dnia ani godziny gdy Pan Twój przyjdzie odebrać z rąk ludu sprawiedliwość za lata zguby i znoju. Pluie, Tibelle i Alipsa prowadziły resztę murew ku szubienicy. Strażnicy w większości wycofali się by ochraniać trybunał. Kilku jednak postanowiło walczyć i zaprowadzić spokój. Tłum ich obalił i gołymi rękami darł z nich ubiór a później skórę. Jak wilcza watacha, oblegli szafot, niszcząc wszystko i wszystkich po drodze. Rozrzucili stoły i księgi, zastawy i beczki. Kilku mężczyzn w szale, pochwyciło kata Piotra i przybiło go siekierą za głowę do jego drewnianej kochanki, Ojciec Orest nadal stojący u boku Orlona dał znak franciszkanom a Ci zrzucili wreszcie kaptury i odkryli swe oblicza. Były to dziewczęta upadłe i grzeszne ze wszystkich zaułków i burdeli Gayet. Orlon miał tylko chwile by objąć je wszystkie wzrokiem, bo one zrobiły to co umiały aż za dobrze. Rozbierały się z zakonnych habitów. Wszystkie miały pod nimi swe suknie ociekające wręcz bluźnierczym erotyzmem. Były wśród nich i stare matrony i burdelmamy jak i niewinne ptaszyny ledwie co uleciałe ze swych rodzinnych gniazd by móc zarobić choć na chleb i wino. Strasznym obrazem jest gniew kobiety. A w szczególności kobiety upadłej. Orlon szczególnie zwrócił uwagę na dwie z nich. Séraphine Lepra - stara już ponad pięćdziesięcioletnia murwa. Której jednak od lat każdy klient bał się niczym samego diabła. W młodości jeszcze zaraziła się trądem. Choroba zabrała jej całą urodę, krasność i co najważniejsze twarz. Była jak maska, prawie nieruchoma o krzywych ustach, zapadniętych oczodołach i licznych bliznach. Blada jak sama pani małodobra z fresków i jak ona bezduszna. Ku zdziwieniu każdego, pewnego dnia odwiedził ją jakiś podstarzały rycerz, który zażądał za ogromną sumę dukatów, najgorszą murwę w mieście. Gdy alfonsi ujrzeli stos złota przed sobą bez zastanowienia sprowadzili przed jego oblicze Séraphine. Ten nie dość, że nie rzekł ani słowa na jej chorobę i aparycję to jeszcze podziękował za tak wspaniałą dziewczynę i spędził z nią noc. Gdy jak gdyby nigdy nic opuścił burdel rankiem. Dziewczęta ciekawe czy doszło do konsumpcji ciała Séraphine przez rycerza, zajrzały do alkierza. I Séraphine była tam. Spała w łóżku kompletnie naga i piękna jak dawniej. Niczym bogini Diana z rzymskich mitów. Po tym zdarzeniu nawet najgorsze szelmy przekleły imię murwy i bali się jej, uznając za czarownicę. Gdy ona mówiła swym cichym, nienawistnym, lekko świszczącym głosem to reszta dziewcząt słuchała się jej niczym Maryi. Mężczyzn wykorzystywała jak zabawki i gardziła nimi. Tylko spełnienie cielesne było dla niej ważne. Nieraz mówiła że nie Boga jej w sercu trzeba a kusia twardego w piczy wypełnionej po brzegi. Bo nie litanie i modlitwy a orgazmy prowadzą ją do samego nieba. Nikt z nią dobrowolnie nie legł w łożu. Zresztą ona sama w trakcie uciechy cielesnej, dosiadając okrakiem lędźwia kochanka, groziła mu nożem jeśli by tylko chciał zakończyć swoje spełnienie przed nią. Czarownica czy murwa. Séraphine przerażała wszystkich. Orlona również. Krok za Leprą, podążała Nanette - była bardzo niską i przysadzistą kobietą w wieku podobnym do Séraphine. Długie, kręcone w pokaźne loki, czarne włosy sięgały jej aż do bioder. Jej twarz wyrażała jedynie dwie emocje, nienawiść i chęć mordu. W prawej dłoni trzymała łańcuch o szerokich ogniwach. Wieść niosła, że dawniej sama była na nim trzymana przez szaleńca, który uprowadził ją do swej rudery i więził latami. Gwałcąc i bijąc czasami do nieprzytomności. Pewnej nocy po kolejnym takim akcie agresji. Oprawca zapomniał opuścić skobel zamka na zapadkę w drzwiach piwnicznych, gdzie trzymał swą ofiarę. Nanette wykorzystała szansę, wyrwała ze ściany obręcz do której był uczepiony drugi koniec łańcucha i weszła do domu oprawcy by zastać go już śpiącego. Udusiła go łańcuchem a ciało dodatkowo poćwiartowała na kilkadziesiąt kawałków. Przejęła dom a ciałem oprawcy karmiła dzikie psy, które czując padlinę ochoczo zaglądały na podwórze. Gdy pozbyła się ciała i śladów. Mogła wreszcie wrócić do miasta i zacząć życie od nowa. Ona jednak wybrała zawód ulicznicy. Ze względu na dawne przeżycia, czasami dusiła łańcuchem swoich klientów i rabowała ich ze wszystkich majętności. Wtedy wracała do dawnego domu, gdzie nikogo nigdy nie przyjmowała w gościnę. Mówiło się jednak, że często chodzi po obejściu kompletnie zakrwawiona a towarzyszami są jej sfory dzikich psów, które wesoło ujadają przed domem, walcząc o skrawki czerwonokrwistego mięsiwa. Gdy szła teraz niczym furia w stronę członków trybunału, żaden mężczyzna nie miał dość odwagi by zastąpić jej drogę. Ojciec Orest patrzył i czekał. Nie wtrącał się i nie próbował interweniować, nawet wtedy gdy tłum zepchnął członków trybunału do małego zaułka w cieniu kamienicy cechu płatnerskiego. Nie krzyczał i nie błagał o spokój nawet wtedy gdy Pluie wyjęła z połów sukni na piersiach sztylet i wepchnęła go aż po jelec w żywot strażnika, który obłupił ją zza pleców, próbując obalić na bruk. Orlon patrzył na to inaczej. Z emocją godną opiekuna a może nawet ojca. Jego słodka Pluie zabiła człowieka by ratować jego nędzny żywot a tym samym przedłużając sobie żywot murwy w jego burdelu i na jego fikuśnej łasce. Podejrzewał to od dawna ale Pluie kochała go inaczej niż córka winna kochać ojca. I oddałaby życie nawet byle tylko go ratować. Ojciec Nérée i jemu wierni poplecznicy rzucili się do ostatniej szarży by ratować swe głowy. Ujrzeli ostatnią drogę ucieczki. Uliczkę w stronę dzielnicy biskupiej. Przebili się choć nie bez problemu przez tłum. Dostali co prawda kilka kopniaków, kuksańców i uderzeń kijami i pięściami. D'Aubignac krwawił z nosa i ust. Nie zdążył uchylić się przed kamieniem który rozbił mu twarz. De La Trémoille, trwożnie oglądał się za siebie i śledził ruchy w szczególności Nanette, bo jako jedyny z ocalałej trójki, wiedział do czego jest zdolna ta dziewka. Dzień sądu nadszedł, choć był on sądem upadku ideałów nad zbożną rolą kościoła. Wszyscy zostaną ukarani jak jeden mąż gdy tylko dym i pył rewolty opadną. Bóg jest z nimi. Bóg osądzi i De Villargent’a i ojca Oresta a murwy… murwy będą ich zabawkami pokutnymi i oddanymi. Będą błagać o litość i łaskę nagie i rozłożone na łożach. Eksponując swe piersi dorodne i łona. Ich rzycie krągłe i blade znów będą dymić swądem wypalonych w skórze znamion. Znaków własności kościoła i jego hierarchów. A te krnąbrne i zepsute do cna. Zamknie się w Neufchatel a później zagłodzi albo zamęczy torturami. Spali na stosach lub poćwiartuje znów ku uciesze tego samego pospólstwa, które dziś idzie z nimi pod rękę ku zagładzie. Bóg widać był zajęty gdzie indziej tego dnia i nie patrzył z uwagą na małe miasteczko w południowo - zachodniej Francji. A szkoda bo opuścił swe kościelne owieczki w potrzebie gardłowej. Uciekali na tyle szybko na ile pozwalał im ojciec Nérée, bo wiek i choroby ograniczały mocno jego zdolności przemieszczania. I gdy widzieli już silnie świecące wybawieniem, światełko w tunelu to zostało ono zasłonięte nad wyraz brutalnie i nagle. Drogę ucieczki, zatarasował wóz kupiecki który ciągnęły dwa ogiery a powoził nim franciszkański mnich lub raczej nowicjusz bo wzrostu mu widać poskąpiono przy narodzinach lub skrócono o nogi już za życia. Był on odziany w nową i zgrabnie dopasowaną sutannę z kapturem zarzuconym głęboko na ukryte w cieniu oblicze. Milczał jak grób I zdać by się mogło, że drzemał obojętny na los uciekinierów i tumult gniewnego tłumu. D'Aubignac pierwszy dopadł do wozu i jął błagać zakonnika o łaskę i zmiłowanie - Bracie ulituj się nad losem skrzywdzonych swych pobratymców i ratuj ich przed niesłusznym samosądem. Pomrzemy tu jak psy jeśli nas nie weźmiesz na wóz i nie wywieziesz. Oczywiście za sowitą opłatą i przywilejami jakie tylko się wytworzą w twej myśli i słowie. Pasterzu nasz i pocieszycielu! Ratuj dobrzodziei świętego kościoła w dniu tym przeklętym… Nowicjusz nie przerywał kartuzowi. Patrzył jedynie z zaciekawieniem na jego pokiereszowane oblicze. Wreszcie cicho zwrócił się do nich, starajac się nie zwracać uwagi na tłum idący ku nim i zdający sobie już sprawę z tego że sędziowie wpadli w ślepy zaułek i kara ich nie minie. Na czele pochodu już dziarsko maszerowali Orlon i Orest a obok ich prawic Pluie i Tibelle, Biała Myszka i Lepra. Jeźdźcy apokalipsy mieli dziś twarz wezbranych gniewem kobiet, które były o włos od zaprowadzenia sprzedajnych, grzesznych dusz do czeluści piekieł - Qui ventum seminat, turbinem metit* - Nowicjusz zdjął kaptur i wyszło spod niego oblicze wydawać by się mogło zupełnie niegroźnego karła. Wacek z Brugii sięgnął do pasa i odpiął z niego jakąś podłużną, wąską fiolkę z żółtym płynem. Odwrócił się do zakonników i De La Trémoille'a ze słowami - Niech Pan wybaczy Wam Wasze grzechy bo my nie jesteśmy od tego by sądzić a by wykonywać jego wolę - i wylał płyn z fiolki wprost w oczy kartuza a lewą dłonią dotąd ukrytą pod sutanną namacał w kieszeni nóż i rzucił nim wprost w pierś De La Trémoille'a. Skarbnik padł martwy, wprost na nogi ojca Nérée, ten wpierw próbował zrzucić Wacka z wozu by samemu zająć jego miejsce, ale karzeł bez problemu uskoczył w bok i zadał cios kolejnym nożem tym razem wyjętym z buta. Ojciec Nérée zawył z bólu i padł obok trupa De La Trémoille’a, trzymając się za nogę pod kolanem gdzie spoczywał wbity nóż. D'Aubignac krzyczał w konwulsjach, ślepy i obolały. Za kilka minut trucizna zadziała i zatrzyma jego serce na zawsze. Wacek był świetnym bajkopisarzem, jeszcze lepszym trubadurem i jednym z najwybitniejszych włamywaczy w kraju ale umiał równie dobrze zabijać i wiedział, że nigdy jego sposoby i plany nie zawodzą w potrzebie. Tym razem nie było inaczej. Tymczasem pościg dopadł zwierzynę. Co prawda już przetrzebioną ale nadal groźną. Orest i Orlon dopadli wozu pierwsi i serdecznie uściskali uśmiechniętego karła. Pluie i Lepra dopadły do ojca Nérée i podniosły jego przerażone oblicze do pionu. Pluie splunęła mu w twarz I przeklęła tak okrutnie, że aż ojciec Orest choć dawny ich kompan i szuler skrzywił się z niesmakiem. Bo niewiasta upadła czy też nie ale nie powinna używać języka najpodlejszych nizin tym bardziej, że żyła w sporym dostatku a tym bardziej z poetą pod jednym dachem. Wacek podszedł do niej swym pokracznym lekko utykającym chodem. A dziewczyna nachyliła się i ucałowała go serdecznie. - Patrzaj Orlon - karzeł zaśmiał się - Znów uratowałem Twą plugawą, brudną i niewdzięczną rzyć. Czeka mnie najpewniej sowita nagroda. Noce spędzone na dorodnych, młodziutkich wzgórzach tej oto dziewki, której urodę ubóstwiam i głoszę na wszystkie cztery strony świata. - spojrzał z udawaną powagą na Orlona - Tylko pamiętaj stary hultaju bez czci co Ci ją twe murwy z nasieniem ochoczo wyssały. Wacek z Brugii jako Twój brat i wybawca. Bawi się, piję i bałamuci za darmo aż mu wino umysł spląta a kuś sflaczeje od doznań. Wtedy ja Ci dziewki zwrócę a Ty o moim heroizmie balladę łotrzykowską napiszesz. Dam Ci nawet jej zacny początek. Napiszesz tak pierwej, słowem wstępu - Boże szelmów, wszetecznic i hulaków bez czci… pobłogosław króla tej ballady co na zamek swój przyozdobił burdel pełen murew najpiękniejszych, które przez nocy długie godziny, pieściły jego członki i ciało do upadłego. Tak jak on, wypieścił każde słowo tej ballady o życiu i śmierci. Tak napisz Orlon i wyobraźni nie żałuj. Bo kto wie jaka kolejna przygoda lub przygody przed nami. Wsiadaj kpie bo czasu nie mamy a noc musi nas zastać u Brunhildy w karczmie byśmy tam pili do cna i wspominali ten dzień chwalebny w którym to lud pokonał smoka. Wacek wskoczył niezgrabnie na wóz a Orlon uściskał serdecznie ojca Oresta - Dziękuję ojczulku - nie był w stanie powiedzieć więcej. Ale to musiało wystarczyć za wszelki dopust - Czas mi w drogę. Orest uśmiechnął się - Jadę z Tobą Orlon. Nic tu po mnie tak jak i po Tobie. Nérée zwoła nam na głowy sąd królewski i niezliczone zastępy straży. Zabieramy dziewczęta i w drogę. Odwrócił się jeszcze do podtrzymywanego nadal przez dziewczęta ojca Nérée. - Wola króla spełniona. Odejdź w pokoju bracie i nie szukaj nas ani zwady z nami. Bo czeka Cię jeno śmierć i ból. Poinformuję osobiście króla o zaistniałych zamieszkach i przedstawię jedyną słuszną wersję. Bunt wszczął lud najbiedniejszych dzielnic i wyroku na skazańca nie wykonano lecz najpewniej zginął on z rąk gminu lub jego własnych podopiecznych z którymi miał zatarg i uraz od dawna. Zginął wysokiej rangi urzędnik królewski. Zginął generał zakonu kartuskiego a przeor dominikanów został ranny. Miasto zostanie objęte anatemą papieską do czasu odpustu zupełnego i ukarania winnych. A Wam ojcze życzę szczęścia. Przyda się. Z tymi słowami wsiadł na wóz a za nim Tibelle, Pluie, Alipsa i Biała Myszka. Tłum żegnał ich jak świętych pątnikow co przynieśli im wybawienie i pokój. Ostatni u boku Wacka zasiadł na wozie Orlon. Odwrócił się do ludu i rzekł na odchodne - Niech ktoś pilnuję mi interesu i zaopiekuje się pozostałymi dziewczętami - ludzie oblegli wóz chcąc choć dotknąć bohatera - Dalibóg wrócę. Jak tylko sprawa przycichnie, a tymczasem żegnajcie! Ogiery pociągnęły równo i mocno. Jeszcze jeden świst bicza i poszły zgodnym stępem po brudnym, skalanym bruku. Wóz jeszcze długo był widoczny aż skręcił na stary most nad Loivre i przekroczył Bramę Normandzką. Król był bezpieczny. Oczywiście do czasu. Zew szubienicy bywa donośniejszy od zdrowego rozsądku. Szczególnie jeśli jesteś recydywistą i francowatym wyrzutkiem ulic i bram Gayet. Lepra patrzyła długo za uciekająca kompanią Orlona. Gdy zniknęli z oczu, zwróciła je na przerażonego zakonnika, który już nawet nie szukał ratunku z jej szponów. - Wiesz ojczulku - jej głos był jak zimna zapowiedź śmierci - Życzyli Ci szczęścia. Ale w moich ramionach go niestety nie zaznasz a jesteś widać mi powierzonym więźniem. Na cóż mi jednak stary, pomarszczony dziad o bogobojnych ciągotach. - świdrowała go uważnie i pastwiła się z lubością - Masz mnie za czarownicę. Powinnam już dawno gnić w ziemi tak jak kiedyś gniłam za życia od trądu. A jednak żyję. Czary powiesz mi zapewne. A i owszem. Czary i konszachty z Szatanem. Jestem jak epidemia i zaraza. Wybucham i przygasam. I tak już przez wieczność. Takie moje przekleństwo. - ku przerażeniu wszystkich ucałowała krótko usta zakonnika - Mimo, że nie gnije to choroba jest nadal w moim ciele i zarażam ją skutecznie przez pocałunek. Pocałunek Lepry jest Twym wyrokiem. Bywaj zdrów, póki jeszcze możesz. - obrzuciła go ostatnim godnym politowania spojrzeniem i pchnęła w pobliskie krzaki. - Módl się o uzdrowienie do swego Boga lub o zbawienie swej potępionej duszy. I odeszła w tłum szybko i niezauważalnie wręcz jak zaraza, którą nosiła w sobie aż do kolejnego dnia sądu. Koniec * Qui ventum seminat, turbinem metit(łac) - Kto sieje wiatr ten zbiera burzę A więc dobrnęliście wraz z autorem do końca tej ballady łotrzykowskiej Ciemnej, brudnej i plugawej jak bruk Gayet. Jak loch Neufchatel. Lecz dziwnie też nęcącej i od przygód gorącej jak ciała dziewcząt sprzedajnych w bramach dzielnic Lanoire. I pamiętajcie Drodzy moi, nie sądźcie nawet szelmów upadłych jeśli Wasze serca nie są czyste i w świętości jako prawdzie ostałe. A jeśli tak jest to najlepiej nie czytajcie tej sprośnej opowiastki w której karzeł, alfons i jego zbrukane murwy żyją i żyć będą w szczęściu i pomyślności losu. Lecz jeśli czujecie się z nimi związani losem po tym coście wyczytali. Wznieście kiedy u karczemnych stołów toast. Za łotra bez czci, poetę wyklętego - Orlona de Villargent Epigramma ab auctore (Posłowie od autora) Dziękuję wszystkim tym, którzy czytali wszystkie części tego opowiadania i motywowali mnie bym go nie porzucał. "Boże szelmów ..." ma swoją kontynuację którą jeśli sobie życzycie wrzucę tutaj a Wy zadecydujecie czy równie mocno Wam przypadła do gustu i czy chcielibyście kolejne jej części bo od razu mówię, że gotowa jest tylko pierwsza część. Jeszcze raz bardzo dziękuję. -
Tobie, Hetmanie, sercami Kresów rządzić. Tobie buławę przodków, dzierżyć ostatkiem rodu. Tak mi ongiś mówiono. A teraz tylko z koniem wiernym, bukłakiem horyłki i oblubienicą czarną u pasa, mijam chutory ogniem wojny dotknięte. Z których jeno pozostały węgle niedopalone i dymów czarnych słup. Kozacze! Tyś niczym sokoły na niebie dumne, ukochał wolność tych ziem. Nocą mijam przydrożne kapliczki. Idącego na śmierć pewną, pozdrawiają przodków duchy w czaprakach, przy nich stojące. W ziemi solą ich proch. I niedługo spocznie w niej mój duch i mój trup. Boga na Dzikich Polach nie szukaj. Tu rządzi ślepy los i francowata fortuna. Zawsze wbiją Ci w plecy, nóż ostry. Próżno wołać rogiem kwarcianych i rejestrowych. Szkrzydlaci jeźdźcy już dawno pogalopowali do niebios bram. Klnąc się jeno tylko na swój honor i złotą ņiezbywalną wolność. Zsiadam z konia i sam jeden z zygmuntówką w prawicy podchodzę do lini wroga zwartej na metry. Niech Cię wściekłą sforą obsiądą zewsząd. Niech się ostrze Twej oblubienicy we krwi gorącej solidnie upije. Wtem pośród wrogów linii, widzisz jak śmierć ku Tobie wolno kroczy. Tak Tobie Hetmanie, przyszło ginąć w obronie Siczy. Wtem nagle sokoły rzuciły się z nieba i uleciały z ciałem wysoko. Przodkowie a nie śmierć porwały człowieka. Krew z jego ran po dziś dzień jednak, na step święty ścieka.
-
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.11
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Berenika97 W kolejnej ostatniej już części się wszystko wyjaśni -
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.10
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Berenika97 W moim opowiadaniu mamy około 1324 roku. A więc panowanie ostatniego z dynastii Kapetyngów Karola IV Pięknego i jego drugiej żony zmarłej w tym samym roku Marii Luksemburskiej.- 4 odpowiedzi
-
1
-
- średniowiecze
- ballada
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.11
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I stryczek czekał. Cierpliwie. Tak samo jak tłum na placu St Genevieuve. Gdzieś w oddali ulic dzielnicy Blerváche, zarżały konie, północny, zimny wiatr, dął we flagi na blankach murów, ludzie strwożeni i zagubieni w swych myślach, nie mogli być pewni już ani zbawienia ani potępienia. Upadły im do stóp kajdany i wielu z nich poczuło wolność swych czynów i sumienia. Byli ludźmi stworzonymi na podobieństwo Boga. Lecz gdzie był ten ich Bóg? W postaci ojca Oresta czy ojca Nérée? Czy może jednak ukrył on się skutecznie w obliczu umęczonego skazańca? Wielu patrzyło teraz na Orlona a on uczuł jakby moc nie pochodząca ani od Boga ani Szatana. Zrozumiał jak wielu pobratymców, ludzi ulicy i rynsztoka. Okrytych nie chwałą i złotem a fekaliami i brudem, solidaryzuję się z jego męczeństwem i widmem nieuchronnej śmierci. Widział ich usta. Suche i spękane. Sączące cichcem, pokłady górnolotnych i chwalebnych modlitw. Widział jak nagle zgasło słońce górujące nad brukiem placu. I cień długi padł na miasto i jego mieszkańców. A może wyległ on z dusz ich. Może i ich grzechy zostały darowane i uciekały teraz z ciał by ginąć cicho pod wzrokiem czujnych posążków aniołów. U stóp posągu świętej Genowefy, do której w godzinie próby i zwątpienia tak często modliły się jego dziewczęta. Wreszcie spojrzał z ukosa na samego ojca Oresta. Sam nie wiedział czy wypada mu coś rzec na jego świątobliwa postawę wiodącą go ku chwale zbawienia duszy i ocalenia głowy. Wiedział jedynie, że obcy mu tak naprawdę ojczulek, zajął się nim niczym synem marnotrawnym, choć Orlon nigdy mu nie obiecał poprawy swego zachowania czy odkupienia win. Prędzej jednak życia by się wyrzekł niż losu ulicznika i wyrzutka. Tak często przychodziło mu pisać w swych wierszach o atmosferze i pulsie tego miasta, które oddychało zbrodnią i występkiem a którego krwioobieg stanowiły szelmy i łotry, murwy i alfonsi, włamywacze i mordercy. Wszyscy Ci, zjednoczeni w upadku ideałów i pochwale swej zgorzkniałej pychy. Wszyscy, którym lochy Neufchatel były okrutnym domem szaleństwa a drewniana Agnes była wybawicielką od codziennej rutyny. Planów zbrodni i zysków. Ucieczki w bezdnie, czarnych bram do piekła. Uliczek Gayet. Gdzie pieniądz, tańczył między palcami sutenerów i chlebodawców dziewcząt a moralność cicho skomlała, pobita i pohańbiona w kałuży krwi niewinnej. Przybrała twarz dziewcząt takich jak Pluie czy Biała Myszka. A łzy jej były ciężkie od bólu i nienawiści do ludzi władzy i losu francowatego. I choć ciężko było w to uwierzyć, nawet Orlonowi. Sam uronił łzy. Tu, na podeście miejskiej szubienicy. W obecności oficieli, sądu i miasta. Widać Bóg mu przebaczył. Chmurę przegonił silny wiatr i znów promienie słońca oświetliły jego twarz. Ojciec Orest dojrzał te łzy i patrzył na niego z dumą jak nieraz robił to jego ojczym. Jego duch znów stanął mu przed oczyma. Ojciec Lefort znów pouczał swe przybrane dziecię. W ogrodzie biskupiej rezydencji. - Pamiętaj Orlon. Grzechy nasze doczesne są nam ciężarem na sercu, jak kamienie omszałe, polne. Więc nie grzesz więcej ponad to co Twe serce będzie mogło unieść. Każdy grzech nie jest miły naszemu stwórcy, lecz grzeszeniu myślą i mową łatwo jest ulec. Człowiek jest na to istotą zbyt prymitywną i porywczą. Nie grzesz synu mój jednak zbyt wiele czynem wobec bliźniego. Bo grzechy wobec braci i sióstr naszych szczególnie są niemiłe Panu. Pokuta za nie jest surowsza a konsekwencję zbyt często nieodwracalne. Pokutuj i wybaczaj a będziesz doskonalszy w podążaniu za prawdą. Kieruj się nią i sercem a zjednasz ludzi pod sztandarem niczym król. Przekaż im słowo do umysłów I niech im zakiełkuję w sumieniu. Niechaj Twym sztandarem i herbem będzie prawdą synu a lud pójdzie za Tobą choćby w odmęty śmierci. Warto by wykorzystać nauki ojczyma. Przecież był królem. Półświatka i zbrodni. No ale cóż, trudno. Nie każdy rodzi się kardynałem czy papieżem. A on urodził się kłamcą i manipulantem więc zjedna jakoś ten zwarty, liczny tłum. Z jego ust popłynęły słowa nieprzystojne dla umierającego, a jednak dziwnie święte, bo wypowiedziane z serca, które widziało już piekło – i ludzkości, i niebios - Boże szelmów, wszetecznic i łotrów bez czci … - urwał nagle w pół zdania jakby nie do końca wiedząc czy chce je kończyć tą myślą którą zamierzał. Niepewnie, szukając wsparcia w głowach tłumu. Dojrzał swą ukochaną Tibelle. Wiedział, że dla niej warto żyć i bluźnić. Kochać i brukać. Świętych i innowierców. Zakonników i murwy upadłe. Zaczerpnął solidny haust powietrza i wykrzyczał pewnie na cały głos aż echo zerwało do lotu gołębie z pobliskich dachów - Pobłogosław, miłosiernego króla! -
Dzień skwarny odszedł. Na podkurek się swarno zebrało. Oświetlony zewsząd chutor, jak latarnia na skale wytrwała pośród stepów oceanu. Brodzą i legną się leniwą strugą czernawą, struchlałe, lękliwe osiedli ludzkich, cienie. W pomrocznym maglu, letniego wieczora mieszają się ze sobą. Jazgot niestrudzonych świerszczy, parsknięcia sprowadzanych do stajni koni i skowyt daleki samotnego łowcy. Prężą się dorodne łopiany, jak iglice wież strzelistych. Na straży wyniosłych, płożących się pośród traw, ostrów burzanu. Płaczę nad Tobą Matko a łza jak ogień me lico gore. Jak szabla moskalska, rzeźbi na policzku blizny ślad. Na tych ziemiach od wieków, tylko śmierć, nędza i wojna rządzi. Więc by przeżyć trzeba mieć dusze i serce z tytanu. Nadzieje pokładamy tylko w gniewie. A honor nasz i wola, upięta rapciami u pasa. Nasze krasne, stalowe mołodycie, dopieszczone ręką płatnerską. One w obroty tańca, biorą dusze naszych wrogów do zaświatów. W trakcie sporów, wojen czy dymitriad. Piorunie! Leć Miły! Wartko, jak po niebiosach, jasna kometa. Zapisz to w bojowym dzienniku. Mór zaduszony. Zaraza do cna wybita. Jej wojsko teraz jak ten burzan, ukwieci cichy step. Po gościńcu kamienistym. Odsiecz zaprowadzona. Wróg w perzyne rozbity. Skrwawione, roztęchłe, spulchnione od gazów rozkładu. Dają radość dzikiemu ptactwu i zwierzynie. Do ostatniej porcji, słodkiego szpiku.
-
@Berenika97 Właśnie jadę na obchody Święta Niepodległości czytając Twój wiersz. Jest obowiązkiem patriotycznym pielęgnować pamięć o bohaterach
-
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.10
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ojciec Orest podszedł do Myszki i ku powszechnemu zdziwieniu, przytulił ją ramieniem i okrył na powrót jej wdzięki. Uśmiechnęła się do niego ni to z wdzięcznością ni to ze zmieszaniem po czym upadła mu do stóp i całując je, gorliwie się żegnała. Zakonnik szybko uniósł jej ciało wątłe i patrząc z delikatnym współczuciem odrzekł. - Dziękuję Ci Biała Myszko. Niejeden rycerz gubi na polu bitwy i w godzinie próby swój honor i dumę - I patrzył w jej oczy z dumą - A Ty jesteś skrzywdzoną i kruchą istotą, która jednak odnalazła w sobie siłę by przyjść tu i pod twardą i zimną domeną trybunału, złorzeczyć i bluźnić na dostojnika kościoła świętego. Lecz nie po to by nieboszczyka zrównać z cuchnącym błotem Loivre a po to by prawdę okazać nam ślepcom doczesnym. Idź w pokoju boże dziecię. Za odwagę Twą ja Ci wszelkich łask i pokuty rozgrzeszenia udzielam. Niech Bóg w trójcy jedyny, zdejmie z Ciebie plamy grzechu i do zbawienia duszy powoła. Idź i nie grzesz więcej. Myszka, ujęła dłoń ojca Oresta i ucałowała z czcią najwyższą jego pierścień. A ten po chwili pobłogosławił jej znakiem krzyża na czole i ucałował jeszcze czule miejsce postawienia znaku Pana. Dwaj franciszkanie, nadal w idealnym milczeniu odprowadzili ladacznice na powrót w tłum. Tymczasem dla ojca Nérée to już było za wiele. - Nie macie prawa! - Jak wściekły pies rzucił się przez dzielący ich stół i ucapił habit ojca Oresta za materiał na plecach. Ten od razu zerwał się z uchwytu i oddalił się na bezpieczną odległość aż pod szafot. - Murwy i wszetecznice rozgrzeszacie, choć one plują jadem na nasz stan duchowny i kardynałów i świętych a nawet samego Boga za nic mają. Jak śmiesz! Psi synu, kochanku bladiugi, kurwysynu parchaty! - złapał za to co miał pod ręką i rzucał na oślep w szale. W stronę ojca Oresta poleciała i złota patera z owocami i kielichy i wreszcie księga z liścikami i nazwiskami alfonsów i murew z całej okolicy - Bies z Was prawdziwy a nie zakonnik i brat mój! Myślisz, że ojcem świętym jesteś czy świętym Piotrem samym!? Koniec tej farsy dla plebsu. Inaczej straży każe wszystkich tu dziś powiesić i na ostrzach roznieść! Ojciec Orest uniknął zgrabnie wszystkich przedmiotów i wszedł na szafot. Podszedł do Orlona i jego także objął jak brat. Zdjął mu pętle i oddał zdziwionego skazańca pod kuratele franciszkanów, którzy momentalnie stanęli na deskach szubienicy i tworząc krag cichy i tajemniczy, chronili swymi ciałami oblicze świętego i alfonsa. - Nie chowaj się za plecami braci mniejszych - Nérée podążył z wściekłością ku schodom szubienicy - Szelmo! Ty się z motłochem bratasz i stronę morderców bierzesz - wycelował oskarżający palec w Orlona i nadal w szale obrażał - Nie stójcie braciszkowie jak picze zatrwożone, tylko pojmijcie tego uzurpatora i dawnego szulera i zbójcę. Bo nikim on więcej jak szczurem, grzechem jak dżumą wypełnionym od stóp po łysy łeb zdradliwy. Pojmać zdrajcę, kto w Zbawiciela krew i ciało wierzy! Próbował wspiąć się na deski szafotu, lecz franciszkanie zamiast usłuchać jego wezwania, to wzięli widać stronę Oresta i po krótkiej szarpaninie, zepchnęli wspólnie ciało Nérée ze schodów. Niechybnie dominikanin, skręcił by kark swój wysoko podgolony gdyby nie kolejna szybka interwencja generała d’Aubignác. W ostatniej chwili podtrzymał starca pod ręce i z wyrzutem spojrzał ku postaciom na szubienicy. Lecz nie rzekł ni słowa. Za to ojciec Orest przeszedł do oratorskiej ofensywy. I grzmiał i ciskał słownymi piorunami jak pogańskie bóstwo karzące swych wyznawców. - Zawrzyj pysk swój wężowy gadzie w habicie, który o dziwo nie pali twej plugawej skóry, ogniem piekielnym - spokój jego oczu I rysów był jednak nad wyraz boski w tej chwili - Nie dzierżę kluczy do bram niebios ani nie kroczę w świętości wśród aniołów I świętych, bo jak słusznie zauważyłeś do kapłaństwa i dróg Boga doszedłem przez bagna i pustynie występku i grzechu. Nie wstydzę się matki murwy i ojca rzemieślnika. A grzechy swe wobec bliźnich odpokutowałem z nawiązką. Lecz mam poparcie papieża i króla i legatem ich się zwać mogę. Więc daj sąd ten ukończyć w zgodzie i godności jemu właściwej i nie wyrywaj się tak ku objęciom drewnianej oblubienicy bo kto wie czy i Tobie stryczka kat nasz nie wyrychtuję za to co tu przyszło nam słyszeć. Odpowiedział mu dziś po raz pierwszy d'Aubignác, który widać dążył do rychłej ugody a nie wątpliwie wyglądającego na forum całego miasta sporu - Ojcze Oreście, zawsze Wam byłem przyjacielem i doradcą i zawsze byłem Wam rad. Nie kłóćmy się przed majestatem miejskich radców i królewskich doradców. I nie przed oczyma Boga naszego. Pozwolimy Wam dokończyć to co rzecz Wam nakazano. Mówcie dalej w imię boże. I o dziwo zeszli razem z Nérée spowrotem na swoje miejsca, wśród całkowicie zszokowanym i poruszonych tym nagłym zajściem rajców. Franciszkanie zluzowali, zwarty dotąd szyk wokół Oresta i Orlona, jeden z nich wręczył dominikaninowi cudem ocalony chyba od gniewu Nérée dokument królewski. Ten ujął go z czcią i odnalazł w tekście właściwą frazę. - Miejscami uprawiania grzechu I sodomii była kamienica w dzielnicy Gayet należąca do szelmy Orlona de Villargent, którego to dziewczęta i alkohol jak Diabeł kusiły kardynała. Kardynał oddał swój żywot jak ostatni frant i nędzną szumowina. Gnijąc w rynsztoku ulicy uciech, bez odzienia i resztek świątobliwej godności. Sztylet, który w jego piersi spoczywał był karą właściwą dla jego jestestwa bez różnicy kto go w jego ciało wymierzył. De Villargent czy jego nierządnice. Co więcej szelma w celi zamknięty, na ostatniej swej spowiedzi, wyjawił innych prowodyrów występku i cudzołóstwa, którzy w jego domu uciech, zabaw zepsutych używali. Członek i główny oskarżyciel trybunału. Ojciec Nérée ,który z całą żarliwością domaga się powieszenia Orlona de Villargent sam był gościem jego domu w Gayet. Miał swój pokój na poddaszu. Gdy nie było go w klasztorze przez czterdzieści dni, twierdził, że przebywał na rekolekcjach. Prawda, przeżywał rekolekcje ciała z młodą dziewczyną o imieniu Pluie. Ponoć śpiewała mu pieśni z psalmów… gdy nie miała zajętych ust czymś innym. W tłumie wybuchł śmiech, choć niektórzy zadrżeli na myśl o bluźnierstwie. - Z kolei brat Célestin d'Aubignác, obecny tu i również siedzący w loży sędziowskiej, przyjmował miesięczną daninę od alfonsa de Villargent za ochronę przed rewizją. Gdy dziewki płakały na widok swego chlebodawcy, nie czyniły tego tylko z tęsknoty. Czyniły to z lęku, że razem z nim zniknie ich ostatnia nadzieja, że zostaną tylko pod opieką duchownych... którzy nie raz, i nie dwa, okazali się gorsi od klientów. Ojciec Orest opuścił dokument, odetchnął głęboko i rzekł powoli: - Nie żądam uniewinnienia Orlona de Villargent. Żądam, by został wysłuchany. A potem, być może, osądzony... przez kogoś, kto nie zhańbił swego sumienia dotykiem tej samej rynsztokowej wody, w której pływał skazany. Tak z bożej woli ogłaszam. Niechaj zapis ten zostanie przeczytany w obecności ludności Lanoire, duchowieństwa i zakonników, oraz w obliczu śmierci, której stryczek już czeka. Taka była wola najwyższego króla Francji Karola. Tłum w ciszy jedynie zwiesił głowę a Orlon odetchnął z wyraźna ulgą.- 4 odpowiedzi
-
2
-
- średniowiecze
- ballada
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Zagłada domu rodu Doherty na Fussiler's Street
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Nie pasuję do żadnej życiowej roli. Widzicie, miejsce i czas skrojone specjalnie dla mojego umysłu. Despotycznego kłamcy o nieistniejącym acz wielkim ego. Dlatego mnie z czasem odrzucają poławiacze dusz. Oni wolą się sycić blaskiem prawdy, a nie zaśniedziałym, skarlałym blaskiem sztucznych pereł. Nie dla mnie piękne i czyste oceany wrażliwości. Więzić mnie będzie po wieczność. Czarną smołą i jadem trującym wypełniony, Depresyjny, żelazny kubeł. Zasypiam z wolna, pełen lęku i fobii. Ściany mrużą już z wolna swe mętnoszare oczy. Kroki na schodach i szczęk zamka. To duch przywołany. Zagląda do wszystkich pokoi. Uwierz. Mnie nie męczą zjawy i wytwory mojego umysłu cierpienia. Ten dom jest nawiedzony. A ja jego, tysięcznym może duchem. Co noc głębiej, w murach i piwnicznych trzewiach uwięziony. Męczy mnie bezsens. Pustka ideowa. Bezcelowość istnienia. Zgniłem. Spróchniałem. Zblakłem za zasłoną, brudnych okiennic. Niespodziewani goście. Strach i ciekawość. Rzucona w kąt sypialni na piętrze, naftowa lampa. Zagłada domu Dohertych. Pożaru jasna łuna. Demonie ognia, oczyść mnie z niewoli. Mnie! Tego domu, przeklętego piastuna. Idź korytarzem światła duszo. Do samego końca. Do ognia piekielnego, jasnego lśnienia. -
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.8
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Wiesław J.K. Pamiętam czasy gdy kalifat Państwa Islamskiego udostepniał w internecie filmy z egzekucji więźniów. Na ludziach zachodu robiło to wrażenie ale dla miejscowych nie było to w żaden sposób gorszące ani przerażające. Pewna doza zrozumienia, współczucia i empatii w dużej mierze zależna jest od miejsca urodzenia i doświadczeń człowieka. Kiedy od małego dziecka wszędzie widzisz śmierć i krew a twoim podwórkiem jest nieustająca wojna to takie obrazki są niczym ponad codzienność- 7 odpowiedzi
-
1
-
- ballada
- średniowiecze
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.9
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Kat odłożył siekierę na kamienny bruk i jak błyskawica przyskoczył do mojej osoby. Widać podniecenie jakie w nim zbierało od początku tego wątpliwie miłego przedstawienia, teraz uzyskało wrzenie pod łysiejącą i twardą kopułą czaszki i spowodowało w ciele nad wyraz duże ożywienie i gibkość, zupełnie niepodobne i niepasujące do niedźwiedziej postury Piotra. Przez chwilę nawet pomyślałem o stawieniu, zdecydowanego oporu, lecz gdy uczułem na swoich związanych przegubach, siłę dłoni kata to szybko dotarło do mnie, że jakikolwiek opór jest daremny. O dziwo gdy ten ciągnął mnie bezwładnie ku stryczkowi to stanął mi przed oczyma mój ojczym Lefort i rzekł te słowa jak zawsze kiedy grymasiłem nad miską niedzielnej strawy w ogrodach biskupiej rezydencji. - Jedz, jedz Orlon. Bo swięta panienka wszystko widzi z nieba i wie że nie chcesz zjeść tego obiadu. A jak nie będziesz jadł grzecznie i słuchał się mnie i jej. To ona Cię pokarze i nie urośniesz i siły nie nabierzesz, urwipołciu mały. Będziesz jak ten wróbelek bezbronny i wątły. Będą Tobą pomiatać szumowiny Orlon a kto to widział by synem biskupa pomiatał pierwszy lepszy, zapijaczony pludrak. Jedz Orlon, bo skończysz jak te wszystkie ludziom niepodobne szumowiny z Gayet. A kto to widział by syn biskupa, został alfonsem albo złodziejem. Wstyd i hańba. Już lepiej by było gdybyś maurem został albo albigensem. Herezję. Herezję. Pamiętaj synu, już lepiej niewiernym być niż alfonsem. Zapamiętaj Orlon. I pamiętałem. Nawet w godzinie śmierci. Tym czasem kat ustawił mnie na zapadni i stanął ze mną oko w oko. Gdyby nie to, że zostało mi ledwie kilkanaście minut ziemskiego pobytu na tym padole to stwierdziłbym, że obraz oczu tego szaleńca prześladowałby mnie do końca mych dni. Krwią nabiegłe białka miały żółte plamy a źrenice były bardzo duże. Nieludzko rozszerzone i przybrały barwę nicości. Bezdennej pustki i nocy wiecznej. - Jakieś ostatnie słowo lub życzenie śmieciu - warknął przez zęby trzymając w dłoniach pętle. Zanim przez zaschnięte gardło przeszedł mi choć zaczątek jakichkolwiek słów, niebiosa zesłały mi ratunek w najlepszej postaci. - Poniechaj swe żądzę kacie - znajomy głos wyrwał wszystkich z sielanki ostatnich chwil - Pierwej daj się wypowiedzieć woli bożej i królowi naszemu Karolowi, który to dekret wydał na me skromne, zakonne ręce odnośnie losu tego franta. Przed szafot, wystąpił zakonnik w habicie dominikańskim, za nim w stronę stołu trybunału podążyło kilku niskich, chuderlawych o postaci wręcz niewieściej franciszkanów, tych samych co dzielili się mamoną z tacy zebranej. Również ukryli swe oblicza pod kapturami. W całkowitej ciszy stanęli między trybunałem a szafotem, dzierżąc w dłoniach jedynie wyciosane w drewnie krzyże. Jeszcze raz zlustrowałem ich oblicza a później machinalnie zacząłem szukać w tłumie zebranych gapiów, miłych twarzyczek dziewcząt. Szybko je odnalazłem. Były tam wszystkie trzy. Wszystkie zapłakane i o rysach tak pietycznych, jakby żałobę im przyszło niedługo nosić po kochającym je czule ojcu a nie mocodawcy z burdelu. Umiały udawać na potrzeby chwili. W końcu uczyły się od mistrza. Zakonnik zrzucił kaptur. Ojciec Orest od Ran Chrystusa zwrócił się w ostrych słowach do Nérée, który zesztywniał nieprzyjemnie na ciele i stężał w nerwie drgającym, spazmem uciążliwym na widok dominikanina. Teraz zaczął przeczuwać kłopoty. - Ojcze Nérée. Nie chcę wchodzić w buty trybunału i nie mi pouczać wasze świątobliwe umysły i czyny - wziął zwinięty niemal identycznie jak niedawny wyrok, pergamin z rąk jednego z braci mniejszych i wycelował nim w przewodniczącego oficjum - Lecz myślę, że ten człowiek, choć morderca, szelma i łotr. Ma prawo głosu przed naszymi obliczami. A król w swym wyroku, nakazuje bezsprzecznie udzielić mu woli głosu i obrony. Lecz najpierw pozwolicie, że ja odczytam słowa króla. I pamiętajcie. Nie sądźcie nawet szelmów upadłych dopóki wasze serca nie są czyste. Inaczej będziecie w oczach Pana osądzeni a kto wie, może i zgubieni bardziej niż ten któremu stryczek już gotujecie. Zerwał pieczęć królewską z dokumentu, rozwinął go, ujął w trzy palce kielich Nèrée z winem, osuszył go do dna bez ceregieli, czknął i swym delikatnym głosem, donośnie rozpoczął - Ja Karol Czwarty z bożej łaski król Francji i Nawarry, hrabia La Marché. Powołując się na wstawiennictwo aniołów i świętych oraz Boga w trójcy świętej jedynego, który dał mi ziemskie prawo do rozstrzygania sporów i sądów między ludem moim. Ogłaszam biorąc na świadka ojca Oresta od Ran Chrystusa, w sprawie Orlona de Villargent, syna murwy I wszetecznicy a ojca nieznanego lecz syna przybranego biskupa Leforta. Po zapoznaniu się z jawnymi dowodami przeciw członkom trybunału karnego dostarczonym mi przez ojca Oresta od Ran Chrystusa. Ogłaszam z bożej łaski postanowienie… Nérée zbladł i uchwycił się w miejscu serca. Chciał wstać i przerwać Orestowi lecz uchwycił go w pół jego sąsiad u stołu, generał kartuski Célestin d'Aubignac a siedzący od lewej od dominikanina urzędnik królewski i skarbnik biskupi Maurice de La Ronte z rezygnacją wbił wzrok w stopy pod blatem, w dłoniach ściskał bezużyteczny w tej chwili różaniec. Nérée posłał kolejne zabójcze spojrzenie ku ojcu Orestowi, lecz pozwolił wreszcie usadowić się na powrót na swoim prawie królewskim tronie. W ogóle u stołu zapadła chwila konsternacji a zarazem jakby ruchy wszystkich zdradzały chęć opuszczenia placu i ukrycia się na powrót w swych niedostępnych pospólstwu apartamentach. Każdy się wiercił, odwracał wzrok od szubienicy lub szukał wzrokiem w tłumie choć cienia wsparcia lub pobłażliwości. Sytuację wykorzystał Orlon, który mimo pętli na szyi, odzyskał cięty język dziecka ulicy. - Rzycie swe ulane dostatkiem i tłuszczem jak świnie u koryta, posadziliście na węglach piekielnych czy krzesłach mości ojczulkowie - tłum zareagował wdzięcznym śmiechem I nawet usta Oresta na krótką chwile wygieły się ku górze - Nie wierćcie się jak murwy galopujące ku spełnieniu na jajcach, tylko słuchajcie głosu króla, który nie zapomina w swej sprawiedliwości o szelmach i frantach. Mówiłem, że sąd i ku Wam idzie z całą mocą swego majestatu. - Dość Orlonie de Villargent! Do trybunału przemawiasz a nie do dziewcząt swych w bramie zapadłej. Wola króla nie zwalnia Cię z wyroku szelmo a jedynie nakazuje wyjaśnienie sprawy. Więc zawrzyj swój cięty język za zęby i słuchaj a najlepiej módl się ku swemu odkupieniu duszy. Ojciec Orest zrugał skazanego i powrócił do karty pergaminu. Znów przybrał wręcz wisielczo radosny wyraz twarzy i rozpoczął po raz kolejny - Na mocy dostarczonych dowodów, relacji świadków i pieczęci papieskiej kancelarii z Awinionu, dowiedziono, iż kardynał Magnion, nieboszczyk już, zginął nie przypadkiem w dzielnicy Gayet, lecz tam, gdzie przystało mu zginąć — między plugastwem, które hołubił bardziej niż świętych. Bywał on stałym i pożądanym widać gościem w domach rozpusty. Upijał swe ciało trunkami i miksturami, które warzyły i podsuwały mu wszetecznice. A duszę swą grzeszną upajał widokiem ich ciał nagich, wiodących na pokuszenie. Oddalały go one od ścieżki Pana Naszego i roli kardynała w świętym kościele rzymskim. Łożył on pieniądze niemałe na swe faworyty w tych pałacach upadku moralności. A brał je ze skarbca arcybiskupstwa za przyzwoleniem skarbnika królewskiego Maurice'a de La Ronte, z którym nie raz wspólnie cudzołożył nie tylko dzieląc się kupnymi dziewczętami lecz i grzech sodomii uprawiając, dzieląc jedno łoże. Wśród gawiedzi przeszedł szmer. Pełen grozy i chłodu. Wielu widać jak niewierny Tomasz, przejrzało na oczy. Lecz byli i Ci którzy domagali się głowy ojca Oresta a nawet króla. Murwy z Gayet, rozsiane wśród tłumu, klaskały wesoło i przytakiwały każdemu słowu. “Liściki jego pokaż klecho. Miłosne wyznania i marne jak jego siła lędźwi podstarzałych, wierszyki sprośne o bałamuceniu naszych ciał w piernatach garsonier”. Stare kobiety zakryły usta z przerażenia a mężczyźni z niedowierzaniem patrzyli na półnagie ciała murew, które jak kapłanki westfalskie, bez strachu już i z niezachwianą butą odwracały żywot świętego od bram raju ku ogniom piekielnym i wiecznemu potępieniu. Straż miejska nie do końca wiedziała jak zareagować i kogo rozkazów słuchać, więc po prostu stali, patrząc tępo w tłum i znosząc coraz głośniejsze obelgi wobec majestatu króla coraz większym zniechęceniem. Byli jak te chorągwie upięte na szpicach blanków, murów miejskich. Gotowi stanąć po stronie tych co wreszcie mocą i gwałtem przejmą władzę nad resztą. Ojciec Orest podszedł do kolejnego zakapturzonego franciszkanina, stojącego ledwie o krok od szubienicy i schodów prowadzących na szafot. Ten wyjął z połów habitu jakiś tobołek zawinięty w aksamitny materiał, nosił on ślady woskowej pieczęci kardynała Magnion. Ojciec Orest ujął zawiniątko i zerwał jednym ruchem skrawek materiału. Wszyscy wlepili wzrok w prostokątny, czarny, skórzany, przypominający księgę obiekt. I zaiste była to księga. Ojciec Orest uniósł ja wysoko nad głowę by każdy mógł ją zobaczyć, poczym położył ją na blacie stołu zaraz obok dłoni ojca Nérée. Ten niechętnie lecz przygarnął księgę bliżej siebie, otworzył ją i odczytał na głos tytuł - De sincera et fervida oratione at Dominum Nostrum qui hanc civitatem perditam servabit* Ojciec Orest pokiwał z uznaniem głową a później nagle wybuchł ostrym głosem - Znać próbował zbawić to miasto. Lecz Szatan widać ma swe sztuczki by nawet kardynała opleść mackami Lewiatana swego sługi plugawego. A czym one są te macki powiecie bracia i siostry w Chrystusie jako prawdzie ostali? Oto I one. - wskazał na moje dziewczęta palcem. Pluie zsunęła delikatnie rękaw sukni z prawego ramienia i bez dalszego ceremoniału, bezwstydnie obnażyła swą dziewczęca pierś, Alipsa lubieżnie wystawiła język I zaczęła krążyć nim po swych wspaniałych, pełnych ustach a Tibelle odwróciła się na pięcie i zadarła fałdy sukni do góry ukazując braciom zakonnym części swego ciała do których światło słoneczne raczej nie dochodzi a widzą je tylko szczęśliwcy, którzy wpierw płacą niemałe ku temu sumy - Tak. Oto jest grzech i jego macki w całej pełni. Napatrzcie się, ludzie pobożni na ich piersi, łona i usta skalane. Kobieta upadła jest grzechem i przyjaciółką Szatana. Lecz czy tylko one noszą w sobie grzech. Sprawdźmy to dobrzy ludzie. Ojcze Nérée obróćcie kolejne stronnice. Dominikanin nie miał wyjścia i musiał ulec prośbie niżej w hierarchii stojącego brata. Przekręcił od niechcenia jeszcze kilka stron. Prawie każda skrywała małe kawałki pergaminu, zapisane maczkiem wręcz. Nérée wyjmował je na stół i pobieżnie rzucał okiem na treść zapisków. Jego mina mówiła wiele, głównie to że nie ma już dla nich żadnej nadziei. Wtem pod same nogi straży podeszła kobieta już nie młoda o na wpół siwych włosach, zielonych, wyłupiastych oczach I aparycji jakby właśnie wyszła na świat z czeluści grobu. I nawet rozsiewała wokół siebie woń nagrobną. Orlon nie znał jej zbyt dobrze choć wiedział że również była ulicznicą, choć oczywiście nie tak elitarną jak jego dziewczęta. Wołano na nią wśród dusznych i brudnych zaułków przydomkiem, Biała Myszka. Nikt nie znał jej imienia. Była Angielką z urodzenia i przypłynęła kilkanaście lat temu do Francji wraz z bogatym kupcem a jej mężem. Ten niestety oddał żywot pod nóż w trakcie jakiejś targowej sprzeczki z żydowskimi handlarzami. Ich spalono za morderstwo a ona nie mogąc odnaleźć się wśród męskiego świata. Szybko popadła w kłopoty i długi i wylądowała na ulicy. Żeby przeżyć tym razem musiała kupczyć swymi wdziękami. Lecz nigdy widać nie trafiła na ludzkiego opiekuna bo długi czas spała pod gołym niebem a ostatnie lata ukrywała się często na cmentarzu zaraz za kościołem św Jana Chrzciciela. Biała Myszka zaproszona miłym i serdecznym gestem ojca Oresta, przebiła się przez straż i stanęła między szubienicą a stołem trybunału. - Czyżby ojczulkowie były to liściki do nas, niewiast upadłych. Jeden czy dwa adresowane nawet do mnie - wyciągnęła dłoń o brudnych, długich i pełnych żółtawych zgrubień paznokciach i wzięła pierwszy zwitek z brzegu - Cóż za dopust - zaśmiała się kokieteryjnie - akurat mój. Biała Myszko, poniedziałek wczesnym rankiem, dom księdza Brissota na świętym krzyżu, przywdziej na siebie to co ostatnio i bądź posłuszną owieczką w stadzie swego Pana. Będę szubrował po Twym ciele jak hieny cmentarne po grobowcach wśród których spędzasz swe samotne godziny. Podążaj za głosem pańskim. L.M - Lothaire de Magnion. Biała Myszka zanim ktokolwiek ja powstrzymał ukazała swą obnażoną pierś oficjum trybunału. - Nie trwożcie bracia przed piersią kobiety jak przed wężem biblijnym. Spójrzcie choć przez palce a zobaczycie i poznacie jaka pamiątka mi została po naszym drogim kardynale - I zaiste ponad prawą piersią miała wypalony herb kardynalski, zapewne rozżażonym do białości sygnetem co było bezsprzecznym dowodem bycia owieczką z pastwiska kardynała Magnion. * Błaganie, ze szczerą i żarliwą modlitwą do Naszego Pana, który uratuje to zagubione miasto.- 1 odpowiedź
-
2
-
- średniowiecze
- ballada
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.8
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Wiesław J.K. O tym wiem. Chodziło mi jedynie o ten jeden sposób egzekucji przez powieszenie.- 7 odpowiedzi
-
1
-
- ballada
- średniowiecze
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Moimi planami. Piekło się wybrukowało. Moje chęci zginęły w wielkim potopie, wysokoprocentowej fali. Moje słowa, ugrzęzły w pisanych natrętnie listach i błahych wierszach. Miłość, ją zamurowałem w zatęchłej zgnilizną piwnicy bez okien. Wygodne jest życie samotnika. Telefon milczy. Przyjaciele omijają Twój adres, idąc ku tym, którzy zastąpili Twe miejsce przy ich boku. Ludzka mowa staje się denerwującym dodatkiem, letnich, skwarnych minut zmierzchu. Jak muchy podniecone do granic szaleństwa, bzyczące na świeżym zezwłoku psa. Spęczniałym i sinym od gazów rozkładu. Z wywalonym, spomiędzy rozwartych szczęk, szorstkim jęzorem. Porzuconym w rowie przydrożnym, mulistym lekko i ukwieconym, rozplenionym po ugorach jak zaraza mleczu. Oni mają swoje życie we własnych, pewnych dłoniach. Chwytają nimi dzień i noc. I deszcz i śnieg. Jednako bawią ich swymi odosobnionymi barwami szczęścia, wszystkie dni tygodnia. Potrafią czerpać wszystko co najlepsze z życiowej esencji i dawać choć cząstkę siebie innym. A Ty? Możesz jedynie uciec w koszmarny sen. Łóżko jak trumna. Wysadzana książkami i brudnymi, znoszonymi ubraniami. Świerszcze grają ostatni tej nocy nokturn. Znów w półśnie umęczonym. Wyobrażałem sobie piękne życie. I tylko pytania. O przeszłe i przyszłe cierpienia. Wychodzisz z domu pewnym krokiem. Starasz się być jak inni. Lecz, wrócisz za kilka minut pod sam próg. Nie umiesz żyć. W świecie ludzi. Więc trumna czeka. Nie krzyczy i nie pyta. Nie ocenia i nie próbuje zmieniać. Nie boi się Twoich napadów agresji i paniki. Najlepiej będzie jak się położę. Prześpię egzystencję ludzkości. Gdybym jakimś cudownym trafem tym razem umarł. Zanieście mnie po prostu na cmentarz.
-
Zew Dzikich Pól
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Berenika97 Jasieńczyk jest moim herbem rodzinnym. -
Boże szelmów... pobłogosław króla cz.8
Simon Tracy odpowiedział(a) na Simon Tracy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Wiesław J.K. O ile wiem to kara śmierci przez powieszenie została jedynie na Białorusi.- 7 odpowiedzi
-
1
-
- ballada
- średniowiecze
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Oksymorony
Simon Tracy odpowiedział(a) na Whisper of loves rain utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Whisper of loves rain Wyjątkowo zgrabnie zbudowana treść z jakże uniwersalną mądrością -
Leciałem jak na skrzydłach. Anielskich a nie husarskich. Dzień sądny nadszedł i przyszło rychło płacić daninę z krwi i potu na świętym ołtarzu, utrudzonej do cna Korony. Żywcem mnie jednak w ostrowy nie poprowadzą. Traktem hańby ku uciesze, żądnego krwi magnackiej gminu. Piorunie miły, tyś moim jedynym pocieszeniem i nadzieją w ostatecznej, ziemskiej godzinie. Na Ciebie, czerwońców, talarów i złotych nie żałowałem. Wyniesiony Ty u mnie dziękczynnie ponad wszelkie boże stworzenie. Ponad marmazję, miód kasztelański i krasne mołodycie. Ty, magnat pośród stadnin kresowych panów braci. Ty, potęgą jak sztorm. Jak fala wezbrana gniewu. Ukochanej ojczyzny. Nieś mnie w kulbace, ponad tą noc październikową. W bezkres, ginącego w warkoczach mgły gościńca. Bóstwo Ty moje, anielskiej bieli zjaśniałe. Bez wytchnienia pracują chrapy. Wyrzucając pióropusze oddechu. Ty wiesz sam gdzie wróg zasadza się ku nam. Gdzie rota Twoja, spoczywa. W namiotach i ziemiankach u ognii bawi się i pije w tę noc mroźnym tchnieniem okutą. Uszy Twe strzygą przestrzeń wokół. Nasłuchują rogów i trąbek kwarcianych. Niech mnie niesie dusza nasza zjednana. Wtulam się z lubością jak w delikatną dziewiczą kibić w Twój łeb silny koński. Na mym palcu serdecznym - Jasieńczyk rodowy płonie złotym grawerem. Klucz złoty do bram piotrowych w niebiosach. On nie buława hetmańska ani krzyż Chrystusowy, wielki, kanclerski. Tu płonął chutor, tam młyn a za rzeką pędzono ludzi jak bydło do świątyni I rżnięto po żywotach i kiszkach jak wieprze. Póki sił w rękach starczało by zamęczać starców i dziatki. A później wciągnięto jak sztandary skrwawione, na gałęziste, suche kikuty. Na przestrach i ku pamięci srogiej. W imię popiego chrestu. Nie ma tu wolnej od śmierci i ognia wojny krainy. Wsi wesoła i spokojna. Nie na Dzikich Polach. Nie wśród zapomnianych przez Boga terenów. Eques Polonus Sum! Ja się śmierci w polu nie boję. Piorunie, Ty jak skała! Ty nie lękasz się świstu szabel, furkotu strzał czy huku samopałów. Lecz dziś cicho wszędzie. Wokół ani żywota jednego. Ani jeźdźca ani piechura. Dymy ognisk porwał wiatr dziejów. Ziemianki i szałasy, powróciły do Matki Ziemi. Lecz coś refleksem złotym świeci wśród leszczyn na skraju boru iglastego. Sznur zdobny na jego końcu róg kwarciany. Na polu pobliskim jedynie chochoł cicho stoi. Zadmij w róg. Nie czas. Nie pora. Powstań z kolan. Z maligny snu. Na dźwięk powstania. … ostatniego.