Lawina skalna
schodzi w mgielną,
skąpaną w jesiennych barwach,
głęboką dolinę.
Kamyki, skały, całe góry, wolno, powoli
brną ku mnie
z każdym rokiem szybciej.
Nie przyjdą jednak dusze tych,
których zabrały, zdradliwe
pod śniegiem i lodem
ukryte rozpadliny.
Dusze spadających
przez horyzont śmierci.
Tafli, nieprzejrzystych,
czarnych przepaści.
Teraz za oknem, jedynie spadają,
zaschnięte już liście.
Szlaki rozmył w kałuże mętne,
płacz deszczu rzęsisty.
Cicho jak na cmentarzu.
I tylko skomlą cicho, żałosną pieśń.
Zamknięte w kojcach, pasterskie psy.
Dziś rocznica.
Gdy zgasłaś, złożona niemocą choroby
w mych kochających ramionach.
Teraz chcę jedynie
patrzeć przez okno na Twój grób.
Zasypany barwnym listowiem.
Ze świecą wetkniętą w róg nagrobnej tablicy.
Będę patrzył aż skruszeje do cna.
Jak ten dom nasz rodzinny
o którym tylko śmierć pamięta
a Bóg widać zapomniał.
Zapadnie się we mnie dusza przeklęta
do wymiaru osobliwości.
A pająki uplotą mi z kurzu i pajęczyn
długie, siwe włosy.
Nie szukam już życia w biegu
jednej z głośnych, pełnej radości
i zabaw metropolii.
Kiedy mnie woła,
krzyży drewnianych jęk.
Ustawionych na ziemnych mogiłach.
Opadnę jako dym ze świec,
na wilgne od przymrozku przedświtu,
ściany marmurowych grobowców.
Zasnę na wieki jak inni.
Ukołysany ciszą,
pozostawionej na uboczu,
zabytkowej nekropolii.