-
Postów
2 688 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
w kołysce z pięciolinii na łące gdzie okno świtu jutrzenką otwierane leciutko nuty uśpione zasapany rytm krzyżyki bemole płyną w komnacie ze snu łódką kołysane powiewem oczekiwania na muzykę klucz wiolinowy drzwi do snów otwiera czas wstawać maluchy założę wam kubraczki z obrazów dźwięków utkane spójrzcie niecierpliwie batutą macha ach wy tam nutki zaspane ~ już na każdym kwiatku inny instrument rozkwita z nut przebudzonych dźwięki czytane płyną niczym strumień drzewa wokół szumią ton nadają na niebie białe chmury nieustanie pulsują a tam na horyzoncie pan dyrygent ma w opiece łąkowy koncert tylko dzwonków nagle nie słychać są nadal w muzyce lecz tuli je cisza
-
2
-
Bo widzisz kochany sandale, zawiść jest okrutna i niesprawiedliwa. Myślisz zardzewiałym zapięciem, czym się ona przejawia. Chociażby zazdrością o lepsze zelówki, złote pierścienie z krótkim gładkim tunelem, o sposób zawiązania supełków i odpowiednie logo. Wiem co się tobie kołacze, między pociętym przez los nakryciem. Być pięknym skórzanym butem, wewnątrz i na zewnątrz, z wywalonym błyszczącym językiem, na którym liany splecione, wśród szpaleru szeregu otworów, uwieńczone fikuśną kokardką, a pod spodem twarde podeszwy, dające poczucie bezpieczeństwa, lub odbicia się od dna. Zapytasz za pewne, dlaczego? Przecież tylu nas, różnorodnych fasonów, takich i owakich, a tak wielu pragnie być tym z najwyższej półki, a przecież nie jedna półka na ziemi. Popatrz tu. W błocie spoczywają solidne buty, które kiedyś były piękne, przymierzane, podziwiane i kupione. Tyle w życiu przeszły, a teraz wyrzucone z najwyższego piętra, chociaż jeszcze tak niedawno były święcie przekonane, że stopy je nie zawiodą. Owszem, zdejmą, ale tylko na chwilę. Przecież pani ekspedientka, aż po drabinie musiała wchodzić, żeby je stamtąd zabrać. Myślały że same staną się stopami, skoro z takiego szczytu pochodzą. Nic z tego, mój ty sandale. But pozostanie butem, lecz ważne, czy i jakie ślady po sobie pozostawi. Uśmiechnij się poprzecznymi paskami, miedzy którymi hula ożywczy wiatr, gdyż jak zwykle twoje dopasowanie, kryje w sobie pewne nieujarzmione luzy. Nie jesteś z prawdziwej skóry, ze wspomnianej wysokiej półki. Teraz jesteś już stary i wielokrotnie reanimowany przez pana szewca, lecz mimo wszystko, szanowany i ciągle noszony.
-
1
-
Kłapouszna Jestem Taka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Victoria Viktoria→Dzięki:)→Też czasami jestem kłapouszny:))→Ogony kwaśnie→to rzecz jasna metafora. Jeszcze bardziej→kłapousznie:))→Pozdrawiam:) -
Skowronek
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Franek K Franek K→Dzięki:)→Masz racje. Jedna za dużo na końcu, ale tak mi jakoś lepiej brzmi:)↔Pozdrawiam:) @Sylwester_Lasota Sylwester_Lasota→Dzięki:)→Skowronek wzbił się jako żyw. Nagle zakończył pieśń. Spadał – metaforycznie– z bardzo wysoka. Gdy został podniesiony, był "trochę jakby inny''. Dlatego ciałko...itd... czasami dziwnie rozmyślam:)↔Pozdrawiam:) -
( Prolog ) Huk był taki, jakby główny kocioł w piekle wywaliło, razem z grzesznikami. Okoliczne domostwa z lekka zadrgały, po czym nagle i niespodziewanie nastała błogosłodka cisza. – Mamusiu. Co to był za odgłos? Aż misiu mnie ugryzł przez stres. – Sądzę, że już nie mamy fabryki czekolady. – A skąd wiesz? – Ciemno tak jakoś w naszym domku… i zewnętrzne szyby w okienkach takie jakieś... brązowe. – Mówię wam! Szambo wywaliło – stwierdził z kąta dziadek. – Wspomnicie moje słowa, gdy moje się zamkną. – Słowa? Dziadku! Co ty wciągasz z tej fajki? < Jakiś czas temu > Wszystko idzie jak po maśle – myślę sobie, biegnąc po leśnej ścieżce. – Najważniejsze, że wygłodniała zemsta śliska się po żółtym tłuszczu za mną, niczym oswojony krwiożerczy wąż. Nie mogę biec szybciej, bo jeszcze ją zgubię. A bardzo jej pragnę. Całym ciałem, całą duszą i więcej niż całym sercem. Biegnę do swoich. Do tej pięknej szkoły. Jestem jej twórczynią. Główną założycielką. Co prawda, nie patronem, ale cóż… nie można mieć wszystkiego. Właściwie to nie jest szkoła. Tylko takie łączne zgromadzenie na okoliczność, która mnie spotkała. I tego malucha. Jeszcze trochę, ociupinkę i omówimy sprawę. Póki co, nadal biegnę. Jestem teraz w piątym niebie. Za chwilę będę w szóstym. A na finał, w siódmym. < Jakiś czas temu > – Co ty sobie do jaśnie pana wyobrażasz!? Mam być niezazdrosna? Jestem twoją najlepszą przyjaciółką! No co tak zerkasz? Przebaczenie wybij sobie z głowy! – Której? – Ale śmieszne. Twój dowcip oślepia okoliczne lampy. – Jakie lampy. Raczej świece. W domku jesteśmy. – A jaka to różnica? Owrzaskiwanie twojej osoby, gwarantuje mi konstytucja! Nie zabronisz mi tego. Nawet metaforą mogę rzucić w twoją twarz, jak sobie tego zażyczę. Albo nawet prozą przywalić, co właśnie czynię. To, co zrobiłeś, jest po prostu podłe! Nie do wybaczenia! – Ależ ja mam tylko o dwa więcej. Drobiazgowa jesteś. – Dwa więcej? Aż… dwa więcej! – No już dobrze. Spokojnie. Poczekaj grzecznie. – Wal się! Idzie do pokoju obok, zdruzgotany, ale chyba stosownie szczęśliwy. W końcu będzie rozejm. Przez uchylone drzwi widzę, że go wyjmuję i wraca do mnie. Dostrzega uśmiech przebaczenia na mej twarzy. Znowu wszystko będzie dobrze. Tak jak dawniej. Rzeczywiście. Jest tak, jak przewidziałam. Aż mnie przytulił i pocałował w policzek. Teraz ja i on, mamy po trzy chomiki. <Jakiś czas później> Obudziłam się rześka i wypoczęta. Dzisiaj będzie wielki dzień. Dzień zemsty. Ale najpierw muszę zjeść śniadanko, by zyskać potrzebną moc. Nie zwątpić we własne siły. Słyszę jakiś dźwięk. To telefon. Starodawny stacjonarny. Nie podnoszę słuchawki. Jakiś bezczelny typ, niewychowany ponad miarę, pragnie zakłócić proces tworzenia przyszłości. Niedoczekanie. Niech sobie dzwoni do usranej śmierci. Jedząc bułkę z kremem czekoladowym, wychodzę z domu. Już nie jestem zazdrosną przyjaciółką. Na pewno mi pomoże. Pozostali też. < Jakiś czas wcześniej > – Byś wziął jakąś szmatę i pościerał z okien. Wyglądają jak obkichane. – Wiele budynków tak wygląda. Przyjdą okoliczne dzieci, to pozlizują. – Ale nie tyle. Podobno sąsiadowi całą stodołę przykryło. – Kochanie. Ludzie przesadzają. – A spójrz na ulice. Żeby było blisko Wielkanocy, to by się chociaż zające lepiło. – Ależ ona jest wymieszana z czymkolwiek. – Nasza córka ma kłopot. – Wiem. Przejdzie jej. <Jakiś czas później> Biegnę nadal przez szóste niebo. Widzę z daleka moich najlepszych kolegów. Czekają na mnie. Miny mają wybuchowo–złowrogie. I bardzo dobrze. Wszystko pójdzie jak z płatka słodkiego kwiatu. Witamy się serdecznie. Jest nas dziewięciu. To znaczy: dziesięciu, licząc mnie. – Fajnie, że jesteście – zagaduję jako szefowa. – Wszystko przygotowane? – Tak jest Futerkochomika. Taki mam pseudonim. Łatwo się domyślić: dlaczego. – A zatem od teraz jesteśmy groźnymi zamachowcami. Czy to jasne? – Szefowa… jak supernowa. – Tylko mi tu poezją nie wyjeżdżajcie. Nie czas na to. – Tak jest. – To świetnie. Chyba wiecie, że nasza misja może być samobójcza? – Wiemy. – Kto ma ciary, niech spier… – … dala. – Tylko proszę... bez wulgaryzmów. – Ależ Futerkochomika, sama zaczęłaś. – Ale nie skończyłam. I nie miałam zamiaru. – W porządku. Więcej nie dokończymy. – Tak sobie pomyślałam, że z racji oszczędnościowych, by ciągle nowych nie szkolić, będziemy Samobójcami Wielokrotnego Użytku, tak zwane: SWU. – SWU? – No przecież mówię. < Jakiś czas temu > – Dyrektorze! Pan zaniedbał swoje obowiązki. Pierdyknęło słodko na całą okolicę. – Ależ nie na całą… – Widzi pan, jak miasteczko wygląda? Do czego to podobne? – Do naszej wspaniałej czekolady. – Tak twierdzą ci, co wiedzą co to jest. A przyjezdni, myślą zgoła inaczej!! Co za wstyd! < Jakiś czas później > Wszyscy jak jeden mąż stoimy na leśnej polance. Pomocne zbiorniki mamy już przy sobie. Ciarki po naszych plecach chodzą wytrwale, karmiąc potrzebne emocje. Już wiemy, kim on jest. Pójdziemy do jego domu. Nawet drzwi jak co wywalimy. Jak nas psami poszczuje, to trudno. Oddamy swe życie, w imię słodkiej zemsty. Oko za ząb, ząb za oko. Wszyscy na jednego. Ugryzł mnie chomik, którego mam w kieszeni. Nie czuję bólu. Widocznie też jest wnerwiony. Odczuwa to samo co my, walecznie zgromadzeni. Nosy mamy zatkane. Otwiera nam drzwi. Wlewamy zawartość do jego mieszkania. Na jego pyskate ciało, najbardziej. Psy nas nie atakują. Raczej uciekają. Mają dobry węch. Chomik strasznie się wierci. Jakby chciał wyskoczyć. Chyba mu duszno. Kolejny zamach i lejemy dalej. Po wszystkim jak leci. Jego żona błaga o litość. Też dostaje swoje. Nie dbamy o to, czy zginiemy. W końcu jesteśmy samobójcami. Zdajemy sobie sprawę, że wielokrotność użytku się nie sprawdzi, gdy jakiś pies z katarem, podgryzie nasze gardła. Mieszkanie wygląda okropnie. Wręcz: nieprzyzwoicie. To on nie dopilnował fabryki. Jest w końcu dyrektorem. Coś poszło nie tak i wszystko wybuchło. Jakby samoczynnie. Na szczęście ludzi w środku nie było. Moje domostwo srodze ucierpiało. I to bardzo. Pamiętam do dziś ten koszmar. Tak bardzo płakałam nad losem ukochanego misia. Cały się biedny trząsł. Nie mógł przyjść do siebie. Aż mu futerko zaczęło odpadać. Musiałam patrzeć na jego krzywdę. A to wszystko przez tego… słodkiego łajdaka. Pożal się komu chcesz, dyrektorze. Masz teraz… czekoladę… w swoim domku. Smacznego! Szambonurku! Poprzysięgłam zemstę! Obyś połykał! < Po jakimś czasie > Oczywiście nas złapano. Nawet całkiem łatwo im to poszło. Mamy w końcu po dziesięć lat. Nie wiem, co z nami zrobią. Raczej będziemy musieli wszystko własnoręcznie posprzątać. Na wszelki wypadek, żeśmy się trochę przeziębili, żeby dostać kataru. Mniej będziemy czuć przy sprzątaniu. ~~~//~~~ Siedzę samotna w swoim pokoju, wcale nie żałując tego, cośmy zrobili. Jesteśmy zgrani. Trzeba to przyznać. W końcu nikomu nic złego się nie stało. Słyszę dźwięk. To telefon. Stacjonarny taki. Tym razem podnoszę słuchawkę. – Halo! Futerkochomika przy telefonie. Kto mówi? – To ja, twój Misiu. Wtedy nie odebrałaś. – Ano. – Dałaś mnie w prezencie swojej kuzynce. Krótko po tym, jak… no wiesz… pamiętasz? – Pamiętam. Nie mogłam patrzeć na twoje cierpienie. – Akurat! A wiesz, że ja wcale nie cierpiałem. Udawałem tylko. Za bardzo mnie tarmosiłaś… i w ogóle. Wykorzystałem sytuację. Panie, pobłogosław dyrektorowi. Palantka byłaś, że hej! Ona przynajmniej o mnie dba. No to: pa. Aż się rymnęło. Przegapiłaś szansę… koleżanko. ~~~//~~~ I bądź tu człowieku dobrym – pomyślałam. – Niepotrzebne wszystko. Nigdy więcej zemsty. Po chwili wyciągnęłam z kieszeni uduszonego chomika. Teraz on ma więcej.
-
2
-
kłapouszna jestem taka lubię gdy szarość plucha podwoje roztacza a ja łzy do szkatułki wmaczam smutek też przygnębieniem powabnie zahacza o deszcz ależ dziewczę spozieraj na łąkę tam kwiaty pachnące piękne no wiem lecz wolę zwiędnięte to do słoneczka wystaw co trzeba twe próby uśmiechu skowronek wyśpiewa oj nie wyśpiewa już ja się postaram w ciemną nockę prędzej ptaszek w kalendarz kopnie dziewczę zerknij na świt śliczny mgły całun e tam durne to ciało me wielbi pioruny co walą gorącą pałą zobacz polną rzeczką królewicz ku tobie płynie krzepko bogaty piękny zdrowy i młody a mnie na myśli kondukt pogrzebowy to zanurz się w strumieniu rześkim może ci kaczka w psychice zniesie pozytyw pierwszy już wolę wyrywać goła idąc w pokrzywy długie przegniłe z ziemi negatywy wesoło duszą kiszki me właśnie kłapouchego ogony kwaśne
-
@Victoria Viktoria→Dzięki za taki odbiór. Poczucia humoru mi nie brak. Dlatego tak trudno, mi pisać normalnie:)) Z tym prochem... hmm... tak się przesypywać na wieki, z kąta w kąt... no chyba, że nad ''łąkami pachnącymi" Pozdrawiam:))
-
Cześć. To tylko ja. Chyba w całości lub nie. Jeżeli masz tyle cierpliwości co ostatnio, to czytaj. Jeżeli nie, to chociaż napisz, o czym nie przeczytałaś. No dobra. Tyle wstępu. Trudność to dla mnie wielka, zwyczajne zdania z pióra mego na papier bezpowrotnie spuszczać. Aczkolwiek, chociaż zwyczajność lubię, propagując ją jak umiem, bez udziwnień moja pokręcona dusza, obyć się nie może. Niezwyczajnie pisząc o zwyczajności i prostocie kwadratowych kół, takich i owakich, zawikłanie i pomieszanie w umysłach sprawić mogę, a nawet bojkot wielu moich wypocin. Moją jaźń, też siłą rozpędu, takimi czy innymi sprawami wypełniam, jak gdybym koślawym grzebieniem, swoje włosy w nieuzasadnionym kierunku przeganiał. No cóż. Żyję jakoś na tym pięknym świecie, co wokół roztacza swoje połacie, pośród bliźnich moich, zwierząt, roślin różnorodnych, rzeczy ożywionych i martwych, dalekich horyzontów i niewyśpiewanych piosenek. Napisz proszę, co się w twoim życiu zmieniło. Co zyskałaś, co straciłaś. Czy odnalazłaś swoją szczęśliwą gwiazdę na nieboskłonie Twoich ścieżek. A jeżeli nie, to masz w tej chwili szukać choćby z nosem przy ziemi, tej Twojej upragnionej gwiazdy. Jeżeli się poddasz, to już zostaniesz na dnie wąwozu niemożliwości, opłakując swój los. A gdy źli ludzie ciebie podepczą, to nadstaw im jedną siedemdziesiątą siódmą część policzka. Bez przesady rzecz jasna. Pamiętaj, taką samą miarą będziesz osądzona, jaką ty innych sądzisz. Ile szczęścia dajesz, na tyle zasługujesz. O cholera. Co za banały mi się wymsknęły. Pociesza mnie fakt, że kiedyś, przed laty, też coś mi się wymsknęło i nie narzekałaś. Pozostań przewrotną ale nie strać równowagi. Pamiętam, że często błądziłaś wzrokiem po ogniu, a myślałaś o rześkim strumyku. To mnie w tobie fascynowało. Nieokiełzane myśli, wiecznie związane w supełki, które wielu próbowało rozplątać, bez widocznego skutku. Jeno się spocili i tyle. Przesyłam Tobie taki śmieszny przerywnik, dla odprężenia umysłu. twoje zwłoki są w rozkładzie twoje ciało gnije już twoją trumnę sosenkową pokrył zacny cudny kurz twoje czarne oczodoły białej czaszki perłą są a piszczele szaro złote jak diamenty ślicznie lśnią No i co? Zaraz Tobie weselej. Przyznać musisz. Oczywiście tekst nie dotyczy Twojej osoby. Kiedyś tak, jeżeli nie dasz się spłonąć. Póki co wolę Ciebie obleczoną w ciało. Ładne i zgrabne zresztą. Ale dosyć tych słownych uciech. Musisz jednak przyznać, że ci lżej na duszy. Tak bardzo Tobie współczuję, że masz jeszcze siły na czytanie tych moich ''mądrości''. Tym bardziej, że nie czytam wszystkich twoich ale jestem przekonany, że ty czytasz moje sądząc po tym, co odpisujesz. Wiem, wredne to z mojej strony. Mam jednak pewność, że nie wyznajesz zasady: coś za coś. Ja też jej nie wyznaje. Wolę coś twojego przeczytać, jak prawdziwie chcę, niż czytać na siłę, gdy naprawdę: nie chcę. To byłoby dowodem braku szacunku i lekceważenia Twojej osoby. Mam trochę pokręconą psychikę w wielu sprawach. Do niektórych podchodzę: inaczej. A zatem pamiętaj: nie wszystkie moje listy musisz czytać. Na pewno się nie obrażę. Nawet nie wiem jak to czynić. Aczkolwiek zdarza się, że żałość odczuwam wielką, do suchej nitki białej kości. Proszę, poniechaj zachwytów nad tym co piszę, bo jeszcze przez Ciebie na liściach bobkowych osiądę znudzony, a to na mym zdrowiu, odbić się może... a to z kolei na braku moich listów. Czy naprawdę jesteś przygotowana na tak dotkliwą stratę? To jeno żart niewątpliwie. Dzisiaj znowu jestem latawcem, który się wzbija i wzbić nie może. Ciągle ogon wlecze po ziemi. Znowu lecę nie do góry, ale w bezdenny dół, w długą ciemną przestrzeń. Głębiej i głębiej, dalej i dalej. Światło mam głęboko w tyle, ale jeszcze trochę kwantów na plecach siedzi. Nieustannie widzę przed sobą własny cień. Ścigam go, bo nie mam innego wyjścia. Wyjście zostawiłem daleko nade mną. Kiedy to się wreszcie skończy. Raz na zawsze. Na zawsze z wyjściem i na zawsze z wejściem. Co będzie po drugiej stronie, skoro potrafię tylko spadać. Kiedyś, gdy mogłem opierać się o jasne ściany, to były mi obojętne. Teraz już mi nie sobą. Co z tego, skoro teraz mijam je tak szybko. Są tylko smugami antynadziei. Nie czytaj mojej pisaniny, jeżeli nie chcesz. Zrób kulkę i wyrzuć do ognia. Niech spłonie. Nie pogniewam się. Nawet już nie wiem, jak smakuje gniew. Stoję oparty o ścianę. Widzę lecącą w moim kierunku strzałę z zatrutym ostrzem. Nie mogę się ruszyć. Znowu ktoś mnie przykleił do otynkowanych, ułożonych w mur cegieł. Stały się częścią mnie. Ciężarem, którego tak naprawdę nie dźwigam, a jednak odczuwam, jako zafajdany kleisty los. Nagle zdaję sobie sprawę, że nie zabije mnie żadna strzała, tylko kupa duszącej gruzy. Tańcząca kamienna anakonda, pragnąca mnie udusić i wycisnąć: całe poklejone wnętrze, żebym mógł je na spokojnie obejrzeć i przemyśleć. Wystawiam ręce na boki. Nic z tego. Odepchnięcie niemożliwe. Czerwone cegły pod skórą tynku, pulsują niczym krew w tętnicy. Nagle przypominam sobie. To z własnej woli posmarowałem się klejem i oparłem o niby szczęśliwą ścianę. Jakiż wtedy byłem pewny swoich możliwości. A jaki głupi i naiwny. Myślałem, że oderwę się w każdej chwili. Gówno prawda. Sorry. Nogi nadal zwisają poza parapet mnie. Zasłaniam stopami uliczny ruch i mrówczanych ludzików. Wyciągam ręce przed siebie. Zasłaniam chodnik. Rozkoszny wietrzyk szeleści w moich wspomnieniach, przerzucając kartki niewidocznej księgi. Nagle zasłaniam wszystko przezroczystością. Tylko spod prawego rogu wyłania się dziwna postać. Widzę ją wyraźnie, pomimo dużej odległości. Pokazuje mi środkowy palec. To pani Nadzieja. Zaczyna świtać mi pomysł. Zaraz na nią skoczę i jej tego palucha złamię. Odzyskam wiarę we własne siły i lepszy los. Pomału kończę na dzisiaj... z pseudofilozofią. Na drugi raz napiszę bajkę. Na przykład o człowieku, który po swojej śmierci musi całą wieczność leżeć w trumnie na własnych rozkładających się zwłokach, jako pokutę za grzechy, które popełnił. Cały czas będzie tam jasno, a zmysł zapachu nie zostanie mu wyłączony. Oczu nie będzie mógł zamknąć, leżąc twarz w prawie twarz i żadnego spania. On sam nie ulegnie rozkładowi z uwagi na ciasnotę. No nie! Nie przejmuj się. To jeno metafora. Dla rozluźnienia powagi. Pomyśl o kwiatkach na łące. O modrakach i kaczeńcach, makach i pasikonikach. Jak ładnie pachną. Białe baranki płyną po błękitnym oceanie, do złotego portu, barwy słońca, otulonego szatą horyzontu, w kolorze pomarańczy. Wiesz co, tak sobie pomyślałem, że jest sprawą niemożliwą, by nie wypełnić czasu całkowicie. Nasze poczynania przyjmują kształt czasu, w którym się znajdują. Z tym tylko, że istnieją różne rodzaje: cieczy i naczyń. Największa klęska jest wtedy, gdy takie naczynie rozpadnie się na wiele kawałków i już go nie można z powrotem posklejać, bez względu na to, ile czasu zostało. A jeszcze gorzej, gdy są to naczynia połączone i tylko jedno ulegnie destrukcji a drugie zostanie całe lecz i tak rozbite. Jeżeli przeczytałaś to moje pisanie, to fajnie. Jeżeli nie, to też. Napisz proszę. Może przeczytamy, a może nie. Aha. Na koniec przerywnik. {Miłość} zanurz się w naszym świecie lecz zabierz butle tlenową z powietrzem może być różnie ty ze mną a ja z tobą dd
-
czekam na ciebie na łąki skraju choć z tyłu bagno cholernie kusi widzę że idziesz do mnie pomału lecz wciąż się lękam że znów zawrócisz truchło skowronka spada przede mną nie skończył pieśni którą tam zaczął przed chwilą nucił piosenkę rzewną dla kogo dzisiaj zaśpiewał taką podnoszę ciałko wiatru nie słyszy z martwego dziobka sączy się cisza dostrzegam ciebie w martwej źrenicy tak bardzo pragniesz by wrócił do życia
-
––?/–– Jeszcze zwinięta, lecz czuła. W małej szkatułce, śni o walca prześwicie. Już razem, w komnacie ciemnej zamknięci. Z wyciągniętym językiem. Łóżeczek na nim, trzydzieści sześć. Tęsknią. Czekają. Aż nagle, pstryk. Ktoś okienko otwiera na chwilę. Przez nie obrazek, na rękach światła niesiony. Spieszyć się muszą, położyć w kołyskę. Pierwsze. Trzydzieści pięć, zostało. Jeszcze. Gdy wszystkie zapełnią, wywołają do spojrzeń. W szkarłatnej poświacie, duchy na bieli. Coraz wyraźniejsze, w toni zanurzone. * Gotowe teraz, by w domku albumowym wspomnienia zatrzymać.
-
Pan Patos zaniemógł...
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Johny Johny↔Tak różnie piszę:)→Ale Dzięki za krytykę i życzę Wiele Dobrego:))→Pozdrawiam:) -
˙˙˙˘˘˘≈°≈˘˘˘˙˙˙ Była bardzo malutka, gdy zrodziła się w Wielkim Strumyku, z wyjątkowej kropli ożywczego deszczu. Nie miała kształtu, niewidoczna w wodzie, lecz plumplała głośno od samego początku. Nawet ryby by na nią nakrzyczały, gdyby umiały mówić. Wszelkie falowanie razem wzięte, nie robiło tyle hałasu, co urocza Plumplumcia. Niektóre nieznośne Ropuchy, chciały ją złapać, w celu zadania chociaż kilku wychowawczych klapsów. Ady gdzie tam, nie dały rady. Nie dosyć, że uciekała żwawo, to jeszcze dojrzeć śmigającej nie mogły, bo jak na wstępnie wspomniałem, była tylko kawałkiem przezroczystej wody. Nawet pewnego dnia, stary zrzęda szczupak, zapragnął rozrabiaczkę połknąć dla świętego spokoju, ale nic z tego. Znowu zwiała, plumplając zapamiętale. Mimo wszystko dała się lubić. A przynajmniej większość stworzeń tak uważało, oraz sam Strumyk, którego była częścią. Wielu żyjątkom, radosne, szczere dźwięki, dodawały chęci do życia. Czasami nieznośna a nawet bardzo psotna, jednocześnie sprawiała, że wodorosty przepraszały okoliczną trawę, ryby robiły pocieszne sznupki do żab i nawet stary marudny pierdoła Szczupak, nie chciał jej więcej połykać. I zdawać by się mogło, że wszystko popłynie w dobrym kierunku. No niestety. Razu pewnego z pobliskiego bajora, przybyła banda obrzydliwych Plumplaków. Te akurat były widoczne, jako przezroczyste, zamglone ciemnością bąble. Zaczęły mieszać wszystkim, we wszystkim. Tak skutecznie, że nawet sam Wielki Strumyk uwierzył w to, co mu fałszywie nakapały. A były to kłamstwa na temat Małej Plumplumpci. Po jakimś czasie całe wodne życie uwierzyło, że przez te wiecznie plumplanie, mają same kłopoty i jest im bardzo źle. * W czasie zgromadzenia została osądzona i wydano wyrok. Zdecydowano, że zostanie wygnana na brzeg. Tak też się stało. Po kilku chwilach wsiąkła w ziemię. * A wredne Plumplaki zaczęły coraz bardziej dokazywać. Dokuczać różnorodnie a nawet szarpać biedne ryby, boleśnie za płetwy. Rechotały też złośliwe z kumkania leciwych żab i zmuszały raki, by chodziły do przodu. Życie w strumieniu upływało smutno i coraz bardziej nerwowo. Pomału zaczęto wspominać wygnaną i tęsknić za niewidoczną Psotką. * Po kilku dniach, w miejscu gdzie wsiąkła Plumplumcia, wytrysnęło źródło niemiłosiernie dźwięczne. Czystej wody przybywało. W końcu wpłynęła do Wielkiego Strumyka. Plumplaki odpłynęły, aż się za nimi sucho kurzyło. Pierwszy raz oglądano takie zjawisko w wodzie. Nie bardzo wiedziały, dlaczego muszą, ale musiały i już. Jakaś siła ich stamtąd wykurzyła, której nie mogli pokonać. Po wygnaniu bandy, życie było mniej męczące, chociaż wcale nie łatwiejsze. Często trzeba było płynąć pod prąd, zmagać się z burzami, piorunami i groźnym ciemnym szumem. Nie było łatwo. Nawet w pewnym sensie gorzej, niż za Plumplaków. Lecz o dziwo… jakoś nikt nie narzekał. Co jakiś czas słyszeli ciche, znajome plumplanie. Domyślali się, kto im spokój zakłóca. Wierzyli, że jest z nimi. A przynajmniej chcieli wierzyć. To im dodawało sił. Teraz sytuacja była zupełnie inna. Mogli nie zobaczyć, że jej nie widzą.
-
1
-
pan patos zaniemógł z żalu grzebał w nosie przyszła pani doktor co z tobą patosie ano sumienie pali me trzewia egzystencję przeżarło całą nie ujrzę radości w błękicie nieba to ja zabiłem pocieszną małą biedny kochany mój patosiku jak to się stało co ciebie dręczy lecz przedtem biegnij ty zrobić siku zapewne ta kwestia też ciebie męczy pani tu ze mnie jajca se robi a ja wydalam poezji odgłosy czaszki mojej radość nie zdobi a ze zgryzoty uciekły mi włosy kiedyś człapałem dróżką wytrwale wkurzony na siebie i wszystkich wkoło aż nagle pieczarę ujrzałem w skale a w niej zwrotki tańczące wesoło jak one mogą być tak radosne kiedy ja cierpię tak obficie złapałem jedną tą uśmiechniętą by wnet zakończyć wesołe życie dopiero wtedy refleksję spotkałem a mądra była dla mnie jej mowa żałuj ty bardzo odkup swą winę a wtedy ona tobie przebaczy w krainie zwrotek czytanych od nowa
-
nieznośna naguska nudna nienagannie nudnie nić nawija nogą naturalnie nasiąknięta nudą nosek niepoważnie niedyskretnie nęka nieboszczyk nachalnie natarczywy nicpoń nawilża niewiastę nurtuje niesmacznie niecały niezgrabnie nudystka nacina niedyplomatycznie napuchnięte nerki nisze newralgiczne naguska natręta nęci nagim nożem nadusza niegrzecznie nieboraka nogę nieboszczyk nudysta nagle nadepnięty niegroźny nagus niewinnie nadęty *****Białogłowa***** @@@@@@@@@@@ baja babcia buzią bajeczkę baśniowo bezstresowo bodajże beletrystycznie ~~~~~~~//~~~~~~~~~ biedna bidulka bez bielizny beztrosko biega białymi bucikami bezwiednie błyszcząc bawidamek bard beretem bezbarwnym białolicej blondynce biust biologiczny bezbożnie bajeruje beznadziejnie baraszkując bezszmerowo bałamucąc baran beznadziejny biodra białowłosej bezwstydnie bodzie bąki beztrosko bzykają bęcwał brutalny brylant błękitny bulwiasty bohaterce brawurowo buchnął bezprawnie bezkrwawo badziewnym bananem bimbając brudnożółtym bezsilnym białogłowa bardzo bojowo bzyczy buczy błyskawicznie burzowo błyska bohatersko bronią brzdękając bezpardonowo brzydkiego beznamiętnego bajkoluda bejsbolem błogosławi bezlitośnie batutą bolesną buzię barbarzyńcy batoży bimbam! bimbam! bum! bum! bardzo! bimbam! bum! bum! befsztyk bezkształtny bezrozumnie bodaj błądzi bezzębny beznosy bezdźwięczny bezpalcowy bodajże bezpłodny bard
-
1
-
? Za trzema górami, dwoma lasami, za jednym stołem, na tronie siedzi król. Lecz nie na takim, gdzie chodzi się pieszo. Komnata to rozległa łąka, gdyż łąką w istocie jest. Władca zapragnął świeżego powietrza, a nie tylko takiego, wyciśniętego z intryg. Wokół niego, jak okiem sięgnąć, szumią łany poddanych. Gaworzą o pulchnym zadku Maryni, z uwagi na to, iż czekają na słowa króla i póki co im się nudzi. Król nagle wstaje i odzywa się w te słowa: – Drodzy obywatele! Jak zwał tak zwał. Mam dla was nowinę, albo raczej propozycje: kto najszybciej pomaluje płot wokół całego Królestwa, zostanie mężem ręki mojej córki. Są chętni? Po chwili daje się słyszeć diabelny szelest, od którego nawet trawa nie wschodzi, a pasikoniki nieruchomieją w pół skoku. To wszystkie płcie męskie, ręce podnoszą lub co tam popadnie, jak jeden mąż. Nawet stare dziadki, postawiają członki na sztorc, aż niejedna babcia chichocze podniecona, a inne niby zawstydzone, mają oczka spuszczone w rajstopach. Miłościwy Nie Tylko Dla Łąki, raczy pytaniem tłum obdarzać: – No to słucham. W jakim czasie kto? Padają różniste propozycje: od siedmiu lat, do siedmiu dni. To zależy od wieku, możliwości i chęci na królewską córkę. Wszakże nie jest urodziwa, oględnie mówiąc, ale za to mądra, zdrowa i bogata. Dlatego łany męsko zgromadzonych, odczuwają optymistyczny rajzer fiber. Nagle zgłasza się młodzieniec, szczególnej urody. Gdyby nie stał na ziemi bez skrzydeł, to można by pomyśleć, że anioł sfrunął na połacie. Mówi pewnym tembrem: – Wasza Szczególna Dobroć. Obiecuję, że całe ogrodzenie machnę dzisiaj. Jak dobrze pójdzie, to w godzinę się uwinę, mówiąc rymem. – Jam Król jest, co na tronie siedzi. Ostrzegam ciebie: jeżeli malowania nie skończysz, tak jak wspomniałeś, to twoja ręka co pędzel trzymała, zostanie odcięta i dam z niej zrobić mufkę dla mojej córeczki. Czy to jasne? – O tak Królu. Na wszelki wypadek, będę malować tą drugą. – Co rzekłeś? Bom nie skumał. – Nic, nic, wasza Nieskazitelność. To taki żart. – Aha. No to się rozchodzimy. Ruchy, ruchy. Król też musi odpocząć w swojej komnacie. A ty bierz się do roboty… mufko ty moja. A sio! Po dwóch godzinach, ów młodzieniec, jest chętny audiencji u Króla. Władca, aczkolwiek zaspany, złością otoczenie nie przetrąca, gdyż ciekawy, jak owa mufka wyglądać będzie. Kazał malarza do siebie przysłać. Ów przybył, targając w rękach zawiniątko. Król pyta: – No i jak tam. Płot nową farbą lśni? – Ano lśni, Wasza Dotrzymująca Obietnic. – Oj, to chyba nawet stare kości z tronu zsunę i obejrzeć pójdę. Za diabła nie wierzę. – Ty Co Nad Nami Czule Czuwasz, nie musisz nigdzie chodzić o Królu. Z miejsca gdzie tkwisz, zerknąć możesz. – Z miejsca? To co ty z tym płotem zrobiłeś? – Zaraz Wasza Ciekawość, zaspokoi swoją ciekawość. Młodzieniec ochoczo rozbebesza zawiniątko. Oczom ukazuje się makieta całego królestwa, że świeżo pomalowanym płotem. – Poddany mój. A to co? – Spełniona obietnica. Przecież Wasza Ogrodzeniowatość rzekła: kto najszybciej pomaluje płot, wokół całego Królestwa i tak dalej. Ośmielam się zauważyć, że słowa dotrzymałem i proszę o córkę. – Ty nawet nie wiesz w co się pakujesz. Znam ją od urodzenia… ale słowo się rzekło. – Dziękuję Królu. – A tak z ciekawości. Skąd się wzięła makieta? – To Wasza Najwyżej Sięgająca ogłosił konkurs na takową. Zgłosił się taki jeden … artysta. Trzy lata dłubał. Czasami w nosie, jak się denerwował, że coś mu nie wychodzi. Ale w końcu wydłubał. Dostał jako nagrodę: tłustą królewską kozę. – Za byle trochę dłubaniny? – Za byle trochę, Królu. ? Wesele było huczne. Mimo przeciwności losu, żyli długo i czasami szczęśliwie. Jak mleka brakowało, to szli do artysty wydoić kozę. W końcu mu się trafiło, jak hałas w zasianym maku. A ich kochane pociechy, a ti ti ti berbecie, makietę rozpizdrzyłyy na całe Królestwo..
-
1
-
Trupi Malarz Patriota
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@ais Asiu→Dzięki:)→Sorry, za niemożność jedzonka:))→Bo to jest taki nieco dziwny tekst:)→Pozdrawiam:) @jan_komułzykant Jan_komułzykant→Dzięki:)→No faktycznie. Zatrzymują. Zresztą każdy z nas, będzie zatrzymany↔Stop klatka:)↔Pozdrawiam:) -
Tekst jest rzecz jasna→metaforą czegoś. Nie można go brać dosłownie:) —?/– gnije ciało gnije wilgotne lepkie miękkie a w nim bocian na jelicie klekocze pieśni rzewnie ~ plama pośmiertna sączy flagę gdzie trupie gazy w poświacie jutrzenki pieszczone lśnieniem rozkładu zaklęte tulone ~ w miednicy bochen chleba na zakwasie szczypta soli kryształkami zapach ojczyzny wita zdobi ~ na martwym wzroku monety z orłem w żebrach maki czerwone kłosów zbóż złocistych zakole w bezruchu zastygłe spójrz maluję pędzlem duszy patriotycznie ja ciebie uskrzydle rozwijaj talent nie rezygnuj z przekonań wcale dzięki twe rady bardzo sobie chwalę w życie pragnę wcielać zrobię wszystko co w mojej mocy by nie zabrakło mi nigdy natchnienia
-
Zgwałcić Bałwanka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@jan_komułzykant Jan_komuzykant→Dzięki→Mnie też się łezka w oku powierciła. No cóż... nie zawsze jest, jak być powinno:) Pozdrawiam:) -
@ais Aisiu→Na pewno nie masz demencji:))→Miałaś nosa i już:) To znaczy nadal masz, ale wiadomo co miałem w myśli:)→Pozdrawiam:)
-
? ? ☃? ? Patrzę, a śniegu dużo. Postanawiam ulepić bałwana, bo wezbrało we mnie dziecko. Poczuć się jak dawniej, kiedy byłem malutki, a białe kule ogromne. Właśnie umęczony i szczęśliwy, odchodzę kilka kroków wstecz, by obejrzeć swoje dzieło i pochwalić siebie, gdy nagle uderzam plecami o czyjeś ciało, które wydaje odgłos: – Proszę w tej chwili zdemontować bałwana. W przeciwnym wypadku, zapłaci pan grzywnę w stosownej wysokości do zła, jakie pan popełnił. Póki co nie zerkam do tyłu, tylko myślę. Nie chcę łapać dwóch srok za jeden ogon. W końcu pytam jeszcze nie odwrócony: – A czemu? Kim pan jest? – Proszę nie zadawać dwóch pytań naraz, bo jestem tylko: jeden. Co tu począć? Taki fajowy bałwan, tylko nie wiem, który ciekawszy: ten z przodu, czy ten z tyłu. Powtórnie słyszę głos: – Pan mówi sam do siebie. To nota bene objaw niezgodny z prawem. A zatem wyłapałem sens. Jest mi niezmiernie przykro z tego powodu, bo tylko wykonuję swoje obowiązki a pan mnie obraża. Odwracam się, myśląc, że zobaczę co najmniej: lodowego kosmitę, a tu banał stoi w kapeluszu. Postanawiam wziąć sprawy w swoje ręce. Zdejmuję nakrycie z jego elokwentnej głowy i rzucam na śnieg. Następnie patrzę, co uczyni. A on nic. Myślę sobie: licho wie, co to za jeden. Szkoda mojego trudu. Zadaję jedno pytanie: – A pan kto? – Służby Równowagi. A co? Nie widać? – A gdzie reszta? – Jaka reszta? Ja stanowię Prawo i Służby. Nagle sobie przypominam, że przecież chodzi o ukochanego bałwanka. Symbol mojego dzieciństwa. Na pewno zaraz wspomniane służby zaczną swoje. Nie mylę się. Zaczynają: – Proszę w tej chwili zdemontować: marchewkę. – To znaczy: nos? – Tak. – A czemu? – Po pierwsze: obraża pan rolników. Nie miejsce marchewki w bałwanie, tylko na rodzinnym stole, wsród przyjaciół i bliskich, ewentualnie w ojczystej ziemi. Po drugie: no jak tak można. Czerwień na bieli w takim miejscu. To profanacja flagi państwowej. Po trzecie... – Przepraszam... przecież w tyłek mu nie wetknąłem. – Zamilcz pan. Zakłóca pan Równowagę, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Niezdrowe skojarzenia, są jak... najgorsza plaga. – Ależ... – Proszę natychmiast wydłubać wszystkie węgielki. – Chyba nie oczy? Oślepię go. Nie będzie mógł oglądać: służb. Co za strata. Roztopi się z rozpaczy. – Pan raczy żartować. Monitoring działa a kara może być dotkliwa, jak przymarznięty język do pionowej rury. – Takiej jak w... – Proszę mnie nie gorszyć... chyba pan nie rozumie, że jedni chcą, żeby kopalnie były, drudzy nie chcą... na dodatek: smog, rasizm czarno na białym, długo by wymieniać. Dla pana dobra mówię. Żadnych węgielków. – A miotła może zostać, że nieśmiało zapytam? – Czy pan kobiet nie szanuję? – Ależ skąd. Sam mam kilka. Tylko nie wiem, o co panu chodzi. – Nie wie pan. Czy pan głupka udaje? – Szczerze powiedziawszy: nie zawsze muszę. Czasami taki luz napawa optymizmem. Człowiek nie myśli o... służbach. – Czyli o mnie? – Taa... dochodzi do siebie, po nadmiarze pychy... lub dochodzi... – Jaja pan ze mnie robi. I to w biały dzień. Bez grzędy? A ja dla pana dobra jak do człowieka mówię. Wyciągaj pan miotłę z prawej strony. – Dla mnie jest: lewą. – To bez znaczenia. No wyciągaj pan. – Czemu, że zapytam znowu? – Kobiety tu chodzą. Jeszcze która pomyśli, że jest czarownicą i ma na nią wsiąść, bo pan ją zaprasza. No jak tak można. Nie wstyd panu? – Ale jedna rzeczywiście jest brzydka. Pasowała by jak ulał. – Dowcip się panu nie zamyka. Pan też ma gębę, jak przechodzona podeszwa. Ale cóż... taki się pan urodził. Nie pana wina. Przyznaję, że moja sąsiadka... ale nie o to biega. Rozumie pan? Czynię jak każe. W końcu dosyć się na bałwanka ubranego napatrzyłem. Zostanie we mnie jako wspomnienie. Taki goły smutny i zmarznięty. Niestety. To nie koniec. – Czy pan nie widzi, że trzy kule są nierówne. Największa, duża, mała. Pan chce szerzyć: nierówność i niezdrowe instynkty społeczne. Maluczkich ugruntować w przekonaniu, że są mali, a dużych, że są duzi i mogą spocząć na liściach bobkowych. Pragnie pan zakłócić rozwój społeczeństwa. Już nie wspomnę o innych sprawach, z czym się mogą kojarzyć. – To ustawię z równych. –Jak to z równych? Wszyscy równi? Jest pan zwolennikiem stagnacji? Wrogiem postępu? Zdrowego współzawodnictwa? Żadnych igrzysk, a jeżeli już, to jedno długie podium na tym samym poziomie. O to panu chodzi? – Alę ja lubię babrać w śniegu. To co mi w końcu wolno? Na co zezwalają służby? – Najpierw proszę mu wsadzić... – Wsadzić? Mam zgwałcić bałwanka? Mróz jak cholera a służby chcą, żeby mi odpadł i żebym więcej nie grzebał w wyżu demograficznym. Przecież służbom powinno zależeć na tym, żeby mieli komu służyć. – Proszę w dziurkę od miotły, wsadzić laskę dynamitu. Będzie łatwiej. – Pragnie pan, żebym projekcję moich wspomnieć, wybuchnął w mroźne powietrze? – Chciałem tylko pomóc. – Dziękuję. Własnym rękami biedaka rozbiorę. Z należytą miłością i z zamarzniętą łezką w oku. Też tak czynię, wewnętrzne rozedrgany. Po czym zabieram głos: – Powtarzam jeszcze raz: lubię babrać w śniegu... szukać w białym puchu dziecka. – No cóż... może pan coś usypać. – I nie zapłacę kary? – Nie. – Tak przyrzekają: służby. – Tak. – Wielkie dzięki. To chociaż coś. – Tylko proszę pamiętać: kupa przez pana usypana, nie może mieć żadnego kształtu. Najmniejszego. Dosyć już pan nabroił! Rozumiemy się? – Chwilę! To wokół tyle kształtów i różnych fałd śniegu, a pan mi mówi... wariata chce pan ze mnie lepić? – A muszę? – Co? – Nic. A pan chce dołożyć nieszczęścia naszemu społeczeństwu, lepiąc znowu co popadnie? Z pana nieprzystosowany do norm społecznych obywatel. Panu się widocznie marzy, żeby rzekę miodem i mlekiem płynąca, lód ściął. Tak? – Lud? – Nie! Lód. Takie zimne coś z fokami. – No nie... jakbym wpadał w przerębel! – Proszę posłuchać.Wyróżniamy cztery podstawowe kształty: przydatny, obojętny, nieprzydatny i destrukcyjny. Czy to jasne? – Jak śnieg... ale mam pytanie. Do którego ja należę? – Do obojętnego. Lecz pana uczynek, to jawna destrukcja. – Ą pan do którego należy? – No wie pan! Co za pytanie! Do przydatnego! A pan co myślał? – A czemu? – Co czemu? Pan myślał? A umie pan? – Nie. Czemu pan przydatny? – Ja jestem: Służby. Sprawuję pieczę nad Wielkim Całokształtem. – A jak panu przywalę w nos, to jakim pan będzie? – No... hmm... nieprzydatnym raczej... – I pójdzie pan na chorobowe, albo nawet na rentę inwalidzką, by odpoczywać jak normalny obywatel, a ja w tym czasie, będę mógł lepić swoje ukochane bałwanki, bo służby nie będą mi zawracać dupy. Tak? – To pan powiedział. Po prawdzie... – Męcząca służba, co? Ile w końcu człowiek może wytrzymać. Dobrze chociaż płacą? – To pan... – Wiem. To ja powiedziałem. – Nie narzucam się... w zasadzie z tym: monitoringiem... pusto tu jakoś... – Rozumiem. Proszę bardzo. Chrupiący odgłos łamanej marchewki, odbija się głośnym echem od kupy śniegu.
-
Znowu mnie obserwują tymi swoimi oczkami. Rozumiem, że czym innym nie mogą, ale dlaczego akurat mnie? Czyż nie mają lepszego zajęcia na tym ziemskim padole, już i tak pełnego wariatów oraz innych utytułowanych pojebańców. Co im złego zrobiłem? Absolutnie nic. Łazi to jedno z drugim, podskakuje nie wiadomo dlaczego, nie szczędząc otoczeniu głupkowatych uśmiechów. Co im tak wesoło, skoro mnie tak smutno. Zamienili empatię, na radowanie się z byle czego. Kupa hałasu tylko. Biedne zahukane echo. Ciągle mu się niezdrowo odbija. Potrafię zrozumiem to stworzenie, aż do utraty tchu. Na szczęście nie jestem echem. Chociaż z drugiej strony, ma to swoje plusy. Można się błąkać po ścianach, chować po kątach… tylko jaki to ma sens. Gdy źródło dźwięku wygasa, umiera echo i już nigdy nie powróci dokładnie takie samo. Ale co oni mogą o tym wiedzieć. Stoją w tej chwili i patrzą jak stado glap na połacie gnatów. Żeby im się tylko źrenice kwadratowe nie zrobiły, od tego spoglądania. Czy już nie mam prawa do odrobiny prywatności? Widocznie uważają, że nie kryję w sobie żadnych odczuwalnych cech. Jestem tylko... i niech się cieszą, że: aż? W nocy też przyłażą. Na szczęście łóżek ze sobą nie przynoszą. Nienawidzę chrapania dla zasady, gdyż nie wiem, na czym te dźwięki polegają. Na pewno nie na mnie. Za dużo jęczę i marudzę. Zdarza się nawet, że mnie popchną, niewychowane łażące takie. Jakby rąk przy sobie trzymać nie potrafili. Całkiem możliwe, że zamiast mózgu, mają luźną masę rozwolnieniową. Przecież wieczorem, jest mi strasznie zimno. Nie należę do grubych. Co ma mnie grzać. Chciałbym się wiercić w spokoju, by ocieplić się w ten sposób. Tylko bez nich. Oni mnie wnerwiają. Cały się wtedy trzęsę. Od takich drgawek, jest mi jeszcze bardziej zimno, aczkolwiek krew mnie zalewa, gdy patrzę na to całe chodzące dziadostwo. Oni by najchętniej ostatnie psy na mnie wieszali. Tak się podobno mówi, jeżeli ktoś kogoś nie szanuje. Nigdy im złego słowa nie powiedziałem, nie ubliżyłem czymkolwiek, to dlaczego są dla mnie tacy źli, tacy zacofani w pojmowaniu znaczenia dobra. Przecież spełniam dokładnie to, co ode mnie oczekują. Nie ma we mnie żadnego buntu. Wypełniam spolegliwie, co do mnie należy, a oni paskudy jedne, powinni to zrozumieć i docenić w pełni… choćby księżyca, skoro się boją, że słońce ich za bardzo oświeci i zrozumieją za dużo. A to może być uciążliwym problemem. Nigdy nie poskarżyłem się przed innymi, takimi jak ja. Nie wiem, co myślą. Mogę narzekać tylko we własnym imieniu. Jesteśmy blisko siebie, ale nigdy razem, żeby pogadać jak równy z równym. Równość nas wyróżnia z całego otoczenia. Cholera jasna, nawijam też za nich. Mogę tylko za siebie. Nie mogę o tym zapomnieć. Usiadł na mnie ptak. Jakiś dziwny, bo nie odczuwa lęku. Za to co innego odczuwa. Wielką potrzebę bycia lżejszym. Żeby się tłuściochowi łatwiej fruwało. Oczywiście zrobił, co miał zrobić. Jakże inaczej. Nawet ptaki mają mnie w głębokim poważaniu. Tańcują pazurkami i jeszcze podskakują. Wiedzą, że nie stanowię zagrożenia. Przecież nie złapię takiego za skrzydło, by pokręcić nim przez chwilę, by za moment wystartował w niekontrolowany lot. A w ogóle jak on to zrobił. Przecież kuper wystawał poza mnie. Dokładnie to widziałem po swojemu. Na pewno wiatr się na mnie uwziął i gdy zaczęło z dziurki lecieć, to zmienił kierunek wycieku. Pieprzony wyjec! O cho cho… biegnie taka jedna ze ścierką. Nie powiem… na nią nie mogę narzekać. Wytarła mnie do czysta. Znowu lśnię. Do czasu, aż następny nie siądzie. Widzę, że ona wraca. Miło mi z tego powodu. Upał dzisiaj taki, że aż kropelki potu się spociły. Jakby diabłom na ziemię z kotła chlupnęło. Jest coraz bliżej. Słyszę sapanie, ale takie poczciwe, radosne, nie narzeka, nie bierze przykładu ze mnie. Lubię narzekać, gdyż jest to zawsze jakieś urozmaicenie w moim codziennym życiu. Strasznie mi się ono dłuży. Jutro dla odmiany napadnie mnie przesadna radość. Dzisiaj jestem jaki jestem. A może już dzisiaj zacząć jutro? Po co czekać? Czyż nie lepiej wyprzedzić start. Dokonać falstartu i błagać opatrzność, by jak najpóźniej dobiec do mety, lub najszybciej, zważywszy na to, czym ma się okazać owa meta. Lub tak po prostu, urwać się gdzieś na chwilę, zobaczyć inny zróżnicowany do bólu świat. Zarzucić siebie na przygodę, mimo możliwości zaplątania się w swoje własne ciało lub pajęczyny umysłu, gdzie czeka włochaty wygłodzony pająk, by pożreć melancholijne truchło muchy, obdartej z całości istnienia. Kobieta podchodzi do mnie. Po chwili jest przyjemnie chłodno, rześko i rzekłbym: wszystko mi zwisa jak okiem sięgnąć. Przestałem się martwić. Rozłożysto – mokry, przygniatający ciężar, jest wilgotnym chłodnym piórkiem, na przegrzanych fałdach podłużnej psychiki. Na dodatek te uściski co jakiś czas. Sama słodycz delikatnych doznań, wyciskanych niczym sok z pomarańczy, do kubka zrobionego z miodu. Już nie chcę uciekać. Zresztą nie mam takiej możliwości. Moje ego tkwi dwa metry nad ziemią, między jednym a drugim, ozdobione różnorodnymi częściami tego świata, gdzie wiele rzeczy powtarza się na okrągło. Dobrych, złych i tych, co są jedynie szarymi wypełniaczami. Między niebem a ziemią, widoczny jestem z daleka. Tak bardzo mi tego brakowało. Tych doznań nakładania. Mam na sobie symbole mojej przydatności. Osobne, lecz jednocześnie stanowiące całość. W pewnym znaczeniu, rzecz jasna. Do tego momentu zwinnie narzekałem. Czułem się niepotrzebny. Byłem rybą na wilgotnym piasku. Ni to zdychać, ni to żyć. Wyrzucony nie tylko poza nawias, ale i poza kartkę, a nawet ściany biblioteki. Lecz teraz jestem taki radosny. Niech sobie nawet srają. Byle pomiędzy, a nie na. No nie. Wzruszenie odbiera mi mowę na całej długości. To ze szczęścia. Naprawdę się bałem, że już nigdy żaden człowiek… nie mogę więcej… wybaczcie… to ze wzruszenia tak mi luźno. * Nie! To niemożliwe! Co oni zamierzają zrobić. Wiem, że jestem stary i zużyty, ale żeby aż tak mnie potraktować. Za to wszystko, co dla nich uczyniłem. Słyszę złowieszczy stukot. Jestem przecinany, a mokre kawałki mnie, uderzają o dno kubła na śmieci. Odgłosy są wstrętne i mlaskające. Jakby ktoś kogoś wybebeszył i rzucał flaki do miski. A tak się cieszyłem. Denerwowało mnie echo. A teraz za nim tęsknie. Niestety, kiedyś dotyczyło dużego obszaru. Było ciekawe i różnorodne. A cały świat tego echa, zmuszony był się zmieścić, w tym niewielkim klaustrofobicznym wnętrzu. Wszystko wróciło do punktu wyjścia. Kiedyś byłem niewielkim i niedorozwiniętym, nie rozróżniałem radości i zmartwienia. Po prostu istniałem i tyle. Lecz z biegiem czasu, dużo się zmieniło. Dopiero teraz do mnie dotarło, że wiele zachowań rozumiałem na opak. Nie tak jak trzeba. Sądziłem, chociaż nie byłem sądzony. Nie mogę przeprosić w ten sposób, żebym został zrozumiany. Nie umiem, nie podołam, nie ma takiej możliwości. To dwa różne światy. Coś jednak w życiu przeżyłem. Szczególnie te wzniosłe chwile wieszania. Niesamowite, dające wiele szczęścia i niezapomnianych doznań. Teraz mój czas się skończył. Zastąpi mnie nowy sznurek, do suszenia tych uroczych rzeczy. * A jednak. Jestem inny, ale powtórnie cały. Rozciągnięty między dwoma słupkami. Jeden jest ciemny, drugi jasny…
-
1
-
Królewna na Wieży
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@ais Aisiu→Dzięki:)→No tak już jest w życiu. Każdy ma swego ''smoka'' co może człeka zjeść lub chociaż zionąć:)) Pozdrawiam:) -
@ais Aisiu→Dzięki:) Czytałaś go kiedyś :)→Dzięki Twej wtedy radzie, po wrzuceniu tu, zmieniłem, bo miał formę wiersza. Może tam, też zmienię:))→Pozdrawiam:)
-
gdzieś tam w zamczysku na czubku wieży dziewczę zamknięte mądre i ładne jest to królewna która chce wierzyć że wreszcie rycerz ją stamtąd skradnie wtem przyszedł pierwszy i arie śpiewa życie bez ciebie jest nic nie warte lecz musi biedak w te pędy zwiewać skrzeczy i wyje nie popadł w łaskę przyjeżdża amant na srebrnym koniu nawet drabinę przywiózł strażacką lecz gdy już prawie łapie balkonu słyszy tyś brzydal o ziemię trzasnął trzeci ma tyczkę by na niej skoczyć postura żwawa kawał chłopiska sprawy nie tak się miały potoczyć tyczka mu wchodzi gdzie nie powinna czwarty wielgachną toczy armatę podpala lufę do wewnątrz wchodzi lecz w murowaną wbił się komnatę z muru wystają mu tylko nogi piąty uczonym absztyfikantem z tyłu ma śmigło silnik parowy lecz zaplątuje się jemu w szelki i tak wirując ścina pół głowy szósty po murze w butach klejących idzie lecz szczęścia nie ma za wiele ptaszki go dziabią gdzie tylko mogą zjadły mu nawet własny interes chusteczką białą królewna wiewa nie chce być panną stąd we mnie trwoga królewno śliczna ja ciebie pojmę lecz smok go właśnie zjada na obiad * królewna nadal bez królewicza łóżeczko mości znów na parterze bo w niedostępność każdy z nich wierzy w swej wyobraźni widząc wciąż wieżę
-
Stary wiatrak stoi przy cmentarzu. Rozpadające się ściany, nasiąknięte cuchnącymi wspomnieniami rozkładających się zwłok, nie zdają sobie sprawy, na czym właściwie stoją. Wiele trumien, straciło swój trumniany kształt. Wilgotne od ziemi szczątki ludzkich ciał, pomieszały się z kawałkami zmurszałego drewna. Szare kości, strzępki ubrań, sztywne włosy kryjące białe czaszki, wszystko to stanowi, jeden wielki rozkład życia, które kiedyś, dawno temu, przy tym cmentarzu - rozkwitało. Starych drzew, systematycznie wycinanych jest coraz mniej. Piły który je bezlitośnie tną, wyrzucają strumienie ich małych cząstek, niczym tryskającą krew, z przeciętej tętnicy. Niektóre płyty nagrobne, nadal widoczne, zdają się mówić, co pod sobą kryją. W czasie obwitego deszczu, wiele zwłok, zostaje odkrytych. Wynika to z pochyłości cmentarza oraz płytkich grobów. Wygłodniałe ptaki, objadają resztki ciał, że wszystkich rozkładających się resztek, które jeszcze na szkieletach zostały. Nie jest tego wiele. Prawie nic. Gdy grzebią w zwłokach, sprawiają wrażenie, jakby te ciała się ruszały. Co chwilę jakiś odfruwa z kąskiem w dziobie lub kawałkiem szarej kości. Niektóre wyszarpują kępki włosów, żeby uzupełnić nimi swoje gniazda. Wiele pomników, pomalowanych na zielono porastającym mchem, jest rozwalanych przez rosnące korzenie. Mają w sobie niewiarygodną siłę, do dalszego życia. Biała czaszka, bardzo widoczna, na takim tle, sprawia wrażenie szaro-białej rzeźby. Zaczyna drgać. Z oczodołu wyślizguje się czarny wąż, niczym kawałek ciemnego welonu, symbolizującego śmierć. Owija się wokół białej kości, by po chwili, pełzać dalej. Obok kamiennego anioła, leży wychudzony pies. Przed chwilą zjadł cuchnącą padlinę. Był bardzo głody. Dlatego się skusił, by zjeść kawałek śmierci.Teraz przeżywa męki. W jego psim wnętrzu, soki trawienne, usiłują strawić to, czego strawić tutaj nie sposób.To ponad jego siły. Szczątki zwłok, nie dają za wygraną. Pies straszliwie cierpi. Widzi ptaki siedzące na pomnikach. Czekają cierpliwie. Wie na co. One też wiedzą. Lecz sprzykrzyło im się czekać.Atakują psa już teraz. Ostatni raz widzi cokolwiek. Już za chwilę, nie będzie miał czym patrzeć. A one, skoro mają wybór, to nie chcą jeść padliny. Wolą świeże mięso. Wyszarpują sierść i kawałki mięśni. Nie ma sił na obronę. Jest za słaby. Zobojętniał, pogodzony ze losem. Dobierają się do jego oczu . Po chwili z jednego zostaje krwawa dziura.Drugie wisi na nerwie wzrokowym. Któryś z ptaków zaczyna je szarpać. Pies wyje przeraźliwie. To sprawia, że przylatuje więcej padlinożerców. Prawie go nie widać, zakrytego czarnym całunem wirujących skrzydeł. Z niektórych kapie krew, gdy ptaki odlatują ze swoją zdobyczą. * Przychodzi człowiek, który szuka grobu swoich bliskich. Ma szczęście. Po jakimś czasie , widzi niewyraźny napis. Ledwo go czyta. Stoi przy rozwalonym grobie. * Nie opodal, inny człowiek zjawia się tutaj, żeby wyciąć następne drzewo. Liście zaczynają się trząść, jakby przeczuwały śmierć żywiciela. Po chwili rozlega się przeraźliwy hałas. Stalowe zęby, wgryzają się w drzewiaste ciało. Gardło drzewa zostaje podcięte. Tryska żółtawa krew. Już go nic nie może uratować. Człowiek obojętny na wszystko, robi swoje. Za to mu zapłacono. Mimo piekielnego hałasu, wyczuwa za sobą jakiś ruch. To kamienny anioł, spada na nagrobną płytę. Roztrzaskuje się na kawałki. Morderca drzewa zahacza butem o wystający korzeń. Przewraca się. Piła odcina rękę. Z bólu i szoku nie wie co robi. Chce ją podnieść. Potyka się o małą gałązkę. Piła nadal jest włączona. Rozcina mu gardło. Wiórki robią się wilgotne, lepkie i czerwone. Strumyczki krwi, spływają po wystających korzeniach. Drzewo zaczyna się przechylać. Szybciej i szybciej. Człowiek stojący przy grobie chce odskoczyć. Ślizga się na mokrej ziemi. Przewraca na płytę nagrobną. Drzewo spada na jego głowę. Czaszka pęka jak zgniły arbuz. Mózg wylatuje na zewnątrz. Gasi różowymi myślami znicz, który ów człowiek, przed chwilą zapalił. * Stary wiatrak stoi przy na cmentarzu. Nic się właściwie nie zmieniło. Są tylko dwa nowe groby. Płytkie. * Przed wejściem, na starej zardzewiałej tablicy, widnieje ledwo czytelna sentencja: A wiatrak nieustannie, miele ludzkie kości.