Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 799
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @siedem życzeń Siedem życzeń→Dzięki:)↔ Zranił krzyk do samej ciszy, to rzecz jasna skrót myślowy. Coś podobnego, jak↔ przemokłem do suchej nitki, jeno inne znaczenie:)→Pozdrawiam:)
  2. ––/?/– Zbudziła go ta sama natrętna myśl. Ostra jak sztylet. Skończ ze sobą. Po co masz cierpieć. Znikną wszystkie problemy. Podąża w kierunku torów kolejowych. Nieśmiałe światło gwiazd oświeca drogę. Chociaż nie tylko. W kałuży widać Księżyc. Obraz zmącony nogą człowieka, drga i faluje, by po chwili powrócić do stanu pierwotnego. Nagle słyszy jakiś nieokreślony szelest. Usilnie spogląda w tamtą stronę. Ma wrażenie, że coś tam widzi. Niedużego i szarego. Już wie co to jest. Po prawej stronie, kawałek drogi przed sobą, dostrzega małego zajączka zaplątanego w cierniowe gałązki. Podchodzi do zlęknionego biedactwa. Uwalnia. Wdzięczne zwierzątko, pospiesznie ucieka w delikatnej poświacie srebrnej tarczy. Nie wraca na ścieżkę. Idzie w tym samym kierunku, równolegle do poprzedniej. Gęsta, czarna ziemia, utrudnia marsz. Jakby szedł wewnątrz swojego umysłu. Błyszcząca wstęga torów jest coraz bliżej. Refleksy świetlne migoczą na gładkich długościach. Zapraszają. Lecz on ich nie widzi. Czarne niskie krzaki zagradzają drogę. Przechodzi przez nie. Przez gąszcz skołatanych myśli. Chciałby zawróci, zresetować, zacząć wszystko od nowa. Nie wystarcza sił. Brnie dalej ku swemu przeznaczeniu. Czeka na torach. Śmierć jest niedaleko. Jeszcze niewidoczna, ale pewna. Nawet gdyby zmienił decyzję, paraliżujący strach gęsty i lepki, zmusza do zostania. Nie pozwala na jakikolwiek ruch. Coś w rodzaju klatki z psychicznych prętów. Chłodny, mroczny wiatr owiewa jego postać, upodabniając do sytuacji, którą sam wybrał. Ciemność gęstnieje. Wokół i w nim. Nie wie dokładnie, w którym miejscu stoi. Na poboczach dostrzega więcej ciemnych krzaków. Skąd ich nagle tyle? Czarne zjawy śmierci. Ma wrażenie, że są coraz bliżej, by wyrwać z niego ostatni oddech, czarnymi gałązkami. Nie taki wybrał sposób. Spostrzega w oddali dwa świecące punkty. Niczym dwa rozbłyski na srebrnej kosie. Często rozmyślał, że jak już, to chciałby zginąć rozjechany przez parową lokomotywę. Teraz ma okazję. Prawie odczuwa radość ze spełnionego marzenia. Jego myśli są szalone i pokręcone, pełnie supełków, których nie potrafił rozwiązać. Wyczuwa dziwne drgania. Pociąg coraz bliżej. Białe światła, błyszczą niczym przyćmione słońca. Dopiero teraz odczuwa lęk w całej pełni ciemnej strony księżyca. Serce wali jak oszalałe. A on nie może uciec, przyklejony nie tylko do drewnianej belki, ale także do decyzji, którą dzisiaj podjął. Żelazna bestia o świecących ślepiach, za chwilę rozszarpie jego ciało. Mokre od krwi szczątki, zostaną przeżute w żelaznych trzewiach. Zimny pot ścieka na twarz. Obraz zdeformowany przez wilgoć, paradoksalnie jeszcze bardziej wyostrza sytuacje. Zdejmuje czapkę, wyciera nią twarz. Czapka spada na tory. Nie podnosi. Pragnie znowu uciec. Przecież brakuje tak niewiele. W jedną albo w drugą stronę. Niestety, lęk zabetonował nogi. Stoi i czeka na śmierć, która za chwilę boleśnie przytuli, by po chwili zabić. Dostrzega obłoki pary za gęstym blaskiem, rażącym oczy. Oczy, które jeszcze przez krótki czas, zachowają w sobie przeróżne obrazy, z poplątanego życia. Słyszy przeraźliwe dudnienie w głowie, jakby cały umysł, zarówno ten dobry jak i zły, wrzeszczał z przerażenia, chcą wydostać ego spod kopuły czaszki. Czuje drgania zwiastujące koniec. Dwa żelazne sztylety, błyszczą złowieszczo. Dźwigają na grzbietach ciemnego potwora, wytyczając drogę do niezbadanej tajemnicy. Nie chce na to patrzeć. Pada na kolana, zasłaniając rękami twarz. Niczym w ostatniej modlitwie. * Nie może w to uwierzyć. Jakim cudem? Przecież był tak blisko. Powinien nie żyć. A jednak żyje. Ma dziwne drgawki. Jakby napięcie ciała, teraz go opuściło. Nie chce dłużej sterczeć w tym miejscu. Schodzi z torowiska. Czuję, że za chwilę zemdleje. Pada na trawę. Zasypia w dziwnym odrętwieniu. * Sen mija o brzasku dnia. Odczuwa przeraźliwy chłód. Powietrze jest krystalicznie czyste. Wstaje. Spogląda na tory. Widzi żółtą czapkę. Dopiero teraz dostrzega, że stał kawałek za zwrotnicą. Dlatego pociąg go oszczędził. Skręcił kawałek przed nim. Dostał jeszcze jedną szansę. * Mały zajączek przebiega obok. Odprowadza zwierzątko wzrokiem i coś sobie przypomina. Chociaż nie bardzo wie, co. Mimo tego szepce cicho: dziękuję...
  3. chciałeś nie słyszeć bólu w sobie zawinąłeś wspomnienia w szary papier mimo wszystko przesiąknięty tęsknotą wrzuciłeś do ognia skwierczał złudzeniami lecz nie chciał spłonąć poparzonymi dłońmi otarłeś ciepłe łzy bezsilności lub szaleństwa jednak zaprzestałeś wszelkich prób gdy ktoś zranił krzyk do samej ciszy
  4. Wielkie marzenie ma swój finał. Są na wyśnionej planecie. Co prawda nie dane im było dotrwać całą rodziną, ale chociaż oni mają to szczęście. Jak setki innych, podobnych. ---------------------------- –– Tato! No tutaj, to dopiero pięknie. Aż brak mi słów. Szkoda, że mama nie doczekała. –– Taa… owszem… cudownie. –– Wspominałeś o gigantycznej przezroczystej kopule. Co pod nią jest? –– Hmm… trzymają tam najbardziej groźne drapieżniki. –– A po co? –– Żeby się… odmieniły. –– Nie rozumiem. –– Ja też niewiele więcej pojmuję. A swoją drogą uważaj na siebie. –– Przecież są zamknięte. –– Niby racja. –– Tato! Niebo się otwiera! –– I tak byś kiedyś zobaczył. W ten sposób nas karmią.
  5. pozwól ciemności znów jasno świecić cienia możliwość jej odebrano czy ma tu spłonąć ogniem zakryta zostać zwęgloną kochana za mało ta złudna słodycz miłość wciąż dławi zabija gorycz słowem wychwala zrywać owoce co dłonie parzą bólem wzmocnienia gdy umysł oszalał ~ zranione nuty na krwawej bieli muzyka pulsem rytmem ożywczym na pięciolinii kluczem otwarta ciszą nie wzgardzi roztańczy zmysły
  6. Dekaos Dondi

    Konwersacja Mebli

    — Nieznośna droga Szafo. Wystarczy, że ci w dziurce pogmera, to od razu się przed nim otwierasz. A poza tym nie szarmancko wierci kluczem. Chyba blatem go walnę. Kultury nauczę. — Czy wy w ogóle wiecie, że jestem proroczym taboretem. Wstrzymajcie utarczki, waśnie wasze, bo jeszcze niejeden z was zapłacze. –– No coś ty! Bzdury pleciesz. Nie inaczej. –– Ale... –– Dobra, dobra. Twa mowa głupia, nie mądra wcale. W ten sposób nas nie zabawiaj. Ja z mą lubą poważnie gadam. Bom zakochanym stołem i powiedzieć wolę, że z tym wszystkim porządek zrobię. Nie będziesz mnie zdradzać z durnym ludziem, oraz z jego kluczem, tudzież. –– Durnyś kochanie. Ludź tylko zagląda do wnętrza. To twej miłości nie umniejsza, gdy ze mnie gadki wyciąga, skarpetki. Na moje wdzięki nie jest on chętny. –– Czy wy w ogóle wiecie, że jestem proroczym... –– Ty nam możesz naskoczyć. Stul nogi taboret, bo ci sękiem przypier… na dolę i nie dolę. Nasz temat jest poważny. A skąd wiesz szafo, że nie pożąda twych zawiasów oraz drzwi. No odpowiedz wreszcie mi? Może nawet o twych molach śni? –– Zmyślasz stole. Przestań wydziwiać, bo naszej miłości będzie koniec. Ja ludzia przecież nie zapraszam. Ma biegać przy przy mnie na golasa? Prawdę mówiąc, wolę go w w gaciach. –– Czy wy ogóle wiecie… –– Ten znowu swoje. Aż mnie pod oparciem złość piecze. Jam krzesło wyściełane i szczerze mówiąc mam przesrane. Gdy siądzie na mnie, przydusza tyłkiem. To nic, że na chwilkę. Czasami nawet puszcza gazy. Ma mnie za nic. Na takiego to jeno kaftanik. –– Jestem gazówka. Chyba kiedyś z miłości skonam, bo na piekarnik jam napalona. Te delikatne, błękitne płomienie. Pieszczą me dziurki. Na żadne skarby nie wymienię. A gdyby ciasto chciało ich wiele, to je spalę na czarny węgielek. –– Ze mnie biurko intelektem przykryte. Z was najmądrzejsze, sami widzicie. Po co w ogóle z wami gadam. Umiecie tylko głupotą zawadzać. –– A czy wiecie, że jestem… –– Taboretem durnym. –– A czy wiecie, że jutro zrobią z nas trumny. To będzie nasz koniec. Spoczniemy pod ziemią, a zaś na innym każdy poziomie. –– No nie! Taboret. Co ty gadasz. Normalnie szuflada ze mnie wypada. –– To znowu ja, maszynka gazowa. Miło z wami konwersować, lecz mnie ten problem nie dotyczy. To wy na dobrą zmianę musicie liczyć. –– Hej, gazówa. Ty przyszłość przeczuwaj. Twoje ciało z metalu jest. A zatem i ciebie wezmą precz. Jakiś rzeźbiarz niewyżyty, zrobi z ciebie do trumien uchwyty. Itd...
  7. Na migotliwej nitce pajęczyny posypanej srebrnym lukrem księżycowej poświaty, delikatnym niczym confetti ze słodkiego wiatru, idzie zmęczony Pajączek. Tycie nóżki ślizgają się niebezpiecznie po drgającej drodze, zostawiając malusienkie ślady. Te ledwo widoczne wgniecenia, oderwane od niestabilnej płaszczyzny, szybują w nieznane na odrobinach zapomnianych marzeń, niesionych przez nowo narodzone echa, bez wypowiedzianych słów. Wiele obrazów kształtujących krainę, niedostępnych w całości dla niechcianych oczu, kreuje w tym miejscu jakąś szczególną rzeczywistość. Reszta, zamknięta w wirujących szkatułkach czasu, pozostaje w niezbadanym zasięgu niedalekiej przyszłości. Pajączek odczuwa drgania. Wstrząsają ciałem oraz ledwo widoczną kołyską, na której końcu zauważa ciemny punkt. Odrobina kurzu, ląduje miękko, chwilę drogi przed nim. Z niej wyłania się jeszcze mniejsza, szybując kawałek do przodu, jakby wskazując właściwy kierunek. Pod spodem przepaść bez końca, nie daje żadnej nadziei na jakikolwiek ratunek, gdyby zaczął w nią spadać. Stare konary ciemnych drzew wiszące nad nim, są dla niego za duże, żeby mógł ogarnąć wzrokiem, cały, rozłożysto-szumiący lęk, który także tworzy. Na szczęście dostrzega jedynie niewielkie części ich ciał. Nie wie na co patrzy. Przesadnie nie musi się bać z tego powodu. Ale z innego tak. Tajemniczy kształt na dalekim horyzoncie drga nieustanie. Zakłóca promień zachodzącego słońca, nieustannym jasno-ciemnym migotaniem. Nie wie co to jest, ale zmysły które dźwiga ze sobą, szepcą najbardziej logiczne wytłumaczenie. A zatem idzie dalej, chociaż przeczuwa, że coś się wydarzy. Złotawo-czerwone płatki światła, jak rybki w akwarium, ślizgają się po niewielkich, miękkich liściach, niczym nutki muzyki po klawiaturze przyrody. Między ściankami echa, dźwięki czekają uśpione, by kiedyś opuścić to miejsce w wielu powtórzeniach. Mała Muszka spostrzegła już dawno zbliżający się kształt. Macha mocno skrzydełkami na ile potrafi. Wkłada w to całą swoją energię, by wzlecieć, uciec, poczuć się bezpieczną. Niestety, to ponad jej siły. Nie może oderwać nóg od podłoża. Jest przyklejona strachem. Życzy w myślach, by wreszcie groźne przeznaczenie, które widzi coraz wyraźniej, gdyż jest coraz bliżej, spadło do przepaści. Wyobraża sobie jego roztrzaskane ciało. To ją napawa radością. Dodaje potrzebnych sił. Ale z drugiej strony jak bokser, bije się z myślami. Pajączek po raz ostatni zostawia tycie wgłębienia. Odpada od drogi, po której tyle czasu szedł. Jego ślady szybują bezpiecznie, lecz on leci w objęcia nieuchronnej śmierci, która go za chwilę przytuli, uściska, może nawet pogłaska, ale już nigdy nie puści. Myślenie małej muszki zmienia się radykalnie i zupełnie nagle. Jakby coś w nią wstąpiło. Aż drzewa wyciskają z liści zdziwienie i niedowierzanie, niczym pastę do zębów z roślinnej tubki. Musi go uratować. Swojego prześladowcę. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Nowa siła w nią wstępuję. Jeszcze kilka machnięć skrzydeł, wspomaganych krótkimi myślami: przecież potrafię... i nagle odczuwa nieznośny ból. Zaczyna szybować w kierunku spadającego, lecz nogi ma wyrwane. Zostały tam gdzie są. Przyklejone, czarne i sterczące jak połamane zwęglone kości. Droga puściła tylko to, co istotne dla udzielenia ratunku. Resztę zatrzymała. Podlatuje pod niego. Pajączek spada na nią. Piekielnie trudno dźwigać taki ciężar. Słyszy wewnętrzny głos, który mówi, że słusznie czyni, bo to wszystko ma jakiś sens. Czy aby na pewno? Są już niedaleko. Nie ma zamiaru lądować na kleistej drodze. Tylko gdzie indziej. By nie spocząć jako przyklejona, brzuchem do podłoża. Wtem, zupełnie nagle, Pajączek zaczyna ją podgryzać. Wie, że to nierozsądne zjadać na obiad swój ratunek. Słyszy głos swojej wybawicielki: – Co ty robisz, głupi? Zjedz mnie wtedy, kiedy już będziesz bezpieczny. Tylko nie puszczaj, bo skorzystam z okazji i ucieknę. A zresztą, po co mi żyć skoro nie mam nóg. – Przepraszam, ale taka jest moja natura. Głodny jestem. A poza tym jakiś głos mi podpowiada, że słusznie czynię. A swoją drogą, niepotrzebnie wyrwałaś nogi. Miałbym więcej. – Gdybym nie wyrwała, to byś nie miał wcale. Byłbyś trupem na dnie przepaści. Życie ci ratuję. Doceń to. – Właśnie to robię. Nie zjem cię całą zanim nie będę bezpieczny. A jak już będę, to podziękuję... – ... obiadowi, którego będziesz miał wewnątrz. – Właśnie. Niestety. Nie panuje nad swoim głodem. Nie tylko nad głodem. Wie, że tak musi. Zwiększyć sens całokształtu. Nie wie tylko, o co w tym wszystkim chodzi. Pochłania ratunek. Najedzony, syty i tłusty, znowu spada na same dno. Nadlatuje ptaszek. Nie miał nic w dziobie od kilku dni, ale za bardzo głodny nie jest. Jednak połyka kąsek, pytając się samego siebie: dlaczego to zrobiłem? Włochate wystające nóżki, haczą jego gardło. Krztusi się, brakuje mu powietrza. Po chwili jego truchło leci w dół. Na skraju przepaści stoi młody kozioł. Ma szczęście złapać pyskiem przelatującą strawę, chociaż zazwyczaj mięsa nie je. Nie trwa długo jego radość, bo nie może przeżuć jak trzeba. Kościsty ptak staje mu w przełyku. Nie da rady przełknąć dalej. Zwierzak dusi się, dostaje przedśmiertnych konwulsji. Smyka się po krawędzi i leci w otchłań. Potrąca przy okazji inne koziołki, które mogły nie stać przy brzegu, lecz jednak stoją. Strąca je ze skalnej półki. Cała ich stado szybuje pionowo ku przeznaczeniu. Wirujące szkatułki czasu przestają wirować. Echa pustoszeją. Wszystko jest widoczne. Na samym dnie, lud wioski, dziękuje Swojemu Bogu za wysłuchaną prośbę. Dłuższy czas nie będą musieli głodować.
  8. @duszka Duszka→Dzięki:)→Sorry, że tak późno:)→Myślę podobnie, w sensie zaufania. Chciałem coś niecoś przekazać, chociaż czasami piszę zbyt... pokrętnie:)↔Pozdrawiam:)
  9. powabna to nadal staruszka choć setką nabrzmiały jest biust aż dziadek frywolnie podskoczył wstrząsnęła nim miłość i chuć odrzucił on laskę z wigorem poprosił babcię o rękę uśmiechnął się szczęką sklejoną w podzięce dostał coś więcej lecz kiedyś pomarli o świcie w trumnie ich razem złożono lecz zawsze w rocznicę zaślubin nagrobek się rusza ponoć a może to prawda faktycznie bo często aniołek jakiś od wstrząsów spadnie rozbity rodzina musi wciąż płacić
  10. @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)→ To jest tekst oparty na fakcie, ale bardzo dawnym. Pozdrawiam:) @>Marianna< Marianna→Dzięki:)→Raczej nie.↔Pozdrawiam:) @M.A.R.G.O.T M.A.R.G.O.T↔Dzięki:)→Skoro tak:)↔Pozdrawiam:)
  11. w łóżeczku się cieszy dziewczątko maleńkie kanarek znów śpiewa dla dziecka piosenkę choć klatka otwarta powiewa zasłona nie frunie na wolność aż tak umiłował lecz kiedyś tu dla niej nie mogło być jutra przerwała jej życie choroba paskudna ~~ już nie ma dla kogo w gnębiącej go ciszy wciąż tęskni w nadziei że znów ją usłyszy ~ choć zamilkł na zawsze to jakby wciąż śpiewał by tam usłyszała z tajemnic nieba
  12. To prawda. Umiał spacerować. Szczerze powiedziawszy uwielbiał ów proceder ponad wszelki bezruch. Tylko któregoś dnia, gdy tak wędrował po zielonej łące, przechodzący gość zapytał retorycznie: „Panie, gdzie pan idziesz z tym trupem”? Po usłyszanym pytaniu, w każdej mierze jak najbardziej zasadnym, zdał sobie nagle sprawę, że coś obficie czuje. Bynajmniej nie woń, której by pragnął najbardziej na świecie. A zatem ktoś ten codzienny rytuał sowicie zakłócił. Przybysz pojawił się nagle i nie wiadomo skąd. Na domiar złego zaczął towarzyszyć w nożnym przemieszczaniu. Niewychowany taki, wygnał zapachy kwiatów oraz innych pasikoników, wytwarzając w te pędy, bezczelnie swój. Słodkawy odór jak się patrzy. Jeszcze niedawno samotny wędrowiec, w zasadzie nawet nie musiał spojrzeć. Od razu poczuł w nozdrzach – co już zdążył zauważyć – niemiłosierne mdłe szamotanie. Szedł przy nim jako żyw rasowy trup. Sprawiał nieco pesymistyczne wrażenie. Nieskazitelny rozkład – przeciekający tu i ówdzie, poprzez zbutwiałe szczątki ubrania, z których gdzieniegdzie wystawały okrwawione kości, niczym zarżnięte pisklęta z gniazd – faktycznie nie należał do przesadnie miłych. No cóż. Nasz bohater, który zaczął podróż na początku tekstu, płochy zanadto nie był. Zapytał prosto z mostu, krótko i treściwie, bo właśnie przechodzili przez kładkę nad strumieniem z ropuchą. –– A tyś kto? –– Trup. –– A po kim? –– Co po kim? –– dopytały zwłoki zgniłym tercetem słów. –– Nosisz żałobę. Czarne odzienie masz. –– Jest białe, tylko ty widzisz na czarno. –– Nie łazi trup, tylko leży spokojnie. –– Widzisz sznurki nade mną? –– Te? –– Nikną w błękicie nieba. Poruszany jestem. –– A mowa twoja? Też poruszana? –– Też. Tylko linki głośniejsze. –– Nie widzę ich. –– Ale zapewne słyszysz. Nieprawdaż? –– No tak. –– Wiesz co. Zamiast marnować czas na uprzejmości wobec moich zwłok, to lepiej dokładnie na mnie spójrz. Spojrzał i padł trupem. Pomimo zniekształcających czynników, co wzrok sprowadzały na manowce, rozpoznał. * Spacerowicz chodzi po bezdrożach. Nagle dwa nieboszczyki idą obok niego. Po krótkiej rozmowie, każą się jemu, im… dokładnie przyjrzeć. Nie pada trupem, choć powinien, lecz dwóm zwłokom w tym samym czasie, zostają odcięte sznurki. Sypią na padół swoje ciała, zamieniając się w proch. * Gościu prochy wciąga… i zaczyna wędrówkę po zielonej łące. Lecz nagle, ktoś ten rytuał sowicie zakłóca. Jakiś przechodzący wędrowiec pyta uprzejmie: „Trupie, gdzie trup idziesz z tym doczesnym”?
  13. Zastygam z nożem w dłoni na krawędzi chaosu. Przepaść przede mną ogromna. Nie mam gdzie uciec. Szkoda, że nie dobiegłem do ściany. Mógłby chociaż walić głową w mur. Pozostało tylko jedno. Odwrócić się, by ujrzeć co jest za mną. Przyjąć na klatę dosłownie wszystko, cokolwiek zobaczę. Też tak uczynię. Czuję nagle pustkę w głowie i cholerny chłód. Za cienkie ścianki, a nie założyłem czapki. Przede mną wielki jak góra, leży mózg. Wiem że to mój, chociaż nie wiem skąd ta pewność. Jak mogę cokolwiek myśleć, skoro ta szara ciastowatość istnieje poza mną. Teraz będzie łatwiej odszukać swoje prawdziwe ja. Zaczynam się wspinać po ogromnych gąbczastych zmarszczkach. Wykrawam wielkie kawałki i szukam swoich myśli. Bezskutecznie. Odkładam dokładnie w to samo miejsce, żeby nie namieszać i nie zgłupieć do reszty. Dostrzegam jakieś dziwne wybrzuszenie. Tnę nożem w nadziei, że znajdę: ego. Niestety, nic tam nie ma. To tylko większa fałdka, odstająca od reszty. W oddali, prawie przy wierzchołku, widzę otwór. Podchodzę bliżej i zaglądam do wewnątrz. Na dnie spoczywa coś w rodzaju zwierciadła. Odbija błękit nieba. Jest dokładnie widoczne, a przecież otwór zasłaniam sobą. Czyżbym był przezroczysty. Spoglądam na dłoń. Nie widzę przez nią mózgu. O co w tym wszystkim chodzi? A zatem czaszka nie jest zupełnie pusta, skoro myślę to co robię. Coś tam jeszcze jest. Tylko co? A może tylko w zestawieniu z lustrem, przenika przeze mnie światło? Nagle widzę ogromne ręce. Obejmują pofałdowany kopiec i zaczynają dźwigać w kierunku nieboskłonu. Turlam się i spadam na coś w rodzaju trawy. Prawie w tym samym czasie, mam sto procent pewności, że moja głowa nie jest pusta, bo gdy ją poruszam, to coś się obija o wnętrze. Dotykam ją dwoma rękami i po raz kolejny jestem nieco zdziwiony. Kopułę czaszki mogę odkręcić. Też tak czynię. Odkręcam z kościanym zgrzytem, który skrzypiąc, rozwala echem ściany pustki wokół... ale nie nade mną i jakby niezupełnej. Wyczuwam jeszcze większy ciężar w środku. No cóż – myślę sobie – Wyjmę i zobaczę, co to jest. Coś mi dzisiaj: zdziwieniami obrodziło. Trzymam w dłoni: żelazną duszę. Jednocześnie dostrzegam w oddali stół, chociaż pojęcia nie mam, skąd się nagle wziął. Coś na nim stoi. Podchodzę bliżej. To starodawne żelazko. Widzę też koszulę. Wiem, że to moja. Strasznie pognieciona. Jak psu z gardła wyciągnięta. Prawie odruchowo wkładam żelazo do wnętrza żelazka. Staje się gorące, chociaż dusza była zimna. Zaczynam prasować. Trudno mi idzie. Nie prasowałem już wiele długich lat, lecz za każdym przesunięciem gorącej powierzchni po cienkim materiale, jest mi dziwnie lżej. Widzę jak zgniecenia zanikają. Jakby coś ze mnie ulatywało i wlatywało jednocześnie. Niechcący dotykam gorącej części. Nie narzekam. Prasuję dalej, chociaż cholernie boli. Po jakimś czasie wygląda świetnie. Gładka jak pupcia niemowlęcia. Odczuwam wielką ulgę. A nawet jestem szczęśliwy. Zakładam ją na siebie. Co z tego, że już jedną mam. A kto mi zabroni. Na ręce nie ma żadnych bąbli, ale ból nie ustępuje. W oddali widzę ciemną chmurę, a pod nią rozwieszony sznur. Na nim wiele powieszonych, brudnych, samotnych koszul. W porywach wiatru, wyginają się na wszystkie strony z przepalonymi dziurami. Jakby chciały się oderwać, jakby tęskniły, lecz wybór został im odebrany. Przygnębiający to widok. Mam wrażenie, że czas się do nich skończył. A zatem przemijanie też. Będą wisieć bez końca. Tu jest spokojnie i w miarę jasno, ale jakoś mnie to nie cieszy. Przestaje patrzeć w tamtą stronę. To ponad moje siły. Wiem, że nie mogę im pomóc. Nie mam takich możliwości. Jestem tylko. Z tym spokojem jednak coś nie tak. Przede mną, jakby znikąd, pojawia się szklana trumna. Unosi się lekko nad ziemią. Nie wiem dokładnie, co zawiera. Przed chwilą byłem przekonany, że jest niedaleko. Idę w jej kierunku. Domyślam się kogo tam zobaczę. Jestem coraz bliżej. Spód trumny, porusza delikatnie zieloną trawę na kształt obrazów, dotyczących mojego życia. Takiego jakie było naprawdę, a nie takiego, jakie ja widziałem. A niby skąd to wiem? W środku dostrzegam coś w rodzaju mgły. Snuje się wewnątrz nieustannie. No cóż. Zdziwienie mnie nie opuszcza. Mgła wolno opada na dno. Taki obiekt w trumnie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Niczym w białym puchu, widzę: kwiat paproci. Jest dużo większy, ładniejszy. Oderwany od macierzystej rośliny, której tam nie ma. A jednak zakwitł. Ma coś takiego w sobie, co przyciąga wzrok. Nigdy go na nie widziałem. Nawet na zdjęciu, ale wiem na co patrzę. Nie mogę tego pojąć. Tej niezrozumiałej sytuacji. Wiem tylko, że zakwita raz w roku. Czyżby tak samo raz... a później już cały czas? Krwawi, lecz za chwilę krew zamienia się w białego motyla. Przenika przez przezroczyste wieko i nagle znika. Mam wrażenie, jakbym miał coś przekazywane, obiektami i sytuacjami, które są mi znane lub poznaje je dopiero teraz. W przeciwnym wypadku bym nie wiedział, na co patrzę i zupełnie bym tego nie ogarnął. Nagle w absolutnej ciszy wieko się otwiera. Kwiat płynie w moim kierunku. Dlaczego nie mógł przeniknąć tak samo jak motyl? Jest coraz bliżej twarzy. Widzę wszystkie szczegóły. Wchłania się przez nią do otwartej głowy, lecz z niej nie ucieka. Wiem o tym. Czuję przyjemne ciepło. Znowu stoję samotny w tym dziwnym świecie. Zakrywam czaszkę kopułą którą zdjąłem, bo zaczyna padać. W tej chwili nawet głupi deszcz mnie raduję, bo jest taki: rzeczywisty, namacalny... ale mimo wszystko nie chcę, żeby naleciało do środka. Czuję, że wnętrze głowy coś wypełnia, a połączenie wokół robi się trwałe. Jest trochę bardziej ociężała, lecz jednocześnie lżejsza. Zgubiłem nóż, lecz nie odczuwam straty...
  14. @tie Tie→Dzięki za długaśny komet :) Trochę zawiły, ale ze mną też tak bywa:) Mówiąc krótko, piszę w jakim akurat ''jestem rodzaju tekstu'' i przenigdy nie ma we mnie satysfakcji na 100% z tego co napisałem. Po prostu lubię różnie. Pozdrawiam:)
  15. Grzegorz–[email protected]→Dzięki:)→No cóż... Mam czasami specyficzne poczucie humoru i spojrzenie, na różne tematy. Zresztą jak każdy. Nie ma dwóch równych spojrzeń:)→Pozdrawiam:)
  16. proszę nie spopielaj rzemyków u sandałów niezwiązanych wierzę w słowa zanurzone w strumieniu płyną do skrzyżowania rzek obok srebrnych rybek w nieustannym zapętleniu w oddali szkarłatny świt trzykrotnie migocze może ocali horyzont możliwości przecież kiedyś dziecko śniło o chlebie
  17. Kochanie. Proszę. Przestań być płocha. Serce me krwawi, gdy w mych objęciach, jak pisklę zlęknione dzióbkiem szlochasz. Już nie wiem doprawdy, co mam rzec, żeby twe troski… … poszły w jasną cholerę. Po prostu precz. O! Słowa twoje, niczym diament piękne. Do serca me wyznanie, caluteńkie weź. Śmiem twierdzić, tyś poezji dzieckiem. Pragnę inne usłyszeć też. To dłonie z mej dupci, czym prędzej bierz. Popatrz jak mnie pogniotłeś w tyle, tylko przez tę krótką chwilę. A co dopiero, gdy dalej tulić me ciało będziesz. Ty świntuszku. A ti ti… wszędzie. Proszę najmilejsza. Nie bądź żwawa poza swój stan. Jam wielki problem z przytulaniem mam. Kocham cię ponad czasu miarę, i miłować nigdy nie przestanę. Choć przyznać muszę, że lepka nieco jesteś. Chyba cię inaczej w objęcia wezmę. Miłowałeś po grobową deskę i chcesz jeszcze? Skoro tak, to nie trwaj w dziwnym amoku. Oddaj mnie trumnie, daj święty spokój. A ponadto wyłomu w tradycji nie zrobisz. Oddasz co cesarskie, cesarzowi. Dobrze. Włożę. Spełnię twą prośbę, choć nie chcę, gdyż nadal cię kocham namiętnie. Mam jednak nadzieję i na to liczę, że kiedyś ktoś z urny me prochy na ciebie z czułością wysypie. Kochanie. Zmieniłam zdanie, z tym świętym spokojem. Jednak pod tobą leżeć wolę. Wkładam ci w serce sztylet. Dużo czasu nie minie, a złapią cię. Capną. Poczekaj cierpliwie. Warto. Spłoniesz dla mnie chętnie. Wierzę, że kochać umiesz. Nawet miękkim szarym całunem.
  18. w spowitym mgłą kanionie marzenia skryte wśród skał wariat szybuje tu nad nimi lot mu zakłóca bliskość ścian uwalniam woń z kwiatów co kolor zgubiły zdrada bólem nie waży ogród jest niebem w snach wszystko co ziemi obrazem nieustannie ogrzewa słońce krwawe łzy tną zwątpienie strzępki sumień białe ślady nie parzy płomień w lustrze ciało ranią kawałki srebrzyste zwęglony zeszyt z nutami i czasie strumieniu w szklanych ścianach duszy sprzecznych doznań widzę światło złudnych cząstek w zaułku myśli tonie kryształ umysłu rozbity w pył nucę muzykę stęsknionych pustych trumien
  19. Małpolud O zachodzie słońca, małpolud wyszedł z jaskini. Zrobił wielki krok do przodu. Rodzice nadal nie wiedzieli o swoim istnieniu. On już tak. Przeciągnął się świadomie, ziewnął i psiknął. Spojrzał na pomarańczową tarczę. Wiedział, że jest okrągła. Lecz nie wiedział, że jest kołem. Było jeszcze za wcześnie na taki wynalazek. Wtem usłyszał za plecami szelest. Gdy się odwrócił, poczuł uderzenie w głowę. Nie za silne, ale zabolało. Wiedział co robić, by nie dostać powtórnie. Złapał figlarza i zdrowo paskudem potrząsnął. Związał giętkimi gałązkami. Podniósł ciężki kamień. Po chwili rzucił obok leżącego. Jeszcze aż tak rozumny nie był. Jeszcze było za wcześnie. Uparty Ostatnio mój pies zaczyna się niestosownie zachowywać. Żeby raz po raz, to jeszcze pół biedy. Dlatego postanawiam zaprowadzić go do weterynarza. – Co dolega pańskiemu psu? – Chodzi. – Rozumiem. – Nic pan nie rozumie. Proporcja została zakłócona. On na dwóch i ja na dwóch. – Proszę go zaprowadzić do psy-chiatry. Przepowie mu, żeby chodził na czterech. – Figę przepowie. Jest stary, nieznośny i głuchy. – Psychiatra? – Pies. – W takim razie proszę mu na migi przetłumaczyć, że ma na czterech. – Obraca się. Uparty słupek. – To proszę chodzić na czterech, a on niech zostanie na dwóch. – To i tak nie rozwiąże problemu. – Czemu? – Bo kot chodzi na trzech.
  20. Drabiny Mleczna poświata nakryła mgielnym całunem pępek świata. Czyli mnie. Tak pomyślałem w czasie snu. W realnym świecie głupio myśleć w ten sposób. Nie uchodzi być pysznym ciastkiem. Można być zjedzonym i wydalonym jako pozostałość subiektywnej wielkości. Mimo warunków zasłaniających ujrzałem drabinę. Zacząłem wchodzić, by zdobyć najwyższy szczebel rozwoju. Zostać Mistrzem. Będąc w połowie drogi, dostrzegłem obok drugą. Gościu stał na pierwszym, ale i tak był wyżej ode mnie. Po drugiej stronie zlokalizowałem następną. Stał na ostatnim szczeblu, lecz był niżej niż ja. Gdy się obudziłem, doszedłem – nie po drabinie – do wniosku, że nie ważna ilość szczebli, tylko proporcjonalna wielkość obiektu. Ciężar logiki Po przebudzeniu stwierdził, że jest w środku okrągłego pomieszczenia, wyciosanego w litej skale. Było w miarę jasno, chociaż nigdzie nie dostrzegł źródła światła. Zaczął chodzić w kółko i doszedł do wniosku, że to żart lub dalszy ciąg snu. Niestety. Setki razy zasypiał, budził się, chodził i znowu zasypiał. Stracił rachubę czasu. Nie odczuwał pragnienia, głodu, zmęczenia i braku powietrza. To czego doświadczał, powinno go skłonić do zweryfikowania rzeczywistości, dobrze mu znanej. Aż kiedyś ujrzał obraz na szarej powierzchni. Postać zginała palce, wstecznie odliczając. Nawet wtedy nie pomyślał o najbardziej oczywistym rozwiązaniu, pasującym do sytuacji. Żeby po prostu przejść przez ścianę.
  21. @jan_komułzykant Jan_komułzykant→Trochą późno, ale Dzięki:)→No może, ale za dużo lubię różnych "srok za ogon ciągnąć'' w sensie rodzaju tekstu... i jest jak jest:))↔Pozdrawiam:)
  22. mamy zabawę w bajkowym domku fajnie tańczymy wciąż od początku jest nam wesoło sami widzicie rybkę co śpiewa też usłyszycie przyszły dwa misie takie pluszowe wyjadły miodzik zrobiły szkodę kochane pszczółki im wybaczyły wesoło z nimi tu zatańczyły tuptają słonie takie z trąbami jak poprosimy zatrąbią z nami różowe uszy wszystko wachlują chyba nam domek trochę zrujnują witamy małe zielone żabki takie liściowe mają swe czapki skaczą wysoko na wszystkie strony aż kolorowe pękły balony przybiegły w kropki żółte kucyki lubią w tej chatce nasze wybryki kopytka twarde w deski stukają do tańca skocznie nam przygrywają za drzwiami wrzaski wpadły trzy małpki na głowach śliczne wiewają kwiatki tycie ślimaczki na płatkach siedzą fajnie nam tutaj wolno powiedzą tańczą krasnalki biegną na schody na ich poręczach zaplotły brody pszczółka akurat mała tam lata dla niej to słodka cukrowa wata wielka to zgroza w progu wilk stoi takiego czorta każde się boi wilk jest barankiem bo z nim kapturek gdyby nas zjadał dostanie w skórę przerwijmy tańce idźmy nad rzekę będziecie czekać aż rybkę wywlekę bo ona biedna w głębinach ziewa gdy się rozbudzi nam tu zaśpiewa mamy zabawę tutaj nad rzeczką skaczemy wesoło z małą owieczką jest nam radośnie sami widzicie a rybka nie śpi śpiewa słyszycie
  23. Siedzę przy stole w kuchni. Zajadam bułkę, popijając herbatą. Cisza jak w grobie przy zwłokach. Przyćmione światło lampy sprawia wrażenie, że spowolniło bieg. Słychać jedynie jednostajne tykanie przemijających chwil, które już nigdy nie powrócą. Za oknem ciemność. Widzę z lekka zamglone odbicie tego wszystkiego, co znajduje się wokół. Nie jest łatwo tak siedzieć samotnie w tych przysłowiowych czterech ścianach. Jedynym urozmaiceniem jest latająca ćma na orbicie lampy. Słyszę miękkie odbijanie od klosza. Obserwuje ją od dłuższego czasu. Gdzie ona może dolecieć, skoro fruwa w kółko. No chyba, że zwiększy szybkość i wyleci z orbity, będąc za chwilę mokrą plamą na ścianie. Bułka się pomału kończy. Herbaty tyle co nic... a zresztą zdążyła już ostygnąć z tego, czym była jeszcze przed chwilą. Chociaż tutaj ciepło i przytulnie, to wiem, że coś mi tu nie pasuje. Ta układanka powinna wyglądać trochę inaczej. Wszystko jest niby na swoim miejscu, poza moją osobą. Trochę się czuję jak marionetka. Jakby myśli wisiały na sznurkach i ktoś nimi manipulowała, ale tak cwanie, żebym był przekonany, że to ja trzymam cała wiązkę sterowników. Postanawiam dokładniej spojrzeć na otoczenie. Rzucić okiem w każdy kąt. Byle nie za mocno, bo zobaczę wypaczony obraz. Wmówiłem sobie, że siedzę w kuchni. Ale czy to jest prawdą. Niby tak. Stół, krzesła, szafa, kuchenka gazowa, a nawet ręczny młynek. Zatęskniłem za zapachem świeżo sparzonej kawy nalanej do porcelanowego kubka. Takiego z jednym uszkiem na boku. Dwa dają wybór. Zanim bym się zdecydował za które złapać, to kawa by zdążyła wystygnąć. Pragnę wstać, żeby spełnić swoje marzenie. Zalać wrzątkiem naćpaną kawę. Gdy widzę jak gorący wodospad, rozbija się o dno naczynia, to jakbym własne myśli widział, roztrzaskiwane o skały, jakąś nieznaną siłą. Nie mogę się podnieść. Coś mnie trzyma na tym krzesełku, jakbym był przyklejony kleistym czasem. Zegar wybija pełną godzinę. Nie wiem którą, bo nie ma wskazówek. A bym przysiągł, że przed chwilą były. Może czas chce mieć trochę czasu dla siebie. Albo to tylko przewidzenie. Przez ułamek sekundy, widzę swoje oczy na stole. Wiem, że to niemożliwe, ale po chwili dostrzegam samego siebie z pustymi oczodołami w głowie. Pomyślałem i ujrzałem. Nagle wszystko powraca do ustalonego trybu. Oprócz klepsydry wirującej pod lampą, z której wylatuje piasek. Słyszę ciche bębnienie malutkich ziarenek, obijających się o meble i podłogę. A każde ziarenko to mniej życia dla mnie. Chyba. Sam już nie wiem. Bułka się skończyła, szklanka jest pusta, a ja siedzę nie wiadomo po co i na co. Nagle krzesło po przeciwległej stronie stołu się odsuwa. Widocznie ktoś tam jest i teraz wstał. Dźwięk towarzyszący odsunięciu, w tej całej ciszy, jest trochę przygnębiający. Aż mnie ciarki przeszły po plecach. Doszły do samej szyi i zaczynają powrotną wędrówkę. Jest ich coraz więcej. Chłodnych i wilgotnych. Jakby zwłoki grzbiet masowały. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, jak wygląda pojedynczy: ciarek. Chyba tak samo jak wszystkie, tylko trzeba patrzeć na jednego. Nikogo nie dostrzegam, ale słyszę kroki. To coś lub ktoś, chodzi po kuchni. Nie widzę ciała, ale dostrzegam jego cień. Przemieszcza się z kąta w kąt, załamując na meblach. Przed chwilą przemknął po moich dłoniach, jak ciemne skrzydła wielkiej ćmy. Prawie poczułem aksamitne muśnięcie i lekkie ugięcie naskórka. Nadal nie mogę wstać od stołu. Widzę, że drzwi od szafki się otwierają. Po chwili szybuje z nich puszka z kawą. Z łyżeczki wsypywana jest do młynka. Krzesło powraca na swoje miejsce i zaczyna się mielenie. Rączka od młynka wiruje cały czas niczym pusta karuzela, z której wszyscy poszybowali do innego wymiaru. Słyszę zgrzytające dźwięki mielonych ziarenek. Mam wrażenie, że mały piesek chrupie kostki swojej zdobyczy, albo że ktoś chodzi po delikatnych szkielecikach małych dzieci. Spoglądam na dwie szklanki. Czajnik z wodą jakiś czas temu się nastawił. Teraz z niego szybuje wrzątek prosto na brązowy miał. Zakłóca miękką powierzchnie kropelkami gorąca. Jedna szklanka wędruje do mnie, a druga naprzeciwko mnie: do góry. Obaj zaczynamy pić. Czuję ten piękny zapach. Tak intensywnie, że moja świadomość znajduje się w siódmym aromacie. Spoglądam za okno. Czegoś brakuje w tym odbiciu... * – Kochanie, spisz? – Tak. – Znowu tam siedzi. – To żadna nowość. – Wygląda na zmartwionego. – Zawsze tak wygląda. – A swoją drogą musi mieć bogatą wyobraźnie. – W końcu to była jego kuchnia. – Wyraźnie widać, że wierzy… że tu jest. Może nawet mu się wydaje, że coś je. – I pije kawę jak zwykle. – Tak. – Jest nie groźny. A poza tym... pojawia się co jakiś czas. – Tak… kochanie, gdzie jesteś? – Tu. – Gdzie? Znowu założyłaś tą prześwitującą sukienkę. – Ciebie też nie widzę. – Piłem rozpuszczalną kawę. – Oj kłamczuszek i żartowniś z ciebie. – Sprawdzę, czy jeszcze siedzi. * – Kochanie, widzisz chatkę? – No widzę. – A zatem eksperyment się powiódł. – No chyba… ale nie bardzo rozumiem. – Spójrz. Tam w oknie pali się światło. – To znaczy w kuchni. – Tak. Podejdźmy tam. – Widzisz ich? – No widzę. – Ale oni siebie nawzajem... chyba nie widzą. Zresztą nas też. – Bo oni są… – … wytworem naszej wyobraźni – Czyli mamy podzielność uwagi. Wyobrażamy sobie co tam robią, a jednocześnie ze sobą gadamy. – Nie dziw się. W końcu jesteśmy najnowszymi modelami. Programowali nas najlepsi. – A tych najlepszych? – Nie mamy tego w pamięci. Możemy jedynie tworzyć rzeczywistość. – Ale są pewne ograniczenia. – Tak. – Czyli tak naprawdę stoimy na pustym polu? – Tak sobie nas wyobraża. – Kto? – Żartowałam. * – Mamo! Fajowy ten holografik co mi kupiłaś. Maluje ludziki a one ożywają. A nawet myślą po swojemu, jak im pozwolę. Widzisz, nawet kuchnię namalowałam i tych co ich podpatrują oraz tych co sobie ich wyobrażają, ale oni są niewidoczni, bo ich maluję przezroczystą farbką... – Nie ładnie kogoś podpatrywać. – Wiem… ale tak jakoś wyszło. – Tylko przed spaniem wymaż to wszystko, że by się po całym pokoju nie porozłazili. – Dobrze mamo. * – Tatusiu. Dzięki, że mi to kupiłeś. Maluję właśnie dziewczynkę, co maluje na holografiku, różne żywe obrazki, nawet chatkę, tamtych dwoje w kuchni i tych drugich dwoje, którzy są przekonani, że stoją na pustej łące oraz tych... – Tylko nie zapomnij wymazać przed spaniem. Wiesz co było ostatnio? – Wiem. * – Cholera co się dzieje. Chatka znika i ty też. – Nie tylko ja. * – Nie zdążyłem wypić kawy, a już jej nie ma. I zegara i szafki... i młynka * – Kochanie nie widzę ciebie. Tylko dziwny cień. * – Widzę, że mażesz? – Idę spać. Jutro znowu namaluję. * – Widzę, że malujesz dziewczynkę, co likwiduje swoje obrazki. – Za chwilę zlikwiduje swoje. – Tato! Co się dzieje!? Znikasz!… * – Bo doprawdy oszaleję. Znowu oglądasz ten bzdurny film. – Nie życzę sobie, żebyś tak do mnie mówił. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?
  24. widzę ten sztylet gładki błyszczący ostrze niewinne dusza ma powie muszę go kupić moja powinność wygrawerować słowa misyjne w imię bliźniego przebaczam tobie widzisz o panie człowiek niegodny twojej miłości kpi sobie z ciebie on miał przebaczyć nawet wrogowi wbijam mu ostrze żeby przypomnieć kończę liczyć siedemdziesiąt siedem Boże tak bardzo miłuję bliźnich ta sprawa sercu memu jest bliska im więcej cierpią to też nagroda spotęgowana stokrotnie nawet wierzę że dla nich twą miłość zyskam życie wspominam klepsydrą było tkwiło w zwężeniu me grzeszne ziarno lecz usłyszałem przebaczam tobie zleciało w światłość wspieram więc innych by mogli w niebie szczęście przygarnąć za wielu bliźnich już wybaczyłem wierzę że zbawisz miłość dać raczysz ale niestety to koniec dobra więcej nie mogę bardzo przepraszam ból czuję w plecach ktoś za mnie wybaczył
  25. w słodkiej krainie pychotek multum jakby słodkości król tu zamieszkał lecz w białym koszu polukrowanym nęcą powabne wdzięki ciasteczka ? tubylcy wiedzą że wszystko dla nich co dusza pragnie ile kto może oprócz jednego bo wtedy nagle w sensie szczególnym poniosą szkodę zakalec smolny przyczłapał do nich przymilny słodki i cwany jeszcze on was pognębia myśli wciąż miesza chce wam zakazać to co najlepsze stęsknionym pysiom w smak takie słowa już do ciasteczka pędzą zziajani wódz daje przykład pierwszy pospiesza gdzieś mają jutro i biegną za nim zajączek fruwa dzisiaj o świcie krasnalek gorycz wylewa wrzącą zamęt i popłoch jęki i wrzaski niejeden w gacie zrobił na słodko * miejsce istnieje tak jak istniało lecz tak cośkolwiek jest ciut inaczej gdyż już przestało być niespodzianką że jeden wesół inny zapłacze
×
×
  • Dodaj nową pozycję...