Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @Lidia Maria Concertina Lidia Maria Concertina→No bez przesady:))→Ale rzecz jasna↔ Dzięki:) Pozdrawiam:) @huzarc Huzarc→Dzięki: za "chropowatość słów"→Ciekawe określenie. Plastyczne takie:)) Pozdrawiam:)
  2. @ais Aisiu→No przecie, że pamiętam. Najpierw wymyśliłam tytuł:)→I fakt→dodają urody→naturalnej:) PoZdrówka też:))
  3. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→Nie ma żadnej:) Jednakowoż przyznaję, że ktoś odruchowo, mógłby odnieść takie wrażenie:) To tzw: "dyplomacja":))) Gdyby dać tytuł pierwszej: Druga... :))→to jest to możliwe.
  4. ≈≈≈1≈≈≈ ziewający czas tyka żywicznym zegarkiem budzi dzwonkiem utkanym z pajęczyn z roślinnej wieży kołysana oddechem lasu zdobi swe burty o wklęsłe chropowatości płaski kształt z pasażerem na gapę kroplą deszczu wśród żylnych wioseł zatopionych w dnie z podłużnym nieprzydatnym sterem spływa w przezroczystym wodospadzie w dołującym szumie strąca białe strzępki z czerwonego kapelusza zerkają biedne mrówki myśląc że śnieg leci dalej w mrocznej wodzie zakłóca obraz księżyca płoszy pluskiem stada lelków wierci się spłoszona na utopionej łysinie pana Twardowskiego ≈≈ zielona łódka już dawno oderwana od prześwitu błękitno zielonego parasola •≈•2•≈• utonęły cukrowe szubienice gorzkie chwile miodu drewniana przystań skrzyżowanie doznań zaplątana w otwór na dnie utonąć prawdziwie czy zaufać złudnym falom poczytaj mi mamo książkę co wtedy o małej łódce która płynie w naszych łzach
  5. Stary szewc, Ignacy Teks, siedzi i stuka młotkiem w podeszwę. Nienawidzi swojej pracy, a szczególnie: butów. Jest to o tyle dziwne, że w jego przypadku, powinien je - jeżeli nie uwielbiać - to chociaż zwyczajnie lubić. Przecież przez całe życie, zajmował się ich naprawianiem, a nawet kilka zrobił. Ludzie go chwalili, gdyż fachowo wykonywał swoją pracę. Jego niechęć miała swoje korzenienie jeszcze w dzieciństwie, kiedy to musiał przejść wiele kilometrów, w bardzo obcisłych i niewygodnych. Cierpiał paskudnie, gdyż były tak ciasne, że nie dały się zdjąć. Dopiero po przybyciu na miejsce, jakoś się uporał z problemem. Pomyślał wtedy że zostanie szewcem, na przekór wszystkiemu. Na złość butom. Zacznie w nie przelewać swoją niechęć do życia i ludzi, gdyż tamten incydent z przeszłości, dziwnie go odmienił. Niewielu z rodziny pozostało. Nie utrzymuje bliskich kontaktów. Robi swoje. Tylko jedną osobę, kocha najbardziej na świecie. Chociaż jej nie widuje. Pewnego razu odwiedził go mały chłopczyk. Miał bardzo poważny wyraz twarzy. Powiedział: dzień dobry, lecz po chwili zapytał: – Zrobi pan buty do mojego kolegi? – Idź stąd. Nie zawracaj mi głowy. Nie widzisz, że jestem zajęty. Przybyły jakby go nie słyszał. Ponowił prośbę. – On mi powiedział, że marzy o pomarańczowych butach. Albo chociaż w podobnym kolorze. – Skąd mu wezmę taki kolor. Zgłupiał on, czy co? – Nie musi być taki dokładny. To jest nasza tajemnica. On nawet swoim rodzicom nic nie powiedział. Chce im zrobić niespodziankę, którą na długo zapamiętają. Nawet nie wiem jak się nazywa. Nie chce powiedzieć, a ja to szanuję. – Widzę, że jesteś wygadany. Może gdybym ja kiedyś takim był... – No co.zrobi pan? – To będzie kosztować. Za darmo umarło. – Nie może zapłacić. Rodzice mu nie dadzą, bo o niczym nie wiedzą. Jak już będzie po wszystkim, to na pewno zapłacą. Proszę zrobić mu te buty. Chłopiec widzi, że pan szewc bardzo się namyśla. Po chwili słyszy bardzo przykre słowa: – Nic z tego chłopcze. Wykonuję swoją pracę tylko dlatego, że jestem szewcem. Nie mam chęci na cokolwiek... więcej. Rozumiesz, co mam na myśli? – Nie, proszę pan. – Trudno. A teraz zmiataj stąd. Jednak mały gość nie ma zamiaru wyjść. Dodaje stanowczo: – Proszę pana, powiedział jeszcze, że jak tych butów pan nie zrobi, a on nie będzie mógł sprawić niespodzianki swoim rodzicom i chyba jeszcze komuś ważnemu, który zobaczy ją drugi raz, ale w innym miejscu, to utopi się w pobliskim stawie. – Z twoim kolegą chyba coś nie tego, że gada takie rzeczy. Jakie drugie miejsce? Niby gdzie lub na czym? Ma się utopić? Coś sobie ubzdurał, głupoty opowiada, a ty drugi głupek, wierzysz we wszystko co mówi. Chce po prostu buty ode mnie za darmochę dostać, więc opowiada bajki. A że znalazł naiwniaka, to mu ciemnotę wciska i na litość bierze! – To nie tak, jak pan mówi. – A właśnie, że tak! No już! Zabieraj się stąd! Czuje się nieswojo po jego wizycie. Dlaczego tak mu zależało, żebym zrobił buty dla jego kolegi? Czy kolega nie mógł sam przyjść i o to poprosić. I tak bym nie zrobił, ale chociaż nie traciłbym czasu na myślenie, o tej dziwnej sprawie. Na drugi dzień, wszystko się powtarza. Przychodzi ten sam chłopczyk i prosi o to samo. I tak dzień za dniem, tydzień za tygodniem, lecz szewc jest nieugięty. Zawsze odmawia. * Ignacy Teks, siedzi i stuka młotkiem w podeszwę. Nagle ktoś otwiera drzwi. Nie zna człowieka. Chyba nigdy go nie widział, chociaż wydaje się znajomy. Przestaje stukać. Wiadomość którą słyszy, jest dla niego najgorszą z możliwych. Oczy robią się wilgotne. Pierwszy raz od wielu, wielu lat. Patrzy na pomarańczowe buty, mokre od łez. W końcu się przemógł. Co prawda z niechęcią, ale zrobił. Dla świętego spokoju. Żeby ten natrętny chłopiec, przestał się wreszcie naprzykrzać i głowę zawracać, swoją niedorzeczną prośbą. Właśnie przed chwilą sobie uświadomił, że miał je zrobić, dla swojego wnuka.
  6. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→Dzięki za taki komet:) Jednak wolałbym zacząć od wydania drugiej. By nie zapeszać:)) Pozdrawiam:)
  7. poszedłem ja dziś nad rzeczkę z niej pragnienie we mnie prysło plumpla ślicznie pij troszeczkę nagle dłoń mi coś odgryzło księżyc świeci całą pełnią migotliwy krążek srebrny krople lecą go wypełnią on samotny na dnie biedny już zanurzam kikut krwawy w wodę co czerwienią spływa widzę dziewczę co do wprawy kły wysuwa i przybywa ja spragniony jestem wielce wodę krwistą dzielnie chlipie ona w ręce ma butelkę pustą całkiem ledwo zipie żal mi kobiecego ciała co tak smutno rusza kłami które suche w czaszce miała dawno temu przed wiekami mówi do mnie stęchłym głosem prosto z szyjki ja nie lubię brak kultury ja nie zniosę tylko z gwinta tym się chlubię wyciućkałem do kwaterki z żyłki płynu czerwonego co do ostatniej kropelki wlała do przełyku swego wtem zrobiła się namiętna kiełki wbiła w moją szyję ja już wiem o czym pamiętać że na wieki z nią pożyję nie czekajmy na słoneczko mówi do mnie krwawo czule chodź kochany tam łóżeczko ja pod wiekiem cię przytulę ^^^^o^^^^^^^Bonus^^O^^^^^^^^^ ↔↔↔↔↔↔↔↔↔↔↔↔↔ – Hemoglobinko Ty moja. – Żartowniś z Ciebie. – Och, najdroższa. Pobrudziłem Cię kropelką krwi. Wybaczysz mi? – Całe wiadro owszem. Natomiast jedną kropelkę? Kpiny sobie robisz? Ty już mnie nie szanujesz! Przyznaj się, bo ci gardło rozszarpię. – Nie denerwuj się... ty moja Krwinko najmilejsza. – Spadaj z trumny po krew. Ale mi już! Ile razy mam powtarzać? Tylko, żeby nie skrzepła. Nie chce chrupać, ino pić!! – Tam jest widać… – Chyba twoją głupotę? – Słoneczko widać. – Mam to głęboko w kle... no dobra. Posuń się chociaż. – Gdybym miał gdzie, to bym nie leżał na tobie. Z trumny obok: — Cicho tam, bo wiekiem przywalę! Pieprzone wilkołaki. Nawet w dzień spać nie dadzą! — Tylko nie wilkołaki!! Durny krewniak!! Głupszy od osinowego kołka!
  8. @ais Aisiu→Dzięki za przeczytanie. Różnie się czasami układa w życiu:) Z Kosmitami i Krasnoludkami tym bardziej:))→Pozdrawiam i wiele dobrego Tobie życzę:))
  9. Tego typu "normalny, przyziemny'' tekst, napisałem tylko jeden. Pada deszcz, gdzie krople spadają. Przemoczona płytka domofonu, spoziera w oczy mokrymi guzikami. Pętelek nie dostrzegam. Widocznie rozmoknięte. Nieczynny. Dusić można i dusić. Nie duszę. Nie muszę. To ja. Właściciel. Od razu widać po sposobie bycia. Pewności siebie. Targam klucz w lewej kieszeni kurtki. Lepi się mokra do koszuli. Świat wodny, przesiąknięty. A w każdej kropli jego cząstka. Ciemno. Ciemność. Choć jasno pod przydziałową lampą. Biorę klucz do ręki. Taki z żółtą opaską. Inny kolor nie wchodzi w rachubę, by nie pomylić z innymi kluczami. Bez opasek. Zupełnie gołe. Mam ich cały pęk na niewielkim kółku, do którego doczepiłem zapasowy. Na wypadek gdybym zgubił. Ten właściwy. Najbardziej pasujący do dziurki. Wtykam w mokrą szczelinę. Przekręcam w stronę zachodnią. Uśpiony blok trzeszczy i skrzypi, niczym wielkie betonowe zwierzę, przyczajone wśród drzew. Sąsiedzi też? Nie wiem. Nie dociekam, ale ociekam na pewno. Wchodzę cichutko. Głaszczę uśpioną muchę. Startuje wściekle z krawędzi klamki, machając groźnie lewym skrzydłem. Spogląda z wyrzutem tysiąca oczu. Czuję zapach korytarza. Muszę się spieszyć, żeby żarówce starczyło czasu, na oświetlenie drogi. Czasami potykam się o ciemność, gdyż wszystkie klatki są szare. Znowu targam paluchem wystający przycisk ze ściany. Wkładam klucz. Jestem na tyle przytomny, że trafiam jakoś. Metalowy odgłos, kołuje po poręczach jak startujący samolot. Odbija się od ciał pająków. Przekręcam klucz w stronę zachodnią. Tak. Owszem. Jeszcze raz. Tam gdzie leży uśpiona wioska, przez którą tak często jeżdżę rowerem. Teraz bym nie mógł. Powieszam żółtą czapkę na domofonie. Służy jako wieszak. Normalnego nie mam. Takiego jak mieć należy w cywilizowanym mieszkaniu. Z małymi haczykami na długim knebelku. Można tak śmiesznie przesuwać, licząc na coś w swojej naiwności. W tą lub tamtą stronę lub zostawić w spokoju. Szafki na buty nie posiadam. Mam za to buty na nogach. Zdejmuję, by nie zachlapać podłogi, bo będzie śliska. Jeszcze się przewrócę, wyrżnę w pobliską ścianę i będzie problem, lub żadnego już nigdy więcej. Mieszkanie duże? Hmm. Na tyle, żeby pomieścić ciało. Żadne wielkie. Maciupeńkie. Z balkonem na szczęście. Wchodzi się na niego z przedpokoju przez pokój. Prowiantu na drogę brać nie trzeba. Droga niedaleka. Długi jest i wąski jak ślepa kiszka, z zielonym zadaszeniem. Na wypadek samobójcy. Mógłby trafić w doniczki, lecąc z wyższego piętra lub dachu. Popsuć kwiaty. Z balkonu widzę bardzo dużo. No chyba, że jakiś przechodzień zzielenieje ze złości. Wtedy trudno go dostrzec na tle drzew i krzewów. Wspaniała monotonia okolicznych szarych bloków, uzmysławia piękny świat, gdyby pomyśleć, że wyglądają zupełnie inaczej. Wieszam kurtkę na zawiasie drzwiowym. Takie dodatkowe zadanie mu przydzieliłem. Jest świeżo posmarowany masłem, bo za bardzo skrzypiał, buntując się w ten sposób. Buty z urwanym sznurowadłem kładę spodami do podłogi. Odwrotnie nie chcą stać. Słyszę ciche zgrzytanie drobinek piasku, między wykładziną: ziemią, a podeszwami: niebem. Jedno ze sznurowadeł jest zaplątane w przedostatnie dziurki. Męczę się przez jakiś czas. Przecinam nożyczkami. Będę musiał kupić nowe. A może nie. Jakoś zwiążę koniec z końcem. Stare jeszcze trochę wytrzymają. Otwieram szafkę spożywczą. Żałuję tej decyzji. Ale cóż. Zgłodniałem. Bałagan wewnątrz jak na mnie przystało. Stare pierniki, kawa ze szkłem drobno tłuczonym, tabliczka ostrzegawcza z napisem: żywność może być przeterminowana, oraz wszechobecny nieład na każdej półce. Jakbym swój umysł oglądał. Matka by rzekła, to co zawsze: „ No jak zwykle. Ja już nic nie mówię.” Lodówkę też mam, ale chyba pusta. Wolę jeść na bieżąco, zamiast chrupać kiełbasę z drobinkami lodu. Brakuje mi cierpliwości, by czekać aż się żywność odmrozi. A niezamrożone na dolnej półce mogą się zepsuć, jak zapomnę o rzeczywistym świecie. Za bardzo. Czas na kawę i stare krowy z półki. Biegnę krótkim dystansem, z brudną szklanką do łazienki. Stoi nieumyta od wczoraj i zdążyła zajść brązowym czymś. Puszczam wodę na zabrudzone resztkami dno. Płuczę pod metalowym baldachimem kranu. Trochę buczy, aż mi rura drży. Macham ręką na wszystkie strony świata, kiwając brudną szklanką w kształcie zapaćkanego naczynia. Wylewam mieszankę do otwartego sedesu. Kiedyś wylałem do zamkniętego. Szczelny jest. Nie przesiąkło. Podążam w kierunku umytego statku. Sypię cukier do koszyczka prosto na stół. Zapomniałem włożyć szklanki. Wkładam. Znowu wrzucam kryształki cukru, na uprzednio naćpaną kawę. Trochę jakby bratnia dusza. Wracam do przedpokoju. Stare kapcie znają drogę, na wypadek gdybym zasnął, ale końmi nie są. Widzę gazówkę. Stoi w kącie przy niewyniesionych śmieciach. Tak ze mną jest. Często zapominam. Skoro wiem gdzie stoi, to mogę czajnik postawić. Wody nalałem i niewidoczny kamień. Tym razem jestem cwany. Nie wstawię pustego. Stawiam pełny na ogniotrwałych ramkach. Pstrykam i pstrykam do upadłego, na pół zepsutym zapalaczem. Ojej. Cholera! Znowu ojej. Wypstrykuję iskrę. Gigla się z gazem pod srebrnym dachem. Płomień. Dużo płomieni. Jak drgający błękitny kwiat. Pieści gorącą klaustrofobią dno czajnika. Jestem zwycięzcą w walce o ogień. Żółta miska stoi na krawędzi górnej części szafki. Jak potrącę drzwiczkami, to może zlecieć. Prosto na głowę. Może to i dobrze. Zacznę po ludzku myśleć. Nie zleciała. Nie pozostaje mi nic innego, jak pozostać sobą. Siadam przy ławie nieoskarżonych. Włączam. Zakładam słuchawki na uszy. Gdzie indziej nie mam zamiaru, bo mógłbym źle słyszeć. Spijam dźwięki muzyki. Wlatują do głowy denerwując ślimaka. Nie ma biedak chwili spokoju. Słyszę tę ulubioną. Uwielbiam. Kocham naprawdę. Nigdy nie zdradzę. Nie wyrzucę z siebie potrzaskane ze złości nuty, starym zardzewiałym kluczem wiolinowym. Nie znudzę się nią. Co kocham prawdziwie, będzie tkwić we mnie na zawsze. Do ostatniego tchnienia i drgnięcia serca. No chyba, żebym rozum stracił i nie wiedział, co jest grane. Poprzez ulubioną staroć: „The dark side of the moon”, słyszę znane odgłosy. Piszczy niczym zarzynana świnka. Zdejmuję słuchawki. Podchodzę. Biorę do rąk rozhisteryzowany czajnik. Podnoszę. Uspokaja się. Uważam bacznie, by nie poparzyć zdradliwą parą, skrawek ciała. Leje wrzątek do szklanki. Nie pustej. Zapełnionej trochę kawą i cukrem. Gorąco uderza o dno naczynia. Oszalały tajfun tańczy w przezroczystym świecie. Tworzy się pianka, jak na wściekłem pysku naczynia. Widzę miliony małych kopułek. Miniaturowe pontony, połączone tą samą cieczą, niczym wielooczne oko muchy. Co chwilę jakiś pęka. Tak to bywa w życiu. Czasami trzeba pęknąć, by znowu się zakleić nadmuchać i wzbić wysoko. Z nim jest inaczej. Już nigdy nie wróci do pozostałych. Zniknął raz na zawsze, a za chwilę znikną wszystkie z ciepłej powierzchni. Muszę to zrobić. Brzdęk brzdęk, klik klik, zakłócam im spokój. Przepraszam. Wybaczcie mi. Mieszam wytrwale łyżeczką, uderzając delikatnie o kruche ścianki. Pragnę spłoszyć fruwające fusy. Nie bardzo wiedzą, czy utonąć, czy pływać. Kładę kawę na ławę. Zakładam na uszy głośniki. Muzyka zaczyna płynąć, jak niedawno wrzątek z czajnika. Pierwszy łyk. Pierwszy fus między zębami. I wreszcie pierwsze zakrztuszenie. Ale to nic. Nie groźne. Piję dalej, spijając też muzykę. Pomalutku. Z namaszczeniem. Żeby szczęście trwało dłużej. Aż nagle prawdziwy zachwyt. Euforia w kokonie ekstazy. Poczułem całość smaku. Zachwyt podwójny. Muzyka kawa. Kawa muzyka. Dominujący, ogrzewający, drgający i naprzemienny. Wszechobecny we mnie. Roztraja mnie, ale i nastraja. Za moim przyzwoleniem. Spoglądam na pokój. Co tutaj jest, a czego nie ma. Kwiaty. Dużo kwiatów. Niektóre trochę oklapnięte, ale to co. Ważne, że są. Zdarza się, że nie podleje na czas. Wtedy wkurzają się na mnie. Listkami i łodyżkami, szumią o swojej krzywdzie. Oplatają sumienie, aż nie mogę złapać tchu. Za oknem antena z aluminiowych rurek. Z jednej wystaje sztuczny kwiat. Żeby na ulicy było weselej. Jest jeszcze drugi. Na szafie. Doniczka przywiązana sznurkiem do obcęgów i młotka. Są przeciwwagą, by nie spadła i nie połamała kwiatu, będącego niżej. Lub mojej głowy, gdyż mam tam łóżko, w którym śpię kiedy zasnę. Rysunki. Wiele rysunków. To było kiedyś. Lubiłem rysować. Bardzo. Teraz jakoś nie potrafię. Bo niby dla kogo? Wiele nie potrafię, tak jak przedtem. Czekam na większy sens. Tylko że samo czekanie, niczego nie załatwi. To podcinanie gałęzi na której się siedzi, gdy piłujemy od strony pnia. Bezpieczniej po przeciwległej stronie. Widzę dużo pamiątek. Na szczęście mniej od tych, którzy odeszli, a więcej od tych, którzy przy życiu. Oby byli jak najdłużej, bo tak smutno, jak kogoś zabraknie i musi leżeć w ciemnej trumnie. Zostawia po sobie wiele pustych miejsc oraz wspomnień: gestów, słów, zachowań, które przeminęły raz na zawsze. Aczkolwiek pozory mogą mylić. Jakby człowiekowi na żyjących nie zależało. Można udawać. Udawać dla innych. Jeżeli sił psychicznych wystarczy, na tego typu zagrywki. Po co mają się smucić czyimś smutkiem. Nie zrozumieją. Tak samo jak ja nie zrozumiem innych. Odgłosy tamtych chwil słyszę w swojej głowie. Nie można przed tym uciec. Jedynie zagłuszyć tym czy tamtym. Rysowaniem, pisaniem, muzyką... Po jakimś czasie cierpimy mniej, lub przeciwnie więcej. To zależy, czy byliśmy naprawdę bliscy, czy tak w głębi: daleko. Chociaż siedzę sam w tych czterech ścianach, to tak naprawdę otaczają mnie wspomnienia. Nieustannie ulatują z owych drobiazgów stojących na półkach, niczym białe motyle. Od ludzi, którzy są i od tych, którzy już nigdy nie wrócą. Ale z drugiej strony, nie można patrzeć cały czas wstecz. To grozi potknięciem, o to, co z przodu. Dla mnie jest to trudne, chociaż wiem, że na przyszłość mam jeszcze wpływ, a na przeszłość: wcale. Chwile po to istnieją, by przemijać bezpowrotnie. Dlatego są takie cenne.
  10. @Sylwester_Lasota Sylwester_Lasota→Dzięki:)→Liski są cwane. Nawet krukowi ser mogą odebrać, gdy go zbajerują:)) Przeczytałem Twój o Lisku. Hmm... w sumie nie wiadomo, czy jadał marchewkę:))→Pozdrawiam:)
  11. ? leżę sobie pod jabłonką z lewej chmurka z prawej słonko * w ślicznym kwiatków otuleniu tym kolorem różnorakim tęskniąc za rozległą łąką zasnę sobie smacznie w cieniu a siekierka na gałązce drzemię sobie gdzieś w listowiu ptaszek śpiewa kołysankę dla wiosennych śpioszków obu brzęczy pszczółka paskowana spija nektar łyk po łyczku przy dzbanuszku pełnym miodu zapach sadu śpi w koszyczku pasikonik podskakuje między trawą ma schronienie żaba nuci przy strumyczku kot ma w myszce ukojenie myśli wietrzyk dobroduszny ja uczynek dobry zrobię sen rozhuśtam pokołyszę dłużej śpiochy pośpią sobie żółtą szmatkę wiatr uleczył zaczął bardziej on zawiewać aż się ptaszek zapowietrzył obrażony przestał śpiewać coraz większe kołysanie włos na czole tańczy walca obuch groźnie zaczął ziewać gdzie ten główny winowajca widzi czółko lśniące białe oraz jabłko adamowe tak się rusza ciągle całe że od wiatru gasi mowę przebudzona snuje plany patrzy wściekle tam na dole popamiętasz mnie kochany tyś mój sen wypłoszył w pole rozbujana jest gałązka trzonek reszcie znaki daje jak ta światła szybka wiązka ostrze leci w swej siekierce i w mlaśnięciu raptem staje * leży ciało pod jabłonką z prawej chmurka z lewej słonko
  12. ☂? Stosy odpadków szeleszczą mokro, w cienkich strugach wiosennego deszczu. Na tej prawie ciemnej opustoszałej ulicy, nawet słabe niewyraźne odgłosy, rodzą ciche szepty wszechobecnego echa. Lgną opieszale do ścian starych kamienic, snując swoją przezroczystość, po gładkich ciałach okiennych szyb. Krążą monotonnie we wszystkich zaułkach, zaglądają w przeróżne kąty… lecz nagle nastaje cisza, jakby ktoś dyrygentowi gardło poderżnął i słychać jedynie kapanie krwi na batutę. Deszcz przestaje padać. Może się czegoś boi i nie chce narażać milionów cennych kropel płynnej duszy, na dodatkowe niebezpieczeństwo. Nagle, zupełnie niespodziewanie, słychać z oddali odgłos jednostajnych kroków. W okowach mgły, rozświetlonej od tyłu żółtawym światłem przewróconej lampy, zbliża się dziwna postać. Rzuca przed siebie podłużne cienie, niczym eteryczne skrzydełka zmokniętych motyli, które przylepione do wilgotnej ulicy już nigdy nie pofruną. Odpadki drgają opieszale, jak ciężkie od brudu, listki osiki. Najpierw słabo, lecz za chwile trochę mocniej. Papierki i stara brązowa ogryzka z przylepionym petem, zesuwa się po oślizgłej sierści starego szczura. Zwierzak wychodzi ze swojej kryjówki. Kuleje. Biegnie chwiejnie na drugą stronę ulicy. Rozbudza po raz kolejny szepty echa. Tym razem wędrują blisko jego stóp. Trzy tuptania. Nie cztery. Czwarte zostało odgryzione jakiś czas temu. Lampa oświetla przemoknięte ciało, przytłumionym promieniem. W ciemnych oczach odbijają się dwie małe kałuże i jeszcze coś, co ma nastąpić. Ogromny skrzywiony cień, szeleści na szarej ścianie budynku, niczym ciemne nosidełka trupiej główki. Nagle przystaje. Uderza mlaskająco ogonem, o mokrą kostkę brukową, wyzwalając miniaturową fontannę, z jeszcze mniejszych kropel. Podnosi z lekka głowę ruszając wąsami, jakby wyczuwał niebezpieczeństwo. Wygina stary grzbiet w łuk. Chciałby uciec, lecz nie może. Jego ciało, zdaje się być przylepione kleistym strachem do mokrej ulicy. Odbicia w wodzie nie czują lęku. Nie ma w nich uczuć, chociaż jest światło. Pomarszczona staruszka ubrana w sfilcowany płaszcz, zbliża się do upatrzonej ofiary. Buty na wysokich obcasach stukają o kocie łby. Nie wzbudzają echa. Trudno powiedzieć dlaczego. Trzyma w ręce parasol. Zamknięty. Jest kobietą, która nie boi się deszczu. A tym bardziej przebrzydłych podłych szczurów. Zwalcza je od kiedy pamięta. Zagryzły jej ukochanego pieska. Z duszy obleczonej w zemstę, ścieka słodka nienawiść, do kubeczka radosnego oczekiwania. Stuk stuk, zwierzak coraz bliżej. Hipnotyzuje go swoim wzrokiem. Małe oczka i duże oczka. Wzajemnie wpatrzone. Przy czym jedno spojrzenie będzie za chwilę ostatnim. Stuk stuk. * – Mamo! Gdzie on jest? Szukaj razem ze mną. Proszę. – Czego mam szukać, skarbie? – Dobrze wiesz czego. Moja najlepsza koleżanka mi obiecała, że jeżeli dam jej wszystkie… no takie dziwne… to mi podaruje małego szczeniaczka. – Może babcia znajdzie? Ona jest cierpliwa. Jak sobie coś postanowi, to umarł w butach. Dopnie swego. – Ależ mamo. Bez butów też ludzie umierają. – Wiem. A tak w ogóle… wiesz gdzie poszła babcia? – Jak to gdzie. Tam gdzie zawsze. Na szczurzą wojnę. Mamo powinnaś wiedzieć. – No tak. Ten jej umysł. * Samochód mknie z wielką prędkością. Mimo, że zaczęło znowu padać i jest potwornie ślisko, kierujący ma to utrudnienie w górnej części zbiegowiska pary nóg. – Hej facet, zwolnij, bo jeszcze w co walniemy!. – Ty się bracie nie przejmuj. Czyż nie fajnie poszaleć po starych pustych ulicach. Toż to sama przyjemność. – Jesteś głupszy niż ja za młodu. Życie ci niemiłe? – Zamknij się, dupku. – O w mordę… * Kobieta podchodzi do szczura. Zwierzę nie ucieka. Tylko wąsy nerwowo drgają, a w oczach kryje się coś niepokojącego. Już niedługo przestaną ci drgać, paskudo jedna – szepce staruszka. – Jak ci końcem parasola flaki wypruje. Szczur przezwycięża strach. Nagle staje słupka i patrzy na ogrom nieprzyjacielskiej masy. Instynkt podpowiada, że może niepotrzebnie się boi. Jeżeli znienacka skoczy, to istnieje szansa, że ją przestraszy. Uratuje swoje życie. Zabijać nie musi. Bo niby po co? Zresztą taką wielką, to na kilka razy by musiał. Nie ma tyle sił i jednej nogi. Wiązka światła, nadal wycieka z okienka zardzewiałej lampy, do brudnej kałuży. Zaczyna w niej drgać, przyjmując nieokreślone kształty świetlistego chaosu. Widać to nawet przez padający deszcz. Coś się zbliża bardzo szybko. Stąd te drobne zachwiania podłoża. Ani kobieta, ani szczur tego nie widzą. Są zajęci własną rozgrywką. * – Mamo! Kiedy wreszcie wróci babcia. Jak ona nie znajdzie, to już nikt. – Nie martw się. Babcia zawsze wraca… chociaż czasami zachowuje się dziwnie. – Albo mamo… świat wokół niej jest dziwny. – To jeden pies, córeczko. – No właśnie. Szczeniaczka mogę nie dostać, jak nie znajdzie. Ja już nie wiem gdzie szukać. – Mówię ci, znajdzie. Zobaczysz. * – Co się dzieje, do cholery! – Widzisz? Tam ktoś stoi. – Gdzie? – No na ulicy. Zwolnij wariacie. – O kuźwa… * Spójrz na ten szpikulec mordko ty moja? – mówi słodko babcia. – Za chwilę przebije twoje obleśne ciało. Twoi bracia zagryźli… zresztą nie będę się powtarzać. Szkoda nadmiaru słów. Nie zasługujesz na moje groźne mamrotanie, ponad przewidzianą normę. Jeden za wszystkich… znasz to przysłowie… * – Córeczko odejdź od okna. Strasznie pada. Podłogę nam zachlapie. – Ale tam stoi moja babcia… parasol ma zamknięty… i rozmawia… z kocimi łbami. – Z kim... co to za hałas? – Mamo! Samochód się zbliża. Za chwilę rozjedzie babcię. – Zakrzyknij, że ma zejść z ulicy. – Strasznie pada i wiatr. I tak nie usłyszy. A ja niewiele widzę, żeby widzieć co nie widzę! Szczur tym razem wyczuwa drgania ulicy. Powinien uciekać, ale najpierw musi odgonić wroga, żeby nie zaatakował kiedyś ponownie. – Mamo! Babcia unosi parasol! – Babcię unosi? Sama spojrzę! To się nie dzieję naprawdę! Nie wierzę! Szpikulec jest dokładnie nad celem. Tego jej plan nie przewidział. Atak jest szybki i skuteczny. Szczur skacze do gardła. Babcia się cofa o kilka kroków. Zwierzę odskakuje od ciała. – Cholera jasna. Co tam się dzieje? Prawie nic nie widzę. – Hamuj baranie. Kobietę rozjedziesz. – Cofnęła się. – Coś chlasnęło w przednią szybę! – Widzę. To chyba cholerny szczur. – Jednej zarazy mniej. – I jednej plamy więcej. * – Babciu, opowiedz jeszcze raz jak to było. Proszę. – Moja ty wnuczko. Ten przebrzydły paskud życie mi uratował. – Ależ mamo. Gdyby tam nie leżał, to ty byś tam nie stała. – Owszem, córko. Tam bym stała. To moje ulubione miejsce, na czterech umiłowanych kostkach brukowych. Widać stamtąd takie fajowe załamanie światła. – Babciu. To ty nas załamujesz. Fajowe? Starsze kobiety tak nie mówią. – Od jednych starsze od innych młodsze. – No dobrze. Powiedz o tym najważniejszym. – Przecież już słyszałaś tyle razy. – Ale chce jeszcze… nie liż mnie po nosie… przestań. * Ulica jest opustoszała. Spomiędzy sterty śmieci wychodzi szczurzyca. Widzi kawałek świeżego sera. Aż jej się wąsy plączą ze zdziwienia. Bierze jedzenie i zanosi swoim dzieciom. * – Dobrze żeśmy tej kobiety nie rozjechali. – Od dzisiaj nie zabiję żadnego szczura. – Gadanie. – Żartowałem. * – Kiedy skoczył mi do gardła, cofnęłam się kilka kroków, ale jakoś nie upadłam. Od razu jednak odskoczył… – Może nie chciał cię za bardzo ugryźć, tylko nastraszyć. Pomyślał inaczej. – Szczury nie myślą. A zresztą nie wiem. W tym samym czasie zobaczyłam samochód przed sobą, pisk hamulców i usłyszałam dwa plaśnięcia. Najpierw dalej a później bliżej. Jakby mokra szmatka przy mnie spadła. – Wiem… i co było dalej? – Z autka wyskoczyło dwóch przystojnych młodzieńców, zobaczyli że jestem żywa… i odjechali. – A ty babciu… ujrzałaś na swoich butach… – … no przecież wiesz, co zobaczyłam. – Parasol. – Właśnie. A pod parasolem zwłoki szczura. – Jak ty babciu wszystko ładnie pamiętasz. A do jego podbrzusza… – … był przylepiony: jeden grosz… ten dziwny… jakby pogryziony z boku… – … ten brakujący, co zgubiłam. Dołożyłam do pozostałych dziwnych… – … a twoja koleżanka, podarowała ci za to, wymarzoną straszną bestię, która obgryza twój palec. – Babciu. On jest kochany. Pomyślałam, że będzie dla ciebie. – Dla mnie? A niby za co? – Za ostatni grosz. Co z tego, że miałam dziewięć. Były nieprzydatne bez dziesiątego. – Nie tylko ja go znalazłam. A poza tym… – Co poza tym? – Gdyby nie samochód, to bym go zatłukła i za pewne nie spojrzała, co ma na brzuchu. Na butach leżał do góry łapami. Uderzenie go odbiło akurat w ten sposób. – Wiesz co babciu. Dziwnie się w naszym życiu czasem układa. – Bo wiesz wnuczko... życie można przyrównać do puzzli. Rzadko kto, zdąży przed swoją śmiercią, ułożyć cały obrazek jaki sobie wymarzył. – Babciu! Twój optymizm jest zniewalający! * – Pani Anielko! A ku kuk! Dzieńdoberek! To ja! Opiekunka! Przyniosłam śniadanko do łóżeczka!, ale widzę, że pani jakaś podminowana. – Znowu mi się śniło, że kręcono o mnie film… byłam główną bohaterką… i skoczył mi do gardła… żyłę wyciągał i powiesił sobie na szyi jak korale… i taki wystrojony, odgryzał mi ucho... da pani wiarę takiemu zdarzeniu? – Naturalnie pani Anielko. Czyli to co zwykle… ale mam miłą wiadomość. – Naprawdę? – Lubi pani zwierzaczki? – Wprost uwielbiam. – To dobrze. Wnuczka pani przyniesie. – Niech zgadnę… pieska? – Nie. Szczura. Oswojone są jeszcze milsze. Tak zdecydowała. Rozkoszne kiciusie. – A mnie się wydawało, że miał być piesek. Nie ważne. Już zaczynam się cieszyć. – Jedno mnie tylko… dziwi... niepokoi… – Że mnie ugryzie w gardło? – A tak a propos pani Anielko… skąd ta ranka na szyi? – Musiałam się podrapać przez sen. – W tym wieku… no tak… nie… nie ugryzie… jest cacy… tylko, że ma… – Proszę nie trzymać starszej kobiety w niepewności. Usilnie tego nie lubię! – … taki mały okrągły ślad na brzuchu. Jakby mu coś oderwano. ☂?
  13. ? ? pewien zajączek marchewkę znielubił tak bardzo znielubił że do znudzenia tym się chlubił uwierzył że marchew zatkała mu tyłek dlatego bobków nie zrobił aż tyle bo właśnie przez nią ma zatwardzenie narzekał na zadek świat otoczenie myślał i dumał a nawet więcej żył biedny smutny w swojej udręce aż w końcu wrzasnął bardzo radośnie marchewki przecież nie ma gdziekolwiek by w przekonaniu się swym umocnić brak marcheweczki chciał udowodnić w końcu o niczym innym nie gadał w kółko to samo wciąż udowadniał pytają zwierzaki skoro warzywka tego nie znosisz to po co z tematem się wciąż obnosisz twoja opcja sprzeczna pokrętna marchewka tobie nieobojętna? aż stało się tak że abdykował do jednych i drugich nie pasował dla pierwszych za mało tak jakoś ją kochał dla drugich za dużo więc od nas wynocha ? siedział wygnany przez wiele lat jojczył wnerwiony na cały świat to wszystko przez nią tej której nie ma życie moje do dupy cholera aż nagle zgłodniał bo długo nie chrupał schudły mu uszy a nawet... … zobaczył zlękniony on wielką warzywną potężną dłoń a że był lichy to na jedzenie nabrał chętkę nagle palucha ujrzał on środkową marchewkę nie najadł się biedak a to ci pech z głodu niebawem prawie że zdechł albo w końcu schrupie marchewkę albo nie będzie już nic więcej ? ?
  14. @ais Aisiu→Dzięki:)→Nie wiedziałem, że był Taki Dzień:) Przy pierwszym spotkaniu, trudno byłoby rzec, czy nam kosmita UFO?:)) Też Pozdrówka CiŚlę:)
  15. Nigdy nie przypuszczałem, że są aż tacy zieloni. Nawet bardziej od okolicznych krzaków pełnych liści i spoconej podkoszulki. Też zielonej. Ale bez przesady. Nie aż tak. Stoję wryty w ziemię, jak samotne radło u mojego dziadka i nie wiem co mam robić. Wyszli zza drzew zupełnie bezszmerowo. Tak bardzo delikatnie, jakby w ogóle nie byli obcymi. Myślę sobie, że to może jacyś przebierańcy. Chyba jednak nie. Za dokładne kostiumy. Podchodzę do jednego, żeby stwierdzić, czy się czułek nie odklei. Nic podobnego. Aż się dziwię, że mam tyle odwagi. Całkiem możliwe, że jestem pierwszym człowiekiem na ziemskim globie, który tak dziwnie przywitał się z obcą cywilizacją, ciągnąc przybysza za ucho. Jeżeli oczywiście to są uszy, a nie na przykład: oczy, lub jeszcze coś innego. A zatem stoję przed nimi, z wiaderkiem grzybów i dziwię się samemu sobie, że przed chwilą byłem takim porąbanym ziemianinem, którego obcego zielonego, wytargał za coś, nie bacząc na ewentualne konsekwencje, nawet dyplomatyczne. Jest ich trzech. Duży, Mniejszy i Kurdupelek. Oczywiście wszyscy zieloni. Jednak nie tacy zieloni, w sensie znajomości języków. Bo po co by wyłazili, nie chcąc ze mną gadać. Na pewno są cierpliwi i wyrozumiali, bo tylko nieznacznie głowami kiwają. Wyglądają prawie tak jak ja, tylko są trochę ładniejsi i mają czułki. Mnie znowu na grzyby wygnano, żebym po okolicy nie chodził i dzieci nie straszył. Chociaż nie wiem. Może jestem zakompleksiony i sobie wmawiam, że brzydalem jestem i nic ponadto. Nie wyglądają na strachliwych. Duży Zieleniak wychodzi trochę do przodu i zadaje pytanie po mojemu: – Powiedz Ziemniaku... – Tylko nie Ziemniaku. – Powiedz Ziemianinie. czy jesteś dumny z tego, ze należysz do rasy ludzkiej? No nie! Takiego pytania pełnego patosu się nie spodziewałem. Czy jestem dumny? Hmm... no cóż, myślę sobie. Gdyby chodziło tylko o mnie, to rzecz jasna, że tak. Jak najbardziej. Natomiast jeżeli chodzi o całokształt życia na Ziemi… i w ogóle o wszystkie za i przeciw... jacy bywamy dla siebie nawzajem, fauny i flory… to nie wiem co odpowiedzieć. Drepcę z nogi na nogę, oczka mam spuszczone i coś tam mruczę bez zobowiązań. Duży podchodzi do mnie i mówi łagodnie jak do dziecka: – Czyli nie jesteś dumny? Tak? – Tego nie powiedziałem. – Ty nic nie powiedziałeś. – Ale mruczałem. A jak mruczę, to myślę. – No nic, dajmy sobie spokój – to powiedziawszy, wziął mnie za rękę i zaprowadził przed tego Mniejszego i Kurdupelka. – To jest moja żona, a to jest mój synek – przedstawił w ten sposób swoją rodzinę. – A ty kim jesteś? – Ja? Człowiekiem. – To dobrze, że powiedziałeś. Sam bym na to nie wpadł. – O… to w kosmicznych przestworzach znają pojęcie: sarkazmu? – Musimy cię zbadać. Lecz najpierw polecimy nad Ziemię, żeby się przygotować do ataku. Rozumiesz? Oczywiście ty polecisz z nami. Do jakiego: ataku. Jestem coraz bardziej zatrwożony. O siebie i całą ludzkość. Czyżby planowali jakąś małą inwazyjkę na malutką Ziemię, między śniadaniem a obiadem. Ale cóż mogę na to poradzić. Przecież ich nie zatrzymam. No może gdybym im czułki wyrwał. Odpada… teraz już nie pozwolą przy nich gmerać. Nie mam co rozpaczać, nad rozlanym mlekiem i rozbitą butelką. Grzecznie pytam: – Do jakiego ataku? Mogę wiedzieć? – Możesz. Do ataku śmiechu. – Śmiechu? Ze mnie? – Też. – A dlaczego musicie to robić na orbicie? – Bo nasz śmiech jest bardzo donośny. Moglibyśmy Ziemię uszkodzić. – Czyli nie chcecie… – Nie marudź, tylko wsiadaj! – Gdzie i w co? Po chwili słyszę, jak mówi do żony: – Kochanie, bądź tak dobra i zdejmij z naszego pojazdu, szatę przezroczystości. – Nasze szaty „prawie człowiecze” też mam zdjąć? – Ale gdzie tam! Ani się waż! Padnie trupem jak zobaczy nas takich. – Tacy jesteście nieładni. Bardziej ode mnie? – Wręcz przeciwnie. U was istnieje takie coś… jak to było… no mam to na końcu czułka… – Zawiść, zazdrość? – Oooo… otóż to. – E tam! Mnie tam żadne piękno nie przeraża. – Nie bądź taki pewny. Wsiadaj. Czas na badanie. – A nie mogę uciec? – Możesz, ale nie uciekniesz. Bo coś się tobie przytrafiło, w twoim nudnym życiu. Nie chcesz stracić takiej okazji. – Czytacie w moich myślach? – Nie ma takiej potrzeby. – A śmiech? Już nie chcecie? – Przed chwilą wróciliśmy. Razem z tobą. – Nie pamiętam. – Ale my pamiętamy, czego nie pamiętasz. Wszystko jasne? – Jak Słońce. – Słońce to normalnie… pikuś. Wsiadaj. Zapraszamy serdecznie. – A wiaderko z grzybami mogę wziąć? – Możesz, tylko czymś nakryj, żeby się po całym statku nie rozbiegły. – Grzyby nie biegają. Przynajmniej te co znam. – Jesteśmy na obcej planecie. Musimy być na wszystko przygotowani. – Co racja, to racja. Jestem święcie przekonany, że wnętrze uderzy w moje zmysły, jak lawina cudownych widoków. Nic bardziej mylnego. Jakbym w pokoju moich dziadków przebywał. Nawet stół podobny. Jedynie aparatura dziwna jakaś wokół stoi. Na szczęście nic nie mruga, sycząc złowieszczo. Nagle zupełnie niespodziewanie, znalazłem się na stole, w pozycji nagiej leżącej. Ręce na bokach, nogi trochę też, ale przywiązany niczym nie jestem. Jednak ruszać się za bardzo nie mogę. Za chwilę włazi cała rodzina, ale tylko Duży podchodzi do mnie. I od razu musiał się zaciekawić tym, co mam między nogami. Zboczeniec międzygalaktyczny – pomyślałem cicho, żeby mnie nie podsłuchał. No i oczywiście usłyszałem pytanie: – A co to? – To jest mój… członek – rzekłem z pewną nutką dumy. – Mogą być jeszcze członkowie spółdzielni albo członkowie rodzinni. Miło z takimi pogawędzić. Bo musisz wiedzieć, że czasami lubimy porozmawiać między sobą. Nie tylko z obcymi. – Z nim też rozmawiasz? – Z kim? – No z nim. – Nie, nie… z nim nie rozmawiam. – A czemu? – Nie umie mówić. – Skoro nie przydatny, do go utnę. Co ty na to? Po co ma zawadzać. – Tylko nie to! On służy do tego, żeby było nas więcej. U nas też są kobiety, jakbyś chciał wiedzieć. – Nie muszę wiedzieć, bo wiem. Im będzie was więcej, tym mniej miejsca dla nas. – A jednak planujecie inwazję na Ziemię. Tak myślałem. – Za miliard lat. – Aha… to nie musimy się przejmować. – My z... więcej… mamy problem… który w sumie nas cieszy. Nasze żony wydają corocznie średnio: tysiąc osobników. Prawie wszystkie przeżywają. Mówię tobie Ziemianinie, zjazdy rodzinne u nas, to naprawdę kupa zamieszania, ale nasz świat jest bardzo, bardzo wielki. Raczej żyjemy w zgodzie… – Raczej? – No… zdarzają się utarczki. Jak wszędzie. – Mogę zapytać o szczegóły? Ilość zabitych, rannych i tego tam? – Nie. – Tak myślałem. A swoją drogą, gdybyście żyli w moim kraju, to mając tysiąc dzieci… bo u nas jest taki dodatek… – No słucham? – Nic, nic. – Ukrywasz swoje myśli. Jak ty to robisz? – Nie wiem. Może nie mam za bardzo… co ukrywać? Jak myślisz? – Myślę, że albo twoja inteligencja, jest jak to ziarno gorczycy, co upadło na skałę, albo… co to ma być… co to za cholerstwo tutaj stoi? – Gdzie? – Przy nodze od stołu. – Nic nie widzę, bo leżę na stole. Może wiewiórka? Nagle stoję na podłodze. Nawet ubrany. Oni trzej stoją za mną i się trzęsą ze strachu. Albo z czegoś innego. Sam nie wiem. Spoglądam na miejsce przy nodze od stołu. No rzeczywiście. Mnie też zatyka, ale się nie boję. Mało to się o nich nasłuchałem w różnych bajkach. Na podłodze stoi: Krasnoludek. Na dodatek wnerwiony, bo mu robak z ust zwisa. Wypluwa go i piskliwie rzecze: – Obudziły mnie jakiś hałasy. Patrzę przez dziurę w grzybie i cóż widzę. Jakaś stalowa szeroka rzeka, fundament mojego domku podcina. Za chwilę cała chałupa się podnosi, a ja uderzam głową o skamieniałego robaka, bo jestem zbieraczem takich wykopalisk. Ocknąłem się dopiero tutaj. Zobaczyłem tych trzech, Zielonych. Aż mi się lżej na sercu zrobiło, bo jakbym nagle w lesie stanął. Opowiedziałem im o tym, co mówię tobie, okrutny barbarzyńco. Morderco grzybów! No i co ty na to? – Mam gadać do krasnoludka? Krasnoludki nie istnieją. – To czego się oni boją? – Też się dziwię. Czego się boicie? – Ciebie. Skoro twoja rasa jest taka paskudna, że nawet takich malutkich krzywdzi... – No właśnie – przytakuje Skrzat – … to co dopiero takich dużych, jak my. Teraz wiemy, dlaczego te wasze drzewa są takie zielone. Żeby nas zwabić, a później rozmnażać i do niewolniczej pracy zaciągnąć za marne grosze, bez żadnych dodatków. Co to, to nie. Nie oczekujcie żadnej inwazji z naszej strony. Nie doczekanie wasze. Nawet za miliard świetlnych lat. * – No i co. Fajną szopkę odstawiłem. Musisz przyznać. – chwali się krasnoludek. – Nie wiadomo, jakby się dalsze badania potoczyły i co by z ciebie zostało. Podziękujesz mi chociaż? – Chętnie bym podziękował, ale jak już wspomniałem: krasnoludki nie istnieją. Po prostu… nie wierzę w krasnoludki. – Ale ten jeden uwierzył w ciebie. – Hmm... dzięki... chociaż warto było? – A jak myślisz?
  16. Wszystko zaczyna się o tego, że właśnie teraz spada dziecko z huśtawki. Na szczęście leci na swojego ojca, który leży przy obiekcie i czyta książkę. A że jest wiatr, to dziecko znosi w jego kierunku. Bęc. Spadło. Nic mu się nie stało. Tylko ojciec jęknął, bo dziecko zwiało za bardzo w jeden punkt. W tym momencie wyłania się z zakola bliskiego horyzontu, Pan Oxymoronn. Ma na nosie okulary i brakuje mu tlenu. Dlatego wyszedł na spacer. Żeby nabrać. Nie idzie jednak prosto, gdyż na drodze leży książka. Omija przeszkodę i zamiast iść prawą ścieżką, to człapie lewą. W tym momencie radykalnie zmienia historię ludzkości. A właściwe… zaczyna… gdyż na drodze znajduje: Zawiniątko. – Mamusiu kochana. Zagram w totolotka. No co! Zgódź się! Proszę. Dziesięć milionów do wygrania. Kupię sobie loda i tobie też. No co, zgodzisz się? – Nie mam drobnych. I nie marudź, słonko. Następnym razem. Niestety. Następnego razu nie było. A właściwie: był… i to wiele razy. Ale zupełnie inaczej, niż mógłby ktokolwiek przypuszczać. Znalezisko jest takie sobie. Ani ładne ani brzydkie. Pan Oxymoronn podchodzi, nachyla się i zaczyna wąchać nieznaną rzecz. Zawsze tak robi. Jest odważny lecz nie roztropny. Po obwąchaniu, otwiera nagle pudełko, nie bacząc na konsekwencje. Zagląda do środka… a tam: banał. Zwykła kartka z napisem, który ociera krawędzie o żart. Niestety, pan znalazca nie ma poczucia humoru. A przynajmniej zwykłego, w ogólnie przyjętej normie. Bierze polecenie na poważnie. Nawet podpis! A tu już powinien się zastanowić. [Po sekwencji] W kraju zamieszanie. Prawie w całym. Bo nie wszędzie są kolektury Totolotko. Całe tłumy drepcą i gadają. No może nie całe, gdyż niektórzy w tym czasie normalnie pracują lub racjonalnie odpoczywają. Zgromadzeni mogli by w gazetach poczytać lub w sieci pogrzebać, ale tak na żywo jest ciekawiej. Istnieje możliwość, podzielenia się wrażeniami, na ekonomiczny temat. Podyskutowania o tym całym: fenomenie. Tym bardziej, że ma być niebawem ogłoszony: pseudonim sprawcy, tej całej hecy. [Przed sekwencją] Na dnie Zawiniątka leży biała kartka, tyle tylko, że zielona. Napis jest krótki, lecz treściwy. „Drogi mieszkańcu Drogi Mlecznej. Wiem, że zamieszkujesz w gminie: Ziemia. Skoro znalazłeś przesyłkę, to widocznie jesteś: Wybrańcem. Idź sobie poza miasto. Tam gdzie stoi: Jako Taka Stodoła. Wewnątrz znajdziesz: Urządzenie. Instrukcja leży na gałkach sterowniczych. Weźmiesz udział w tz: Eksperymencie. Jest w sumie nie groźny, ale wiele nam powie o Tubylcach. Możesz oczywiście odmówić, ale wiem, że nie odmówisz. Mnie nie zobaczysz, bo byłem tam jutro, a będę wczoraj. No to pa. Podpisany: Obcy - Decydujące Zaparcie. Wiadomy Pan czyta i czyta, mruczy i mruczy: aha, hmm, oraz: no… rzeczywiście krótkie… człapiąc we wskazanym kierunku. Za chwilę idzie środkiem rajki, widząc na horyzoncie obiecany obiekt. Potyka się o bulwę ziemniaczaną, upada, połyka nierozważnie stonkę i gubi wiadomość, którą porywa wiatr. Zdążył doczytać do: stara stodoła, ale to mu wystarcza, żeby się dźwignąć i podjąć na nowo przerwany trud wędrówki. [Po sekwencji] Przez tysiące „tub dla ciebie,” ogłoszono starodawnym sposobem, pseudonim genialnego sprawcy. Jedni mieli miny na szczęście: zacięte, a inni nawet wiwatowali. A mały piesek przez ten cały szum, podlał but, a nie drzewo. Nikt nawet nie zauważył. Wreszcie można było tego kogoś, nazwać w przeróżnych odcieniach ludzkich możliwości oraz epitetowych wyrażeń. A pseudonim był nawet fajny. Taki swojski dla niektórych. [Przed sekwencją] Nakierowany turysta, nadal zmierza do celu. Jest coraz bliżej, gdyż może policzyć ilość łat na spadzistym dachu. Ledwo człapie, dysząc ciężko. Tym bardziej, że mu zając kapustą przywalił, wyzywając go od: głąba. Ów pan miewa napady halucynogenne. Wreszcie wchodzi do Stodoły i cóż widzi? Urządzenie, a na nim kartkę. [Po sekwencji] – Panie i Panowie – grzmi tuba – nazwaliśmy tego pana: Mister Oxymoronn . Tłumy klaszczą, gdyż nazwa się od razu przyjmuje, wkraczając w obieg. Wszyscy są święcie przekonani, że trafiono… że odzwierciedla stan prawdziwy umysłu… ale jednak… fakt jest faktem. Jakaś przyczyna musi być. [Przed sekwencją] Mister Oxymoronn, chociaż nie wie, że nim kiedyś będzie, czyta nazwę obiektu, stojącego między dwoma snopkami i jedną zdechłą myszą. Nie ma zwyczaju się dziwić.. ale jednak się zdziwił. Nazwa jest zachęcająca, tym bardziej, że ów pan, już dawno nie wygrał znacznej ilości przydatnej kasy. Myśli racjonalnie, nie naukowo. Zresztą o tym… jak nazwa wskazuje… już ktoś pomyślał. Nie ważne, że takie coś nie może istnieć. Ważne, że można to wykorzystać i pomarzyć, że biednemu, nie zawsze pod wiatr. [Po sekwencji] Tłum dziennikarzy przed budynkiem. Odbędzie się wielkie przesłuchanie. Wręcz potężne w swojej wymowie. Jeszcze takiego czegoś nie było. Nawet najstarszym góralom i filozofom, się o tym nie śniło. A jeżeli już, to tylko jako sen s.f. Ale cóż. Sprawę trzeba wyjaśnić. To już stanowczo za długo trwa. Przechodzi ludzkie pojęcie i też się dziwi. Prasa musi stać póki, co na zewnątrz. Jeszcze swoje pytania by wtryniała. Zawadzała jeno! [Przesłuchanie] – Panie Moronn. Zdaje sobie pan sprawę, kim jesteśmy? – Kupą pyskatych dziadków. – Proszę się liczyć ze słowami… – Ale z kasą to już nie muszę. Przyznacie panowie. A poza tym mój: pseudonim, na wiele mi pozwala. – Jaki właściciel, taki pseudonim. – To jest zaniechanie dobrych obyczajów słownych! Nie ze mną takie numery. – Z panem? Kto by chciał? – Panowie mi ubliżają… chyba? – My? A gdzie tam. Proszę się uspokoić. Wiemy, że pan tak z nerwów głupoty gada. Nieprawdaż? – A tak na poważnie… kim właściwie jesteście. Bom ciekaw. – Nie wie pan? – A co? Mam wiedzieć? – Nie! Dopóki panu nie powiemy. – Przecież i tak wiem, co za chwilę się wydarzy. – Niby skąd? – Jak to skąd. Z tej przyczyny, z której tu siedzę. Pomyślcie panowie. – My właśnie siedzimy, żeby myśleć. Uspokaja to pana? – Mnie? A co ja mam do tego? Chociaż… słyszycie panowie ten głuchy jednostajny szum? – No… coś tam szumi… gdzieś. – To wasze synapsy przeraźliwie szeleszczą. Cholera jasna… jesteście geniuszami. Ja pierdzielę. Prasa jest niecierpliwa. Pragnie się władować do środka. Co prawda słyszą co jest grane, ale nie należą do orkiestry. A niewątpliwie najciekawsze dopiero będzie. Póki co, to takie przekomarzanie. – Mamo, dlaczego Totolotko zamknięte? – Nie wiem synku. Może im pieniążków zabrakło lub co. – No tak, mamo. Wszystkiemu winne: co. – Co pan sobie wyobraża. Jesteśmy szanowną Komisją do Badań Niewytłumaczalnych Zjawisk. Proszę nas szanować. Za nasz trud chociażby. – Skoro są niewytłumaczalne, to wasz trud jest daremny. Szkoda fatygi. – Ale popytać przecież możemy. – Popytać tak. Ale grzecznie. – No to proszę nam jednoznacznie powiedzieć… kim pan się stał? – Jak to kim? Podróżnikiem w czasie. – W jakim czasie? – Jak to w jakim? A ile ich jest, że zapytam? – Czy pan robi z nas głupków? – A muszę? – Proszę się zachowywać. Bo do pudła wsadzimy. – Czy jestem o coś oskarżony? Popełniłem jakieś przestępstwo? Czy już nawet uczciwy człowiek, nie może od czasu do czasu wygrać? – Od czasu do czasu. Ale nie za każdym razem!! Tak się nie godzi postępować!! Totolotko podupada. Nie rozumie pan. – Wedle mnie... ja już swoje mam. – Pan raczy żartować. Jak pan to robi, że pan ciągle wygrywa? – No nie… jestem załamany. Podróżuje w czasie a oni mnie się pytają: jak to robię? W tym momencie słychać wielki wybuch śmiechu wśród zgromadzonych. Transmisja idzie na żywo, ale tylko dźwięk. Nie wiadomo, czego się boją. – Mam wytłumaczyć taką prostą rzecz. Naprawdę to konieczne? – To pan musi powiedzieć. Nam nie uwierzą. Pomyślą, że zmyślamy. Lub co gorszego. – Niby kto? – Wielcy Zainteresowani. – No dobra. Co mi tam. Przenoszę się kawałek do przodu. Oglądam losowanie. Wracam i gram. – Raczej pan kradnie? – Jak to kradnę? A może popełniam przestępstwo? Czy prawo zakazuje podróżowania w czasie i racjonalnego korzystania ze skutków takiego procederu? Zaznaczam właściwe liczby i wygrywam. To też prawo zakazuje? – Ale pan zna te liczby! Czy to jasne? – Gdybym nie znał, to bym nie zaznaczał bzdur. Niby po co? A zatem, jak z tym... prawem. – Dobrze pan wie, że nie ma takiego prawa. – A to już nie moje przeoczenie. Trzeba być przewidującym. – Pan chce zrujnować Totolotko. Na tym panu zależy? Tak? – Jak to zrujnować? Już nie ma czego. Nikt nie graje, bo na diabła. Aż mi smutno. – Taki pan smutny, jak robale na zwłokach, które wesoło żrą i żrą! Właśnie o tym mówimy, że nikt nie graje. A pan tylko by rozdawał...wszystkim… potrzebującym. – Stać mnie na to. Kocham ludzi i bliźnich. – Niewątpliwie. Ile pan nagłabał? Ile pan ma? Proszę się przyznać! – Niewiele. Ale jakoś wiąże koniec z końcem. – Taa...wie pan co… my pana wsadzimy do więzienia… za zakłócanie porządku publicznego. – A mogę ostatni raz odwiedzić Jako Taką Szopę? Proszę. Sentymentalny jestem. W tej chwili wielu zgromadzonym łezki pociekły, plumplając na bruku. – Chyba Jako Taką Stodołę? Ostatnio dużo o niej słychać. – Nie powiem... fajny kącik. – Naturalnie. Szkoda, że tej przeklętej maszyny, ruszyć się nie da. Za późno wyszło szydło z worka. Zdążył pan nagłabać. – Przepraszam… nie dla siebie… wszystko. – Na dodatek, tylko pana słucha. Nawet jej zniszczyć nie można. Z czego ona jest? Czy chociaż to pan wie? – Nie wiem. Ofiarodawca nie napisał. Tylko zostawił wiadomość. I że mi się polepszy. – Polepszy? – A co? Nie widać? Jestem elokwentny. Da się zauważyć. To taka nagroda za udział w eksperymencie. – Jakim znowu zamęcie? – Zamęcie? – Eksperymencie. Pan nam rozum kołuje, na kolizyjny pas startowy! – Jaki pas? Nie wiem. Aha… coś kojarzę. Machina jest na „rozdrożu czaso-przestrzennym’’. Dlatego nie można jej ruszyć. Należy i nie należy do tego świata. Jest w stanie czuwania. Tylko ja mogę jej użyć. – Podobno pana nie można zabić. To prawda? – W najbliższych stu latach. Ale nie wiem, jak to daleko sięga. – Usiłować pana zastrzelić? – Nie. Dziękuję. Może innym razem. – Jest pan niezniszczalny? – No… tego... hmm… nawet bólu nie czuję. – Nie można pana przekupić? Czymkolwiek? – Niech pomyślę. Nie. Zdecydowanie. – Aha. No to teraz wszystko jasne. – Ma pan katar? Bo sarkanie słyszę. – Spadaj pan! * No cóż. Zaczęło się na Ziemi dziać. Jedna Machina, a wielu chętnych do zgłębienia jej tajemnic. A cała reszta, co ich to guzik obchodziło, chcąc nie chcąc, musiała w ty wszystkim uczestniczyć. Stodoła Czasu (tak ją potocznie nazwano) stała się Centrum Świata. Tubylcy z miasteczka, nie mieli łatwego życia. Oj nie! Niby zarabiali na wisiorkach z miniaturką Machiny, ale cóż z tego. W tym całym chaosie, nie można się było odnaleźć. Aż w końcu doszło do wojen i innych tego typu zdarzeń. Aż nadszedł czas, że ludzkość prawie wyginęła, a Machina jak stała, tak stała. Tylko jedna osoba przetrwała na pewno: Mister Moron. Miał dziwną ochronę. Do czasu. ~~~ Poświata zachodu słońca rozchodzi się po okolicy. Małpoludy wyszły na żer. Prawie całej ludzkości już nie ma. Znowu pusta kartka do zapisania. Cisza, spokój i sielanka. Nie do końca jednak. Przed jaskinią siedzi starszy człowiek. Obok leży kupa zardzewiałego złomu i sztyletozębny tygrys, który się nadział na kawałek blachy. Przytulne czerwonawe promienie i kropelki krwi podobnego koloru, leniwie snują się po ocalałych gałkach i pogniecionych ścianach. A właściwie: porąbanych. Chociaż coś tam jeszcze brzęczy. A fluidy myśli minionych epok, wolniutko krążą. To tu przysiądą, to tam. Od wczoraj małpoludy zaczęły się robić mądrzejsze. Wynalazły protoplastę kija do podbijania piłeczki: całkiem sprawną maczugę. Musiały biedne wypróbować, czy działa. A jedynym obiektem do rozbicia, okazała się Machina, w której przybył Mister Moron. Omyłkowo nadusił nie to co trzeba i poleciał trochę za daleko do przodu. A sceneria taka, jakby włączył wsteczny. Na dodatek znalazł się na pustkowiu… chociaż nie całkiem... i bez ochrony. Aż ma z głową coś nie tak. Chyba. Kawałkiem skały, na drugim kawałku głazu, rypie sześć liczb. Małpolud stoi z boku, jakby się uczył matematyki. Nic z tych rzeczy. Jeszcze za wcześnie. Dopiero za około: półtora miliona lat, zakwitną baobaby, z których będą wystrugane ławki szkolne. Po prostu jest głodny. Gdy dostrzega rypanie szóstej liczby... bierze maczugę i po chwili zaspokaja głód. ***************************************************** – Tatusiu! Spójrz co znalazłem! Dziwne Zawiniątko! – O… jakaś kartka z napisem. – Tato! Gdzie idziesz? – Powiedz mamie, żeby nie czekała z obiadem. – Tylko nie zaśnij po drodze. Chociaż fajnie sny opowiadasz.
  17. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→Dzięki:)↔Ale byle jakiego reżysera, to ja nie chcę, by uteatralnił dzieło me :))) Podzrawiam:)
  18. @ais Ais→Dzięki:)→No jak tak mogła straszyć małą Aisie:)→Przyrzekam Ci, że nie będziesz żyła... na tym świecie:)) Ale tak w ogóle... to wierzę, że tak. Nadal :))→I też wiele dobrego Ci życzę:)→Pozdrawiam:)
  19. kąśliwa krew lśni na kamieniu jak woda spływa w samotności oko słońca migocze w istnieniu czerwień tuli zlęknione kości na skrzyżowaniu cierniem zdobionym w różnych kierunkach śni przeznaczenie zastygłe kwiaty w ogrodzie brzasku czekają aż znikną z płatków cienie
  20. W naszej wiosce umarł Dziadek. Ubaw był po pachy. Jestem jego ostatnim żyjącym wnukiem z całej naszej rodziny. Dziadek przeżył wszystkich, bo jak mawiał: „Postanowiłem długo żyć. A kto mi zabroni?” Miał wielkie poczucie humoru. Aż czasami: denerwujące. Nasza famuła była do tego przyzwyczajona, ale sąsiedzi to tylko czasami stali i kiwali głowami na boki. Bo gdyby w przód i w tył, to by oznaczało, że są temu radzi. Aczkolwiek Dziadek był ogólnie istotą na wskroś lubianą (bez względu na to, jak słowo „wskroś’’ rozumieć). Bardzo wszystkim pomagał. Nawet czasami tak nachalnie, że niektórzy przed nim uciekali. Ale nie złośliwie, tylko dla ogólnej wesołości. Z tym przeżyciem: wszystkich, to trochę przesadziłem. Mieszkam z moimi rodzicami, a z nami mieszkał wspomniany tutaj. Lecz wielu rozjechało się po świecie. Szczerze mówiąc, to żeśmy ich nie zawiadomili o zejściu Dziadka, bo gdyby wszyscy przyjechali, to by mogło w naszej wiosce miejsca zabraknąć. A gdyby jeszcze zaczęli wspominać co Dziadek wyprawiał, to ino wstyd przed nowymi naleciałościami, co w naszej wiosce mieszkają od niedawna i wszystkich dziadkowych wyczynów nie zaznali. Chociaż teraz po pogrzebie, trochę żałujemy. Mogli przyjechać. Byłoby jednak weselej. Dziadek mimo że nawijał głupoty, stąpał twardo po ziemi. Od jakiegoś czasu, wydawał nam co jakiś czas dyrektywy, jak to ma być po jego śmierci. Ja, będąc skrupulatnym i kochającym dziadka wnukiem, skrzętnie jego ostatnie wole zapisywałem w małym zielonym notesiku. No i stało się. Musiałem ponownie do notesika zajrzeć, ale nie po to – niestety – żeby zapisać kolejne życzenie, bo już dyktować nie miał kto, tylko żebyśmy mogli w miarę możności, wypełnić dziadkowe zalecenia. Szczerze przyznam, że wszystko skrzętnie zapisywałem, ale już do tego za bardzo nie wracałem. Moim rodzice zresztą też. A zatem w pewnym sensie, byliśmy nie tyle zaskoczeni… co raczej… przerażeni wesoło. [[ Dyrektywa nr – 1 ]] Z całą stanowczością żądam, żeby mój doczesny wizerunek, został w połowie skremowany, a w połowie nie. I tu powstał problem. Jak z tego wybrnąć. Niby na wesoło, ale jednak… zagrycha. Rodzice podumali… i kazali mi iść do wioskowej sąsiadki, która nie jest ciekawa świata, nikogo nie obserwuje, nie podsłuchuje… a wszystko wie. A zatem poszedłem. – Droga sąsiadko, widzisz co tu napisane? – Ano widzę. – Reszty nie czytaj, tylko skup się na jednym. – Skupiam się. – No i… – Wolę zmarłego należy wypełnić, bo inaczej będzie kusił. – Jak to wypełnić!!! Sąsiadko! Czy ciebie do cna porąbało? Ok. Świetnie. Dajemy Dziadka na krajzegę… bzzzzzt… i wola spełniona. Połówkę się spali a drugą do trumienki włoży. Sąsiadko jesteś genialna. Że też o tym wcześniej nie pomyślałem. – Uspokój się. Są dwa wyjścia. Dziadek napisał: mój doczesny wizerunek. Nie napisał: ciało… rozumiesz? – Nie. – Czyli wystarczy jego zdjęcie przeciąć na pół, połowę spalić... a drugą nie. – Jest pewien problem. Nie mamy żadnej fotki Dziadka. Nie kazał i już. Nigdy!!! – Czyli zastosujemy drugie wyjście… biegnij kupić krem. Tylko dużo. Dziadek nie był cienkim fircykiem. Połowę się skremuje, a drugą nie. – A którą lepiej pokremować? – Też pytanie! Od pępka w górę rzecz jasna. Chyba nie chcecie Dziadkowi miętosić wszystkiego? [[ Dyrektywa nr – 2 ]] Z całą mocą żądam, żeby na moim pogrzebie śpiewały wszystkie ptaszki. Kolejny problem. Ptaszki w klatkach, czy wszystkie, co można mieć na myśli, co będą fruwać lub siedzieć na cmentarzu w czasie pogrzebu. Tylko jak je zmusić żeby śpiewały… i właśnie o tym czasie? Ziarenkami? A może wołać: taś, taś, taś. To się kaczki zlecą. A po co? Skoro śpiewać nie potrafią, to tylko miejsca będą niepotrzebnie zajmować. Tu swoją pomoc okazała matka. Napadła ją nagła myśl, że w pobliskiej wiosce mieszka znana nam rodzina o nazwisku, które nam pomoże rozwiązać śpiewający problem. Poszedłem tam. Dzwonię do drzwi. Otwiera mi stary Ptaszek. Pytam się grzecznie: – Kochani moi, zaśpiewacie na pogrzebie mojego Dziadka? – Że co? - odćwierknął – Pozwól pan, że wytłumaczę. – Dobrze by było – nastroszył piórka. – O tuż mój świętej pamięci Dziadek… niech spoczywa w pokoju… – … byle nie w naszym. – … oczywiście... zażyczył sobie, żeby na jego pogrzebie zaśpiewały wszystkie ptaszki. Rozumie pan? – No… aha… coś mi świta. My ptaszki… a jak tu zmusić takie fruwające do śpiewu. Lepiej sąsiadom z pobliskiej wioski kupry zawracać! Tak?! – Nie! To znaczy: tak. Proszę nam pomóc. To ostatnia wola nieboszczyka. To znaczy jedna z wielu. – No dobra… i o czym mamy śpiewać. – Nie ważne. Możecie coś mruczeć pod dziobami… to znaczy: nosami. – Chyba na drzewach nie każesz nam siedzieć? – Tam nie ma drzew. – To mamy stać? Nasza babcia nie domaga. Może nie uśpiewać na stojąco. – Ojejku! Zrobicie z rąk gniazdko i babcia między wami usiądzie jak małe pisklątko. – Ładne pisklątko. Chyba pterodaktyla. Waży osiemdziesiąt kilogramów. – Poprzestaniecie na jednej zwrotce. Tyle podołacie. – Fakt. Nie pomyślałem. Tylko jest problem. Córka wyjechała. Nie będą śpiewać wszystkie ptaszki. A poza tym babcia jest przygłucha i może fałszować… chwila… znam jednego Orła. Mój kumpel. Powiem, żeby się przyłączył. – Ale orły nie śpiewają. – Ten będzie musiał. Ma wobec mnie zobowiązania. Mam nadzieje, że babcia wszystkich nie wystraszy i nie uciekną. – Dziadek nie ucieknie. To najważniejsze. Wysłucha do końca. [[ Dyrektywa nr – 3 ]] W pełni władz umysłowych oświadczam, iż pragnę być pochowany w żółtym ubraniu cicikowatym, z nutkami obrazu łaki. Bardzo romantyczny problem nam Dziadek zadał. Pierwsze co się nam nasunęło, to kupić żółty koc cicikowaty i nim Dziadka owinąć. Ale żeśmy wiedzieli, że nie o to tu biega. Dziadek miał artystyczną duszę. Nawet ze sztucznej szczęki babci wystrugał: słonika na szczęście nie co innego. Myśleliśmy dość długo, o co z tą łąką chodzi. Tym razem ojciec okazał się pomocny, aczkolwiek nie z własnej winy. Przytargał na bucie żółtego mlecza. Jakby nas olśniło! Cały dzień żeśmy Dziadka obklejali. Kilka tubek kleju na to poszło. Co prawda pod spodem kwiatków nie było, bo nie chcieliśmy go z trumny wyciągać, ale ubranko wyglądało świetnie. Żółte, mięciutkie, takie cicikowate podczas głaskania i z nutkami obrazu łąki. [[ Dyrektywa nr – 4 ]] Tylko pamiętajcie! Z trumny ma wystawać kawałek mnie!! Z tym to już Dziadek przesadził. Niby zabawne, gdyby sobie wyobrazić jak nóżka lub rączka wystaje z niedomkniętej trumny… ale bardzo niepraktyczne i nie higieniczne. Ale cóż...musieliśmy jakoś temu podołać. Dumaliśmy dobrą godzinę, aż w końcu przyszło nam na myśl, że może Dziadek wykombinował sobie: przesłanie metaforyczne. Poeta też z niego był. Napisał nawet: sonet, ale zgubił kartkę na obejściu i koza poezje zjadła. Chodziła później jakby bardziej zamyślona, ale wydoić się już nie dała. To było dla niej zbyt przyziemne. Myślała o błękitnych barankach. Ale odbiegłem od tematu. Z czym Dziadek był bardzo związany? To zapewne miał na myśli. Na pewno z babcią, którą kochał bardziej niż swoją fajkę. Nawet jak wlazła do dzwonu. To znaczy babcia, nie fajka. Ale ona już nie żyła dwadzieścia lat. Ojciec zasugerował, że może byśmy babcie odkopali i piszczel z jej ręki, wdusili w szparę między leżankę a wieko. Uznałem, że to głupi pomysł. Matka też mnie poparła. Niedomknięta trumna, by głupio wyglądała z wystającą kością… i to jeszcze nie Dziadka. Mógłby ktoś pomyśleć, że kochanki, która mu ręką, cybuch trzyma. Wtedy z kolei matka przypomniała sobie o... fajce. Wywierciliśmy dziurkę w trumnie i żeśmy ją do połowy wcisnęli. Trumna z wystającą fajką nikogo nie dziwiła, gdyż Dziadek i ów zacny dodatek, to byli jak papużki nierozłączki. [[ Dyrektywa nr – 5 ]] Cały mój majątek proszę rozdać biednym. No cóż. Biedni pozostali biednymi, bo jedynym majątkiem Dziadka była: omówiona wyżej fajka. Lecz ona leżała w grobie. A poza tym i tak byłby problem, jak rozdzielić jedną fajkę pomiędzy wszystkich biednych. Mogli by się nawet pokłócić, kto dostanie zawartość, a kto resztę części. Pocieszeniem dla nas był fakt, że Dziadek miał chociaż dobre chęci, którymi piekła nie wybrukowano. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ Było więcej dyrektyw, ale przytoczyłem jedynie te, co się nadawały do druku. Te normalne. * Spotkałem sąsiadkę. Rzecze do mnie: – No wiesz młodzieńcze, ja tam nikogo nie obserwuje i ciekawa nie jestem, ale jakoś nie często na cmentarz chodzicie. To oczywiście nie moja sprawa… – A wiesz sąsiadko co Dziadek napisał w trzynastej dyrektywie? – Nie jestem ciekawska, ale skoro mnie zmuszasz do wysłuchania... [[ Dyrektywa nr – 13 ]] Nie zawracajcie mi często dupy na cmentarzu. Jest moim życzeniem, żeby moje opakowanie spokojnie się rozkładało. Bez większych zakłóceń. Dbajcie o żywych. Ja już będę gdzie jestem. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ Podobno sąsiadka wie, gdzie Dziadek jest, ale nie chce nam powiedzieć. Inna sąsiadka zdradziła nam w sekrecie, że naszą sąsiadkę Dziadek nawiedził we śnie. Powiedział jej, że jeśli piśnie słówko na ten temat, to zupełnie straci zainteresowanie tym, co się dzieje w naszej wiosce, Nic dziwnego, że milczy jak grób.
  21. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→No fakt. Czasami mi się zdarzają dziwne pomysły:))↔Pozdrawiam:)
  22. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→No właśnie. Rodacy. Zaśpiewajmy na koniec, chociaż wspólnie hymn. Mimo, że zapewne, każdy z nas inny słuch posiada, a i orkiestry różnorakie... nie wspominając nadepnięć słoni.))↔Pozdrawiam:)
  23. @Wieslaw_J._Korzeniowski Wiesław_J_Korzeniowski→Dzięki:)→Za taki właśnie komet:))→Pozdrawiam:)
  24. mamusiu spójrz na słońce takie dziwnie większe jest a jeśli spadnie nam na głowy będzie to życia naszego kres? nie przejmuj się dziecko ono wysoko na niebie świeci pragnie by ludzie ciepło mieli szczególnie małe kochane dzieci ależ mamo skąd te bąbelki na moich rączkach i twojej twarzy tak wydaję mnie się mamusiu że ono za chwilę nas usmaży * kupka popiołu tutaj zalega skrawek chodnika zajmuje cały matka i córka są tam zmieszane które niedawno się bardzo kochały
  25. *~```````````````````````````````````````````````````````~* Siedmioletni chłopiec, zabawnie hasa w przydomowym ogródku. To tam pobiega, to tu podskoczy, lub na ławkę siada i nogami majta, by czerpać z tego radość. Jest bardzo wesołym dzieckiem, chyba najbardziej w całym miasteczku. Wszyscy go tutaj lubią, bo wygadany jak na swój wiek i bardzo rezolutny. Najbardziej lubi huśtawkę, którą matka zawiesiła specjalnie dla niego. Wiedziała o jego marzeniu. Zawsze taką chciał. Teraz obserwuje go z okna, mając wielką miłość w sercu, dla swej pociechy. Kocha to dziecko najbardziej na świecie. Widzi, że podbiega do huśtawki, stojącej przy wielkim rozłożystym krzaku. No gdzie by indziej mógł tak szybko biec? Tylko tam, do tego, za czym najbardziej przepada. Usadawia się na siodełku i zaczyna huśtanie. Ma w tym wprawę. Za chwilę jest rozbujały na dobre. Nie widzi go cały czas, bo krzak zasłania. Pojawia się i znika. Patrzy jak urzeczona. To nawet zabawne. Wie, że zniknie, lecz za chwileczkę wróci. Tak go bardzo kocha. Specjalnie kupiła zieloną, bo to jego ulubiony kolor. Cieszył się i skakał z radości, jak taka mała małpka. Aż jej ciepło na sercu, od tej miłości, którą obdarzyła swoje dziecko. Nagle z rozmyślań, wyrywa ją pewne...zakłócenie obrazu. W pierwszej chwili nie dociera do niej, co się stało. Niby wszystko tak samo… a jednak nie. Huśtawka zza krzaka wraca, ale pusta. Matka jest przerażona. Na pewno spadł, poobijał swoje ciało i teraz leży, nie wiedząc, co robić. Huśtał się bardzo wysoko, jak na takie małe dziecko. Nie miała w sobie lęku. Nigdy nie było żadnego wypadku. Wiedział jak to robić. Nie chciał, żeby przy nim stała. Pragnął być samodzielnym. A przecież ma dopiero siedem lat. Powinnam tam stać. Ale czy mogłabym akurat coś zaradzić, gdyby zaczął spadać. Raczej wątpliwe. Tak czy siak, to moja wina. Nikogo innego. Takie myśli w jej głowie nie dają spokoju, kiedy biegnie zobaczyć, co się stało. Na pewno leży i potrzebuje pomocy. Tylko nic nie słyszę. Żadnego płaczu, wołania, czegokolwiek. Tylko nie to! Czyżby...nie, to niemożliwe. To nie może dotyczyć mojego dziecka. Nie przeżyję tego. Za krzakiem go nie ma. Nigdzie wkoło, też. Jakby się pod ziemię zapadł. Szuka go na całym ogródku. Może spadł na tyle szczęśliwie, że po prostu wstał i gdzieś sobie poszedł. Lecz nie może go znaleźć. Woła jego imię. Wciąż i wciąż. Oczy ma pełne łez. Mało co widzi. Wszystko jest zamazane, rozmazane i takie nie ważne. Tylko miłość do jej synka trwa w przekonaniu, że jednak wszystko będzie dobrze. No to zaczynam z tym huśtaniem – myśli sobie chłopczyk. - Obserwuje mnie z okna, to będzie się cieszyć, że tak wysoko umiem. Jestem wyżej i wyżej. Wiem, że trzeba nogami machać, żeby huśtaniu pomóc. Tylko ten krzak, mamę co chwila zasłania. Ale ją widzę. Pojawia się i znika. Wiem, że tam jest i mnie kocha: całym swoim sercem. Teraz właśnie najbardziej to odczuwam. Jestem jeszcze wyżej. Jakie to cudowne. Sam już nie wiem, czy to świat się kołysze, czy ja. Mam nadzieję, że nie spadnę. Mamie byłoby przykro, gdyby coś mi się stało. Znowu ją na moment widzę. Jest taka szczęśliwa i uśmiechnięta, jak ja teraz. Kupiła ją specjalnie dla mnie. No nic, muszę kończyć z tym bujaniem. Woła mnie na obiad. Ostatni raz polecę pod niebo. Ojej, co się dzieję. Chyba spadam...tylko gdzie? Nie ma ogródka. To znaczy jest...ale jakoś inaczej. Wszystko się zamazuje. Zaczynam w kółko wirować, chociaż nie odczuwam strachu. To dziwne, bo przecież powinienem się bać. Leżę na trawie. Nie wiem gdzie jestem. Ogródek niby podobny, ale nie taki sam. A poza tym słoneczna pogoda. Nie tak pochmurno i deszczowo, jak w naszym. Słyszę szelest za sobą. Spoglądam za siebie. Widzę małą dziewczynkę. Odzywa się do mnie: – Wiesz gdzie jesteś? – Nie wiem. Co się stało? – Jesteś w świecie równoległym. – Równoległym? A co to jest? – Świat podobny do twojego, tylko trochę inny. – To fajnie...ale moja mama…mogę ją stąd zobaczyć? – Ty akurat możesz. Ale tylko zobaczyć. Spójrz przez tą dziwną dziurę. Widzę swoją mamę. Biega po ogródku i płacze. Coś ciągle woła, ale nie wiem: co. Na pewno moje imię. Jest tak blisko, a nie mogę jej dotknąć. Przytulić się do niej. – Chcę tam wejść. Jak możesz mnie tu trzymać? – Nie trzymam cię, ale nie możesz. Jeszcze nie teraz. To tak jakbyś oglądał film. Ona nie widzi naszego świata. – Ale się o mnie martwi, a ja o nią. Chcę do niej wrócić. Nie widzisz? – Widzę. Poczekaj trochę, to wejdziesz. – Na co mam czekać? – Masz szczęście. Ja takiego nie miałam. Nie jest mi tu źle, ale powrót niemożliwy. – Szczęście? Co ty za głupoty mówisz? – Jak na siedmiolatka, to jesteś wygadany. – No to mów, dlaczego jestem wyjątkowy? – Twoja mama, w chwili twojego zniknięcia, bardzo cię kochała. Właśnie w tych sekundach, chyba najbardziej. To uczucie nieustannie przenika do tego świata. Jak przeniknie całe, to wrócisz. – Kiedy to nastąpi? – Niebawem...aha... mam prezent dla ciebie: Żółtą Kulkę. – Po co mi ona? Mam podobne. – Ma w sobie pewną: moc. – To co innego. Dawaj. – Nie chcesz wiedzieć, jaka to moc? – Pewnie, że chcę. – Jak ją weźmiesz do ręki i chwilę potrzymasz, nie mając w sobie złości dla innych ludzi… to słońce zaświeci. Nawet, gdyby akurat padało i było pochmurno. Nawet burza zniknie. – Naprawdę? To super. – Ale to działa tylko bezpośrednio nad tobą. Nie wiem dokładnie, jaki ma zasięg. – Nie ważne. Dzięki. – Jest jeszcze coś. Ty musisz ją trzymać. W innej dłoni nie zadziała. – A jak długo będzie działać? – Nie wiem. Za chwilę wrócisz do ogrodu. Matka nadal będzie patrzyła w oknie, a ty się będziesz huśtać. – Nie rozumiem. – Mnie też to trudno pojąć. Wiem tylko, że z czasem, to mi wyjaśnią. – Kto? – Też nie wiem. Uważaj! Wracasz. Nie zgub kulki, którą ci dałam. Ale on ma wprawę w tym huśtaniu – myśli mama. – Buja się i buja szczęśliwie. Niepotrzebnie tak się lękam. Muszę go wreszcie zawołać, żeby przyszedł na obiad. Nagle znowu jestem na huśtawce. Jakby mojego zniknięcia, wcale nie było. Ściskam w ręce Żółtą Kulkę. Jest piękna, słoneczna pogoda. A wszędzie wokół pada deszcz. Będę musiał sprawić, żeby gdzie indziej, też ludzie mieli taką ładną. Jeżeli oczywiście wyrażą takie życzenie. Mama się na pewno zdziwi, jak jej powiem, że mam w ręce takie małe Słońce, które robi, że jest ciągle lato.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...