-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
nie wiem czy pieścić stępione brzytwy w strumieniu rześkim obmywać ręce szukać chwil jeszcze wzbić się do lotu szarością kamienia kwiaty malować barwą co zalśni jak ciało krągłe będące cieniem głogu owocu wspomnienie oprzeć o przeszłość zieloną co daszek domu zdobi z ukrycia gdzie gniazdo puste tam wiatru powiew z czerwonej cegły białe promienie wibrują muzyką na strunach harfy drgają w błękicie może się dowiesz tęsknota skryta w kawałkach luster nie wie czy ona kocha czy tamta ślady po bliznach są wciąż zwątpieniem w pokoju co jasność poranka piastuje z zapachem kawy świeżego chleba leży na stole zaproszenie
-
@[email protected] Grzegorzkot67@o2,pl→Dzięki:)→Oczywiście, że zostanie, bo potrafili połączyć. Intensywnie nie myśleli o innych kolorach:)↔Pozdrawiam:) @M.A.R.G.O.T M.A.R.G.O.T↔Dzięki:)↔Skoro tak twierdzisz, to niech tak zostanie:)↔Pozdrawiam:)
-
Tak mniej więcej na melodię dawnego nagrania: "Dziewczyna o perłowych włosach" {część instrumentalna!} na brzegu marzeń widzę twą twarz perłowe włosy kołysze czas lecz może słowa twoje tu są a ty daleko gdzieś tam za mgłą roztańcz tajemnic sen wskaż mi drogę ona tam jest pójdę w blasku twych słów do twojego snu na skraju brzasku uśmiechasz się a może tylko uwierzyć chcę sukienka z kwiatów księżycem lśni naprawdę jesteś czy mi się śnisz roztańcz tajemnic sen wskaż mi drogę ona tam jest pójdę w blasku twych słów do twojego snu {część instrumentalna} roztańcz tajemnic sen wskaż mi drogę ona tam jest pójdę w blasku twych słów do twojego snu w oddali słyszę twój cichy śpiew może tam jesteś i cóż że wiem choć idę ścieżką wciąż jestem tu tańcem znaczona śladem twych stóp roztańcz tajemnic sen wskaż mi drogę ona tam jest pójdę w blasku twych słów do twojego snu
-
a gdyby tak z koloru modraka kawałek nieba na łące położyć podeprzeć kłosem złocistym jak słońce a dmuchawcem tak delikatnym jak chmurką białą błękit ozdobić krople rosy zebrać na listkach jak diamenty zawiesić o brzasku złotą jutrzenkę wyrzeźbić z pragnienia samotnej harmonii by na płatkach szarych kwiatów nie zabrakło blasku kolce róży przytulić do dłoni krew wypłynie lecz wnet powróci zasklepi ranę balsam oddany a ślad czerwieni w cieniu białym choć boleć będzie nie zasmuci
-
>Prolog< Kruk uderza dziobem o czarną gałąź cmentarnego drzewa. Odgłos jest dość znaczny w panującej ciszy, lecz nikt nie zwraca na to uwagi, pogrążony w myślach. Ptak siedzi dość wysoko, by zarejestrować w swoim kruczym mózgu, pewną anomalie. Stąd ten odruch zdziwienia. Obserwuje ceremonią pogrzebową. Twarze zebranego tłumu, wyrażają emocje trudne do określenia. Są radosne i smutne zarazem. A może nie tyle smutne, co raczej pełne nieokreślonej niewiadomej, która u niektórych wywołuje niesprecyzowany lęk. Gdyby wiedział coś jeszcze, to zapewne, stuknąłby drugi raz. Właśnie trumna wkładana jest do grobu. Dwie liny, trzymane przez czterech mężczyzn, nie są naprężone ponad miarę. <Jakiś czas wcześniej> Nieznajomy faktycznie jest nieznajomym. Znalazł się tutaj, lecz nie bardzo wie, w jaki sposób i dlaczego. Miasteczko nie jest zbyt duże. Przeważają domki jednorodzinne, ozdobione od frontu niewielkimi ogródkami. Pełnia lata dodaje uroku tego typu widokom. Białe, pierzaste chmurki, zdobią błękitny całun, podczepiony pod kopulastym nieboskłonem. Kwiaty w kulminacji rozkwitania, jeszcze bardziej potęgują nastrój, wszechobecnego ładu i porządku. Wielu ludzi mija go obojętnie. A niby jak mają mijać. Jest dla nich obcym, chociaż już niedługo, to się zmieni radykalnie. Ulice są czyste, niezatłoczone, a samochodów niewiele. Nie dostrzega żadnego niepotrzebnego papierka, leżącego na chodniku. Tylko w jednym z ogródków widzi zakrwawionego psa, z poderżniętym gardłem. I nagle zupełnie niespodziewanie, ów incydent, skłania go do pewnej refleksji. Uświadamia sobie nagle, że tym ludziom warto pomóc. Tak jak jemu kiedyś ktoś pomógł, tylko nie ma pojęcia, w czym. I ma się nigdy nie dowiedzieć. * W umyśle świeżo przybyłego, niektóre szare komórki są kolorowe. A to z tej prostej przyczyny, że nie ma bladego pojęcia, na czym ta pomoc miałaby polegać. Idzie dalej niespiesznie, lecz po jakimś czasie zwraca baczniejszą uwagę na twarze mieszkańców. Prawie w każdej dostrzega oznaki bólu, lecz nie fizycznego, tylko takiego, który wyszarpuje ludzkiej psychice, wszelkie umiejętności poradzenia sobie z problem, który umysł przytłacza, wprost proporcjonalnie do danej osoby. W końcu dochodzi, nie tylko do skrzyżowania ulic, ale także do wniosku, że chyba wie, po co tu przybył. Tylko nie wie, w jaki sposób to ludziom objawi… i jeszcze czegoś nie jest świadomy. A kiedy się dowie… to już nie będzie drogi odwrotu. * Schowany w swoich rozważaniach, dociera na obrzeże miasteczka. Dalej to już tylko łąkę widać. Zaczyna wątpić w to, o czym przed chwilą rozmyślał. Jak mógłby komuś pomóc? Chyba jednak pójdzie dalej, dając sobie spokój z dziwnymi urojeniami. Nagle dostrzega małą, płaczącą dziewczynkę, siedzącą na przydrożnym kamieniu. Podchodzi do niej i odruchowo, głaszcze po głowie. Dziecko momentalnie się uspokaja, a łzy przestają błyszczeć od smutku. Są pełne radości i wewnętrznego spokoju. – Jak pan to zrobił –– pyta rezolutnie, figlarnie mrużąc oczy w świetle słońca. –– Już nie muszę płakać. Wcale mi się nie chce. – Nie wiem –– odpowiada nieznajomy. –– To fajnie, że mogłem pomóc. – No przecież, że fajnie. Chyba wrócę do domu. Wiem gdzie mieszkam. – Pójdę z tobą. Coś mi się zdaję, że jednak muszę tam wrócić. * Przed małą chatką, stoi spory tłum, tworząc spore zamieszanie. Bardzo wielu mieszkańców, spiesznie przybyło w tajemnicze miejsce. Wieś o tym, że do miasteczka przybył człowiek, który pozbawia ludzi cierpienia – i to za darmo – rozeszła się lotem błyskawicy. Kilku barczystych mężczyzn pilnuje wejścia, by nie startowano chatki razem z Matedonem. Poprosił, by tak go nazywać, gdyż nie pamięta swego imienia. Oczywiście bez szemrania wysłuchano prośby. Nawet napis z imieniem, przymocowano przed wejściem. A wszystko odbywa się tak po prostu. Wystarczy, że człowieka dotknie i ów przestaje odczuwać jakiekolwiek cierpienie umysłu. Nic dziwnego, że chętnych przybywa. * Zaczyna odczuwać niepokojące objawy. Nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Przecież skoro pomaga tym ludziom, to powinien odczuwać radość. Szczególnie gdy patrzy na roześmiane twarze dzieci, które się czymś zamartwiały i nagle przestały. To prawda, że nie uzdrawia z różnych chorób i nic nie może poradzić na zwykły ból fizyczny, ale na wszelki inny, owszem. A to i tak bardzo wiele, dla bardzo wielu, w różnych sytuacjach, w których się znaleźli. To tak, jakby każdemu spragnionemu, dał do wypicia wody, która zamieniła się w optymistyczne spojrzenie na świat i narzędzia, które mogą pokonać wszelkie przeciwności. * Jego przygnębienie potęguje się z każdym dotknięciem, drugiego człowieka. Aż nagle, pewnego dnia, uświadamia sobie przykrą prawdę. Wszelkie psychiczne dolegliwości, komasuje w sobie. A jest ich coraz więcej i więcej. Im bardziej ludzie nie cierpią, tym bardziej cierpi on. Nie fizycznie. Nic z tych rzeczy. Jego umysł, jest jakby miażdżony przez wewnętrzne przygnębienie, a nawet zwykły strach. Robi się coraz bardziej rozdrażniony i niecierpliwy, choć nadal pragnie wszystkim pomagać. Jego dziwny stan się nasila z każdym dotknięciem. Nie może od tego uciec. Jakby jakaś siła nim sterowała, której musi słuchać. Staje się coraz bardziej zamknięty w sobie, a nowych chętnych ciągle przybywa, od których przejmuje, to co najbardziej umysł boli. Pewnego razu, uświadamia sobie następną prawdę. Ciało zaczyna przybierać formę, tego co odczuwa. Po jakimś czasie staje się potwornie zniekształcony. Już nie ma wyglądu człowieka. Jest czymś co wzbudza odrazę, lecz swych właściwości nie traci. Wystarczy, że ktoś go dotknie… ale teraz już każde takie dotknięcie, wywołuje w nim fale agresji. Wiąże się z ryzykiem, niekontrolowanego ataku. A zatem po gorących dyskusjach, zostaje zamknięty w stalowej klatce. Małej i ciasnej. Dla przygnębionych, lecz w pewnym sensie odważnych, którzy będą mieli tyle sprytu, by włożyć rękę między pręty, dotknąć i szybko cofnąć. Niestety. Kilku traci część ciała, lecz chociaż fizyczny ból odczuwają, to i tak są radośni, jak na sytuacje bez ręki. * Nikomu nie przychodzi do głowy, jakie cierpienie musi on znosić. Przybywają wciąż następni… i dotykają… i po sprawie. Nikt tego nie chce wewnątrz siebie, skoro można się tego łatwo pozbyć. A że ta poczwara cierpi i często wyje z psychicznego bólu… no cóż… po to siedzi w klatce. Przecież nikt ją do miasteczka nie zapraszał. Ludzie są tak pozytywnie nastawieni, że przestają zauważać pewne sprawy, które tak naprawdę zmieniają ich w pewien sposób. Chociaż z drugiej strony, ma czasami wrażenie, że te ich radości, tylko coś przykrywają. Może nawet zapaskudzone sumienie. Jednak pewności nie ma. A jeśli to tylko wymysły zbolałego umysłu? A jeżeli prawda… to jaka jest jego rola w tym wszystkim? * Mała dziewczynka jakoś go poznaje. Wie, że to on, który sprawił, że przestała płakać. Ma do niego prośbę, tylko się boi. W końcu mówi: – Wiem, że to ty, wewnątrz tej maszkary siedzisz, ale mnie to nie przeszkadza. Czy umiesz jeszcze mówić? Po chwili dziewczynka słyszy niewyraźne słowa. – Jesteś tą, przez którą zawróciłem. Gdyby ciebie tam nie było... – Wiem. Przepraszam. Gdybym wiedziała… ale płakałam, bo lalkę bolała rączka. Byłeś zamyślony i jej nie widziałeś. – Daj mi spokój. – Zaraz dam… tylko bym chciała, żeby ona ciebie dotknęła. Wtedy przestanie ją boleć. – Nie odbieram ludziom zwykłego bólu. – Ale przecież… ona nie jest człowiekiem, tylko lalką. – Hmm… to dotknij. – A nie odgryziesz mi rączki – Nie odgryzę. Dziewczynka kładzie zabawkę między stalowe pręty. Mimo wszystko bardzo się boi. Potwór wygląda potwornie i na dodatek śmierdzi. Zbliża rączkę lalki do brzydkiego ciała. Widzi wielkie smutne oczy, które na nią patrzą. – Ojej. Powiedziała mi na ucho, że już ją nie boli. Dzięki, Metadonie. – Metadonie? A kto to jest? – Jak to kto? To ty. – Skoro tak mówisz. Wiesz, przy tobie trochę mniej cierpię. – Posiedzę tu z tobą, ale za chwilę muszę iść do domu… ale się nie musisz martwić. Przyniosłam dwa misie. Usadzę je przed klatką. Będą pilnować, by nikt nie zrobił tobie krzywdy. – To miłe z twojej strony, lecz musimy się pożegnać. Wracaj do domu. – Wrócę jeszcze. Cześć Matedonie. * Nie miała po co wracać. Wszystkim mieszkańcom żyło się… optymistycznie. Maszkara już nie była do czegokolwiek potrzebna. Tym bardziej, że stanowiła zagrożenie. Chociażby dla przyjezdnych, którzy mimo ostrzeżeń, wkładali ręce między pręty. A to tylko kłopot w razie nieszczęścia, gdyby ktoś zaskarżył władze miasteczka, o ubytek na ciele. W końcu pewnej nocy, polano Metadona benzyną i podpalono. Tym razie nie wydał z siebie żadnego dźwięku, tylko spokojnie płonął. Na drugi dzień, wielu zaczęło się zastanawiać, czy słusznie uczynili. Czy takie podziękowanie, było aby słuszne. W końcu zdecydowano, że prochy zostaną wsypane do trumny. <Epilog> Ceremonia dobiega końca. Cmentarz pomału pustoszeje, lecz kruk zostaje. Coś nie pozwala mu odlecieć. A kiedy zmrok zapada, w świetle księżyca dostrzega dziwne zjawisko. Do grobu podchodzi jakiś mężczyzna. Z ziemi wydobywa się coś w rodzaju mgły o nieokreślonym kolorze. Wnika w ciało człowieka. A może tylko w ptasim mózgu, coś się uroiło? Nieznajomy faktycznie jest nieznajomym. Znalazł się na cmentarzu, lecz nie bardzo wie, w jaki sposób i dlaczego. Uświadamia sobie nagle, że jakimś ludziom należy pomóc lub coś oddać, co im zabrano. Nie wie dokładnie. Zaczyna iść jedyną drogą. W kierunku miasteczka.
-
@duszka Duszka→Dzięki:)↔Sorry że późno, ale zawsze staram się odpowiedzieć. No chyba żebym zapomniał na więcej jak wskroś:) No właśnie↔Nie chciałem tak ''prosto z jakiegokolwiek mostu":))→Pozdrawiam:))
-
ciepłe kluseczki duszone w powiewach wiatru (:~) rolady z wołowiny owinięte promieniami słońca (:~) kotlety z kością w gardle upieczone na śpiewie słowika (:~) jadalne kasztany oblane miodem pszczelich spojrzeń (:~) żółte makarony nawinięte na muzykę czterojajeczną (:~) świeże łebki sałaty w orzeźwiających kropelkach rosy na eterycznym talerzyku z porannej mgły (:~) rogalik kaszanki na widelcu z ostrych kawałków lodu (:~) wilgotne jabłka otulone włochatym zapachem łąki (:~) orzeszki laskowe rozłupane wzrokiem wnerwionej wiewiórki (:~) flaki pływające między spojrzeniami oka rosołu (:~) twarde karmelki w puchatej poduszce z miękkiego syropu (:~) gruszki w cieniu drabiny przytulonej do sadu (:~) sok uśmiechu wyciśnięty z kwaśnych min przechodniów (:~) gołąbki w nastroszonych piórkach z kapuścianych liści (:~) ciepłe rogaliki owinięte wstęgą rześkiego strumyczka (:~) naleśniki wypełnione słodkim oddechem powidełek (:~) mielone z poświaty rzucanej przez tłuściutkie gwiazdy (:~) rolmopsy zawinięte falami morza oraz przez inne bałwany (:~) żabie udka w kryształowym spojrzeniu szklanego bociana (:~) duszone ziemniaczki na sympatycznej szubienicy splecionej z łętów (:~) pierogi skradzione z rogów nieroztropnego ślimaczka (:~) skrawki mięsne nadziane na długie rozgrzane wspomnienie przytulone zimnym spojrzeniem rozpalonej gwiazdy (:~) placek ze śliwkami polukrowany słodką pierzastą chmurką (:~) marchewkowe lody wydłubane ze hojnego bałwanka (:~) słodki baranek w garniturze z rozczochranych kostek cukru (:~) makowiec buszujący wśród makówek pełnych pomieszanych myśli (:~) kiszone ogórki w zawirowaniu galaktyki spiralnej (:~) pomidorki zamienione w przecier wybuchem supernowej (:~) kopytka ciachane na blacie w kształcie biegnących koników (:~) piernikowe bułeczki ubrane w czapeczki utkane z zapachu chleba (:~) błękitna gwiazdka na nieboskłonie z białej czekolady ozdobionym marcepanowym satelitą (:~) ryba wędzona w szumie morskich fal w szybującej pajęczynie spojrzeń białych mew (:~) kolorowe cukierki owinięte nastrojem świąt pod opiekuńczymi skrzydłami iglastych gałązek (:~) piosenka z echa w pustej dyni duszona w miękkich nutkach smażona na ruszcie z pięciolinii z kluczem do jeszcze lepszego smaku (:~) pączki smażone na tłuściutkim współczuciu do słodkich robaczków z klaustrofobią (:~) słoneczna pomarańcza nasiąknięta bryzą południowych mórz oraz przynudzaniem autora co to wyżej napisał
-
pąki kwiatów zauroczone świtu rześkością ciepłą otuliną złotej tarczy zrodzonej horyzontem nie wiedzą kolor dnia przytulić na palecie doznań czy fiolet nocy rozwodnić dla zerwania więzów w diamencie spójności po obu stronach pytania w krainie gdzie nóż wykrawa odpowiedź
-
Wszelkie podobieństwo do autentycznych zdarzeń, jest zamierzone i nieprzypadkowe :~) ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ – Kochanie! Mężusiu najdroższy! – Tak skarbie! Słoneczko bez burz! – Widziałeś przypadkiem moje wdzianko? – Widziałem. Masz je na sobie. – No właśnie pytam. Do twarzy mi w nim? Jak sądzisz? – Skąd mam wiedzieć. Masz ją całą w jakimś mazidle z ogórkami. – To maseczka odmładzająca. Nie chcesz mieć pięknej młodej żoneczki? – Póki co widzę ogórki. Jak mam ocenić, czy pasuje do twarzy. – Ty mi kochanie nerwów nie poganiaj. Przecież tyle razy widziałeś moją nagą twarz. Nie potrafisz sobie wyobrazić jak wygląda? – Mam apetyt na mizerię. – Naprawdę. Chodź do mnie. Weź sobie. A tak w ogóle, moi rodzice dzisiaj przyjadą. Zapewne się cieszysz. Słyszę, że tak. – Jeszcze nic nie powiedziałem. – Leniuszek z ciebie. Ty mój pysiaczku. Odkurz dywan, bo normalnie jakbym była w chlewie. – Twoja urocza świnka nie odkurzy, bo zepsuła odkurzacz. – Co znowu wymyśliłeś. – Nie ja, tylko mysz wleciała. Albo dwie. Same się ustawiły na wciąganie. – Co? Jak mogłeś sadysto jeden. Na pewno biedne zdechły. Masz je w tej chwili wypuścić, bo się uduszą. A jakby ciebie włożono do odkurzacza, to co? Byłbyś zadowolony. – Przynajmniej trochę spokoju. – Chcesz powiedzieć, że ode mnie popaprańcu jeden. – Przecież wiesz, że dziwak ze mnie. Po co te nerwy. To zaszkodzi twojej urodzie. – Za to twojej już nic nie zaszkodzi. – To po co wyszłaś za brzydala? – Psycholog się znalazł co ludzi naucza. A czy ty wiesz, że moi rodzice… – Wiem. Już mówiłaś. Moi też. – Co też? – Przyjadą. – I będziemy się tłoczyć pod jednym dachem, tak? A u nas ściany blisko. – Mamy jeszcze kota i psa z pierwszego tłoczenia. – Chociaż coś kup do jedzenia. Zapomniałeś o wszystkim. – Co racja to racja. Wczoraj mi mówiłaś, że mam kupić. Tylko ja błądziłem myślami… – Ty mi za często błądzisz. A pamiętasz jak leżałeś pod rynną? – A po co? – Jak to po co? Czekałeś, aż ci na czoło spadnie. Guza sobie nabiłeś, a noża nie mogłeś znaleźć. Dlatego wymyśliłeś, że taka zimna, mokra, wilgotna rynna… na pewno go zlikwiduje. – I co? Zlikwidowała? Bo nie pamiętam. – Nie. Nabiła ci drugiego. Dlatego, nie jarzysz. – Jestem twoim jarzącym neonem. Widzisz, jak świecę. – A właśnie. Świece też musimy kupić. Dla lepszego nastroju. – Myślisz, że nastrój trzeba będzie polepszać blaskiem świec? – Z twoją pomocą na pewno. A tak w ogóle, to się uspokój. – Jestem spokojny, jak poległy na wojnie. – Poległy jest spokojny z racji sytuacji w jakiej się znalazł. Ty na jego miejscu, byś się zachowywał dokładnie tak samo. – Och te twoje militarne rozważania o życiu. Do prawdy fascynujące. – Ktoś musi w tym domu rozważać. Ty jedynie wagi psujesz. – Tylko te po gwarancji… no dobra… wiem, że mi czasami z lekka odbija, ale kocham cię ponad poręcz schodów. – Co ty znowu o schodach. W naszym domu nie ma żadnych schodów. Zrobić ci zimne okłady? Najlepiej na wszystko. – A tylko na głowę nie wystarczy? – Wyparuje od razu. A na całość, to się siły rozłożą i mokra ścierka wystarczy na dłużej. – Widzę, że pasujemy do siebie. Jak dwie krople… – Piasku. – Bądź optymistką. Zawsze może być gorzej. – Z tobą na pewno. – Przecież wiesz, że mam talent. I to nie jeden. – Doprawdy. To umyj naczynia po obiedzie. – Jakim obiedzie? – Znowu stwarzasz problemy. Czy musisz mnie ciągle denerwować? – A mam przestać? – Głupol jesteś i tyle. – Chyba kot się zesrał. – Żaden kot, tylko twój pies, którego mój mężuś musi mieć. – A ty masz kota na tle mojego psa. Zazdrościsz mi. – Coś takiego! Byle kundla mam ci zazdrościć. Wybij to sobie z głowy. – Idę pod rynnę. A tak w ogóle… zdejm mizerię z twarzy. – Zjedz ją ze mnie. Są pyszne i wilgotne. – Od razu lepiej. – Cholera jasna! A łaj! Opanuj się! – Cicho bądź, bo myszy w odkurzaczu… nie dosyć, że w agonii, to jeszcze muszą słuchać twoich krzyków… i zapewne mają wątpliwości, czy to się anioł wydziera. Nie wstyd ci? – Ale to jest mój nos, a nie twój. – Trudno, żebym miał gryźć swój. – Jak mam żyć z takim czubkiem. Czasami jesteś tępy jak gwóźdź łbem wbijany! – Oj… fajna metafora. – Ja ci dam metaforę, jak sam w sypialni zostaniesz. – O zgrozo litościwa! Powiedz, że jesteś zjawą i tylko straszysz. No nie bądź taką jędzą. No co? Nie będziesz? – Wariat. Chcesz? – Chcę.
-
tajemnice nie wiedzą wszystkiego o blaskach cieniach rozdrożach ścieżkach tam larwa czeka na skrzydle motyla a krzywe zwierciadła opływa strumyk... ... w odbiciach stokrotnych promień słońca wypala baranki a koszyk cierniowy zawsze pełny przecieka kolejną zranioną chwilą łąko trzykrotna powiedz swym kwiatom niech się nie trwożą ciał swych z popiołu... ... szare wianki znów uplecione być może odnajdą tam o brzasku ślady co kwitną drogowskazem czy on im wskażę drogę do domu? tarcza słoneczna uśmiecha się ciepło obłoki strzępią języki błękitne za horyzontem błądzą pytania i odpowiedzi mgłą spowite maleńki kwiatek śni owocem śnił on wczoraj śnić jutro będzie czy którymś świtem jutrzenka zbudzi drzewem na którym zawisło życie?
-
Przezroczysta noc
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Ilona Rutkowska Ilona Rutkowska→W takim razie↔drugie Dzięki:)) No... jakiś tam sens znajduję, ale nie zawsze sensowny na tyle, by z całą stanowczością stwierdzić, że to co przed chwilą napisałem, jest sensowne: D Pozdrawiam :) To na pewno ma sens:) -
Jesteśmy szanującą się rodziną. Tyle potrafimy i jest nam z tego powodu całkiem racjonalnie. Co do relacji zdarzeń, jeszcze nie jest tak jak trzeba, o czym świadczą poprzednie moje wypowiedzi, których tutaj nie wgrałam w czasie rzeczywistym. Często są pokręcone, lecz na szczęście rzadziej odkręcone od realu. Bywa tak, że nie zawsze działa wszystko jak należy w ciągu długiego okresu przemijania. Nasze zachowanie jest nieco głośne, z uwagi na to kim jesteśmy. Nic nie możemy na to poradzić. Tatuś jest duży, mama jest duża, tylko ja jestem mała, ale też na tyle mnie jest, że mogę podskakiwać. Właśnie w tej chwili to czynię. Odczuwam dziwne wibracje. Nie potrafię tego dokładnie wyartykułować. Chodzi o to, że rodzice obiecali dostarczyć prezent. Nie mogą sobie pozwolić na drugą: mnie. A zatem postanowili ofiarować mi obiekt, z którym będę mogła się pobawić... a nawet może porozmawiać. Ma na imię: Eka… a dokładniej: Egzystencjalna Konstrukcja Autonomiczna. Dzisiaj jest ten pamiętny dzień, kiedy zobaczę to po raz pierwszy. Rodzice aż lśnią z tej przyczyny. Dla nich to też ważne. Mam wrażenie, że obawiają się trochę mojej wewnętrznej blokady. Może dlatego, że kiedyś zacięłam się w sobie i powstał problem. Zawieźli mnie w dziwne białe miejsce. Postaci ubranych też na biało, kręciło się przy mnie bardzo wiele, ale w końcu wszystko skończyło się jak trzeba. Jedynie w drodze powrotnej uderzyłam stojący słup. Ślad został mi do dziś, lecz żadnych płynów nie straciłam. Tak powiedzieli rodzice. Czasami dziwnie mówią. Przecież i tak mnie nie uchronią przed: zmianą. Tak po prostu z nami jest. Ze wszystkimi rodzinami. Niestety... muszę z przykrością stwierdzić, że jego wygląd jest raczej: obrzydliwy, jak na nasze wygórowane kryteria. Przyznam, że jestem trochę zawiedziona. Niby do mnie podobny w sensie kształtów… tylko że jego ciało takie... nie nasze w dotyku. A poza tym stoi i nic nie mówi a z jego oczu coś wypływa. Nie mam pojęcia co to jest. Czuję się oszukana. To miał być wspaniały prezent. Obiecano, że będę z nim rozmawiać. A sterczy przede mną jakieś dziwadło. – Mamo! Obiecałaś, że dostanę wspaniałą zabawkę… żebym nie czuła się samotna… a popatrz sama jak on wygląda… przyznaj się… na wyprzedaży kupiony. – Dziecko! Trochę cierpliwości. Eka się musi przyzwyczaić do nowych warunków... daj mu trochę czasu… a poza tym, takich zabawek jest coraz mniej… trudno je zdobyć. Doceń to chociaż. – Ależ mamo, jemu coś cieknie z oczu. Bleee! Co to jest? – Wszystkie tak mają w początkowej fazie dostarczenia. Sama nie wiem, co to dokładnie jest. Trzeba przeczekać i tyle. Mów do niego. On potrafi wydawać dźwięki. Nawet bardzo głośne. Mieliśmy okazje posłuchać. Nie chciał z nami iść, ale musiał, bo dużo kasy kosztował. Chciał zostać w Strefie. – To Strefa jeszcze istnieje? Myślałam… że już jej dawno nie ma. – Jeszcze trochę i nie będzie ich wcale. – To skąd będą mieć dzieci zabawki? – Ty już się o to nie martw. Mamy mózgi nie od parady. Nie takie jak w Strefie. – Czyli mówisz, że mam do… Eka... gadać... jak do równego sobie? – Tak. Chodzi o to, żeby uwierzył, że tak naprawdę myślisz. Będzie lepiej dla ciebie funkcjonować. Na pewno się rozkręci po jakimś czasie. Jest w miarę nowy i mało zużyty. Nie wiem co mam robić. Zostałam z nim sama. Teraz siedzi na metalowym taborecie i coś wtyka w otwór gębowy. Tato mi powiedział, że w dołączonej instrukcji napisano, że tego typu zachowania, będą go pobudzać do działania. Faktycznie... już mu nie cieknie… ale patrzy na mnie intensywnie i rozgląda się po wszystkich częściach składowych, naszego pomieszczenia. Mama mi radziła, że mam do niego mówić, to on też coś powie... będzie działać zgodnie z instrukcją jak na prawdziwą zabawkę przystało. No nic… muszę coś zagadać. Strefa pustoszeje z dnia na dzień. Ogrodzona wysokim ogrodzeniem, kryje w sobie wiele zabawek. Ubywa ich coraz szybciej, gdyż sytuacja na zewnątrz temu sprzyja. Zapotrzebowanie rośnie. Biznes to biznes. Trzeba z czegoś funkcjonować. – Powiedz coś… Eka. Odezwij się do mnie. Jesteś moją zabawką. Rodzice wydali na ciebie kupę kasy. Wiem, że mnie rozumiesz. Jak tylko pamiętam, używamy twojej mowy. Jeżeli nie spełnisz oczekiwań rodziców… albo co gorsza moich… to wiesz co z tobą będzie? – Ja nie mam rodziców. Zabili ich tacy jak wy. – Nie mówiłam o twoich rodzicach, tylko o moich. Twoi mnie nie obchodzą. Rozumiesz? – Potwory z was i tyle. – Jak śmiesz tak mówić. Nie dosyć, że wyglądasz tak… miękko… to jeszcze masz czelność mnie obrażać. Chyba wiesz, kim jesteśmy? – Wiem… i nie chcę się z tobą bawić. Gdybyś była inna… niż reszta was… – Inna? A może podobna do ciebie. Wybacz… nie skorzystam. – Czemu nawijasz jak dorosła? – Bo się specjalnie przestawiłam na inne gadanie. – To się przestaw na: dziecko. To może nawet się z tobą pobawię. Wiem, że nie jesteś niczemu winna… jeszcze przed… dorosłą zmianą. – Popać jaką mam ładną źabawkę. Mamusia mi kupiła. Metalowy wiaćiaczek. Podmuchamy sobie. Raź ja raź ty. – O... zmieniłaś się na dziecko… to nawet fajne, pociesznie brzmi… ale dmuchanie jest nudne. – Nie mów tak… bo moje wnętrze za bardzo trzeszczy. – Trzeszczy? Znowu się przestawiłaś? Wymyśl coś bardziej zabawnego. Chyba mimo wszystko, macie poczucie humoru. – Teraz ty gadasz jak dorosły. – Życie mnie nauczyło. – Życie? A co do poczucia humoru, to akurat mamy. Od was żeśmy przejęli. – Znowu gadasz jak stara. Co z tobą? – Nie marudź. Za chwilę zrobię coś śmiesznego. To będzie początek wspaniałej zabawy. – Oby. Podchodzę do Eka i odkręcam mu głowę. Coś z niego sika. Jakieś czerwone paskudztwo. Nie wygląda to dobrze. Chyba go zepsułam... a miało być tak fajnie. Rodzice się wściekną. No nic. Muszę im powiedzieć. I tak zobaczą jak przyjdą. Coś mi spływa po gładkiej powierzchni. To co z tego wyleciało. Obrzydlistwo! – Mamo, tato… przepraszam. Powiedział, że jest nudno. Chciałam, żeby było zabawnie. Skąd mogłam wiedzieć. Robimy podobnie, jak nam wesoło i bawimy się... W Różne Punkty Widzenia Na Samego Siebie... i jakoś nadal działam. – Wiemy córeczko – rzekła mama. – Nie mogłaś wiedzieć. To nie twoja wina. Zapomnieliśmy uprzedzić… – Zapomnieliście… waszymi wielkimi mózgami… i co teraz? Zostanę bez zabawki? – Nic się nie martw – powiedział tato. – Jutro ci kupię nową. Ich nie można naprawić.. – A co... z tym? Będzie mi zawadzać i śmierdzieć? – Odpowiednie służby zrobią tu porządek, a to wyrzucą do odpadków biologicznych... ale to już nie nasz kłopot. Nie musisz się martwić.
-
zrodzony za nim zaistniał jest sobą lub nie innym lepszym gorszym [granatowy garnitur nieba nieskończone fastrygi horyzontów] pragnie dorównać w przeciwieństwach ma cel w życiu czy go osiągnie nie czeka na cud już nie [w kieszeni kreda zwyczajna biała wytczy drogę ostatniego cięcia czy wróci całość] zostawia w tyle omija ślady wady i zalety puste chwile wolniej biegnie za to szybciej stoi [ostatnia przymiarka więcej nie będzie jedyna szansa niedopasowania jak trzeba] czy doścignie w swoim uciekaniu do tego co goni zrozumiał czy na pewno za dużo za mało co pojął już dawno może prześcignąć nie zostawi samego chyba jeżeli wystarczy czasu do jednośladu [impuls rozdarcia lub guzik z pętelką]
-
––??/– Ukułem się palcem w igłę. Chyba odwrotnie. Nie ważne. Jednak dzięki temu, uświadomiłem sobie ponad wszelką wątpliwość, że moją pokręconą psychikę, też uwiera, a przede wszystkim kłuje, jakaś paskudna zawzięta igła. Przyszpila do ziemi, do której wcale nie jest mi spieszno. Muszę ją odnaleźć i wyjąć. A zatem podjąłem roztropną decyzję. Wybrałem się do psychoterapeuty. W sumie zaliczyłem kilkanaście sesji. Kiedyś spotkałem znajomego. Był ciekawy mego stanu. Zaczął rozmowę: – No i co? Wizyty pomogły? No mówże! – Oczywiście. Nie przejmuj się. Kasa nie poszła na marne. Wszystko jest na dobrej drodze. Niedługo będę jak nowo narodzony. – W sensie… – Odnalazłem właściwy stóg.
-
___?/-- twój ślad błądzi znów przy mnie kolejny już raz pytam niebo o sens tak codziennie jak wariat który w cud chce uwierzyć lecz gra skończona nie będzie więcej tych słów powiedz mi gdzie teraz jesteś spróbuję cię odnaleźć wiem głupie to i śmieszne bo trzaśnięty jestem wciąż bez zmian gdzie twój świat skąd mam wiedzieć wybacz ja tylko tak przecież mnie znasz nie mam z kim po prostu grać tak bardzo staram cię zrozumieć owszem lepsze życie bez czubka w tle nie bacząc na to czym obdarzył mnie los wcale nie gniewam się na ciebie lecz powiedz proszę swoim sumieniem gdzie te twoje niebo w zwątpieniu chwil
-
Wiecznie poniżane kostki brukowe spocone od wilgotnych kawałków deszczu, w nieustannym wzajemnym przytuleniu malowane przymglonym światłem zardzewiałych latarni, już dawno zwątpiły w zmianę swego przeznaczenia na chociaż trochę znośniejsze. Niskie kamienice przyczajone po obu stronach błyszczącej wstęgi, niczym szare kamienne koty z żółtymi plamkami prostokątnych oczu, miauczą raz po raz skrzypiącymi okiennicami. Szeleszcząca cicha ciemność, pochłania zewnętrzny świat odarty z jaskrawego światła dnia, przeciska błogi całun snu sączy go poprzez szpary zmęczonych ścian, gdzie z wolna przenika do komnat umysłów zanurzając sen, w jego kołysanym zbawczym opływaniu. Kawałek ode mnie, samotne przymglone światło omiata powłóczystą poświatą, pęknięcia łuszczącej się farby. Nie widać źródła ukrytego za narożnikiem domu. Skryte w przezroczystej tajemnicy niewidocznej latarni, cicho liczy wspomnienia brzasku. Czarny kot przebiega bezszelestnie drogę. Ciemne mokre futro błyszczy srebrzyście iskierkami drapieżcy. Dopiero teraz księżyc zdejmuje płaszcz upleciony z gęstej chmury. Wiesza go na wieszaku wyciosanym z przestrzeni. Żółta kula wisi nisko zawieszona na powrozie z nicości. Niby na wyciągnięcie ręki a jednocześnie tak daleko, w jednej z wytłaczanek kosmosu. Płynie z niej krew, ścieka na dachy budynków a stamtąd w powolnym konaniu, wolno kapie na chodnik budząc ledwo słyszalne echa. Liczy czerwonymi krwinkami dołującą kwadraturę chropowatych płytek, widząc na horyzoncie kratkę ściekową. Czarny kot zlizuje z żeliwnych przęseł, ciemne lepkie krople, chrupiąc od czasu do czasu strzępki księżyca. ~ Tam, gdzie twarda rzeka ulicy skręca między nielicznymi drzewami, dostrzegam na przeciwległej ścianie, ciemne drgające zaćmienie. Jest coraz większe, a promienie światła rozmazują obraz na uszkodzonych ornamentach, rzeźbionej elewacji. Nie mam pewności, lecz chyba dobrze rozpoznaje po konturach i kształtach. Wtem, tuż za nim, pojawia się drugie. Stają się chaotycznym kłębowiskiem. Przez ułamek sekundy widzę trzecią, szarą plamę o podłużnym kształcie. Jest wysoko, lecz za moment cienkim ostrzem mroku, kieruje się w dól. Zostaje jeden samotny cień oparty o ścianę. Po chwili spływa po futrynie okna, padając bezgłośnie na chodnik. * – Wysoki sądzie. Mój klient nie mógł popełnić rzeczonego morderstwa. Stał w tym czasie na ulicy, kawałek od rozgrywających się wydarzeń. Był widziany przez świadka, który spoglądał zza szyby, gdyż cierpi na bezsenność, lecz jest niewyspany, więc może gadać głupoty. * – Proszę mi powiedzieć, czy widział świadek oskarżonego, stojącego na chodniku tej feralnej nocy? – Tak. Widziałem. – Proszę się dokładnie przyjrzeć oskarżonemu. Przecież wtedy było prawie ciemno. A zatem skąd ta pewność? – Kot mi powiedział. – Kot? Czy mógłby się świadek wyrazić jaśniej? – To znaczy nie dosłownie. Gdy przebiegł oskarżonemu drogę, to się odwrócił w stronę mojego okna. Widziałem wyraźnie twarz w świetle księżyca, który krwawił. – Doprecyzujmy. Twarz krwawiła, czy księżyc? – No twarz. Przecież mówię. No jak to księżyc. Wysoki sąd też uważa, że nie potrafię odróżnić księżyca od kota? – Raczej twarzy od księżyca. – A ja myślałem, że gadamy o twarzy kota. – Mówimy o twarzy oskarżonego. Czy świadek ją widział. – No jasne. Zaraz po kocie. Czy nawet wysoki sąd uważa, żem głupi? Popierdzieliło was wszystkich od tych sprawiedliwości. A jedyna sprawiedliwość, to w gębę przywalić. – Tylko proszę bez takich insynuacji, bo zostanie świadek ukarany grzywną, za obrazę. – To ja zostałem obrażony. Wiem, co widziałem. * – Po co oskarżony sterczał na bruku w czasie deszczu? – Nie miałem parasola, a chciałem zmoknąć. Dlatego. – No tak. Rozumiem. A zatem twierdzi pan, że nieboszczyka nie zabił? – Na pewno nie. Wiem tylko, że stałem na jezdni i nie wiedziałem, co wtedy oglądam. A z tego całego gadania wynika, że byłem świadkiem morderstwa, które popełniłem. Idąc tym tropem, każdy zabójca jest świadkiem morderstwa. Może nawet koronnym. No chyba, że kogoś wynajmie. To wtedy ten co zabił, może mu jedynie opowiedzieć, jak było. – Odczuwam nutkę sarkazmu w zabójczym głosie. A wszystkie dowody wskazują na pana. – Doprawdy? – Skoro oskarżony twierdzi, że nie zabił, to może się chociaż domyśla, kto był tym: drugim cieniem? – Mogę jedynie pomyśleć, że tym trzecim, był nóż. A tak a propos. Czemu pan gada, raz: oskarżony a raz: pan? – Bo nie mogę się zdecydować.... na którym są pańskie odciski palców. – Odciski to jam mam, na podeszwach stóp. Ledwo mogę chodzić. Dlatego stałem. Zresztą macie świadka, który mnie widział z okna, w czasie omawianych zdarzeń. – Owszem... lecz obserwujący świadek o innych zdarzeniach, nic nie wiedział i nic nie widział... – Mówił, że widział krwawy księżyc... – Oczywiście... czyli rozumie pan... nie można stwierdzić, że widział oskarżonego na kostkach, gdy w oddali cień zadźgał cień. Mógł widzieć: przed lub po. Przecież to pan twierdzi i oskarżony, że tkwili w czasie, gdzie tam... cholera jasna... sam się pogubiłem między wami. – O kurdę... w mordę... no dobra... to ja byłem tym drugim cieniem i to ja go zadźgałem nożem, mając iluminacje z tyłu, a to wszystko, co opowiedziałem, że niby stałem na ulicy... no to... rozumie pan... wszystko mi się śniło. Opowiedziałem swój sen. Byłem przekonany, że to rzeczywistość. Cierpię na syndrom: STR – STR? – Sen To Rzeczywistość. Nie mogło być odwrotnie? * – Jak świadek mógł widzieć oskarżonego, skoro rzeczony spał w łóżku w swoim domku i śnił, że jest świadkiem morderstwa, które faktycznie popełnił, tylko w czasie snu o tym nie wiedział, więc patrzył jak zmokła sroka na deszczu. – Jak już, to kura. Wiem od babci... bo też cierpię na: STR. Przypomniałem sobie, jak usłyszałem, co ten drań powiedział. Czyli my oba z oskarżonym na to cierpimy? Tak? – Tak. – Co za ulga, że jemu też, niski sufit nie równo ułożyli i mu fałdy prostuje. – Chce pan powiedzieć, że nie stał w oknie, tylko spał w łóżku? – Czasami śpię w fotelu. – Czuję się niezdrowo wśród was. * – Czy oskarżony przyznaje się do winy? – Tak. Zawsze mi się śni odwrotność. A zatem, to ja musiałem zabić. Że też krew księżycowa mnie nie zdziwiła? – Nie wygląda pan na zmartwionego. – Bo nas tu faktycznie... nie ma. – Nie ma, powiada oskarżony. A trup, którego widziało wielu. Też go nie ma? – Nie. – A ja jestem? – Nie. – A wszyscy pozostali? – Też nie. * – Kochanie. Obudź się wreszcie. Czas do pracy. Jesteś sędzią. Zapomniałeś? Przewodniczysz w rozprawie o morderstwo.
-
@Victoria Victorio→No to miło mi:)→Aczkolwiek pokręcona wyobraźnia czasami przeszkadza:) Coś za coś:)↔Miłego dnia i dalszych... :))→Pozdrawiam:)
-
zerka zajączek zwierzę zbolałe zaraz zapłacze zaskomli zwiewnie zbiera ziemniaki zaczarowane zgłębią zwątpienie zbiry zaczepne złodziej zielony zirytowany zmasakrowana zabawna zmora zakompleksiony ziomek zuchwały zbulwersowana zgniłka zmysłowa zhańbiony Ziutek zażenowany zbroja zlękniona zwieracz zakuty zbieg zakrwawiony zacnie zachłanny zombi zgrzybiałe zadziorne zuchy zmysły zmurszałe zołzy zziajane zadki zapchlone zezwłok zabity zjawy złośliwe zestresowane zbóje zachrypłe zużyte zwisy zając zakrzyknij zapłoń zuchwale zwęglisz zakały zniechęcisz zgraje
-
Kwiaty Tajemnicy
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Victoria Victoria↔Dzięki:)))→A ja trzy!. A co!↔Pozdrawiam:) -
Jҽsեҽʍ ҍɾzყեաą եօղę աśɾօ́ժ Ɩմժzí ղɑ śʍíҽɾć ϲzҽƙɑʍ ղíҽ ժɑղҽ ʍí złɑթć ɾęƙí ϲzłօաíҽƙɑ
-
Przezroczysta noc
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Ilona Rutkowska Ilona Rutkowska→Dzięki:)→Cieszy mnie to, aczkolwiek nie wszystko jest sensowne, co piszę:) Pozdrawiam:) -
Rodzaje przerw
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Ilona Rutkowska Ilona Rutkowska→Dzięki:)↔Słuszne spostrzeżenie. Też tak myślę:) Pozdrawiam:) -
Trupi odór przysiadł na płatkach delikatnych kwiatów. Uginają się lekko, jak pod ciężarem śmierci. Świeże powietrze nie może się przebić przez zasłonę smrodu. Jedynie ją z lekka wgniata. Pozostaje trwały ślad, jaki zostawia palec, wciśnięty w martwe ciało. Pomieszczenie jest okrągłe. Słabo oświetlone blaskiem świec. Podłużne metalowe naczynie w kształcie rynny, stojące w centralnym miejscu, kryje w sobie wilgotne zwłoki. Obok stoi postać ubrana w białą sukienkę w kolorowe kwiatki. Na każdym płatku widnieje obraz, przedstawiający czarnego pająka z wielobarwną kokardką. Wokół, około dwóch metrów od ściany, siedzą szkielety ubrane w woskowe szaty. Poprzez ich płaszcze prześwitują: zamglone, szare kości. Trzymają w nagich dłoniach złote świeczniki w kolorze słodkiego miodu. Przyozdobione gałkami ocznymi, wiszącymi na łańcuszkach z żywicy. Wszystkie wpatrzone w środkowy obiekt. Nad pojemnikiem fruwa biały gołąbek. Z dzioba wystaje: mały świecący lampion. Skrzydełka lepią się do ścian ciszy. Odrywają jej cząstki, transportując do otwartych jam szarych czaszek. Dźwięk odoru z coraz większą siłą, gra finał okrągłej symfonii. Rozbrzmiewa we wszystkich zakątkach, zostawiając w nich, drgające, skrzepłe nutki. Cienkie plasterki klucza, odcinane są brzytwą pięciolinii, trzymaną dłonią dyrygentki. Część kolorowej sukni, przylega do leżącego ciała. Czerpie z niego siłę. Rozkłada ją w miarę potrzeb. Dźwięki narastają. Postacie pod ścianą, zaczynają miarowo uderzać piszczelem o piszczel. Kołyszą się z boku na bok w klekoczących odgłosach. Pochodnie stojące za nimi, rzucają ich cienie na przeciwległą, półkolistą ścianę. Tańczą nad ich głowami, w miarowym kołysaniu. Echo krąży w wielu zakamarkach, w rytmicznym stukocie. Świeczniki w rękach, wprawiają w ruch gałki oczne. Rozglądają się na wszystkie strony. Opuszczają swoje miejsce. Wlatują do pustych oczodołów i stamtąd wykukują, jak pisklęta z gniazd. Postać w sukni stoi na zwłokach. Zapada się w nie. Złociste włosy okala srebrzysta migotliwa aureola. W jej przezroczystym prześwitywaniu, wirują odrobinki białych skrzydeł. Następuje ich scalenie. Postać unosi się nad pojemnikiem. Z jej koronkowych bucików, kapią podłużne krople rozkładającego się ciała. Włochate czarne pajączki, odpadają od płatków. Suną po posadzce, w kierunku siedzących postaci. Wchodzą na nie. Małe nóżki, zostawiają tycie ślady na miękkiej powierzchni. Pochodnie rozgrzewają się nieustannie, w swoich własnych płomieniach. Szaty wolniutko spływają na podłogę. Ześlizgują się lepiąco po szarych kościach. Są one coraz bardziej widoczne. Pająki toną w gorącej mazi, zakłócając gładką powierzchnię roztopionego wosku. Postać w sukni krąży pod sklepieniem. Kolorowe kwiatki z jej szaty, wirują wokół jak stado motyli. Szybują nad leżącym ciałem. Przylegają do jego powierzchni. Rozkład jest wielobarwnym przeistoczeniem. Szkielety nieruchomieją w martwym tańcu. Kruszeją z każdą chwilą. Rusztowania dla mięśni zamieniają się w proch. Leży on na powierzchni wosku, jak rozsypane kakao. Gałki oczne pękają w mokrym odgłosie. Z ozdobnych świeczników wypływa krew. Suknia wirującej postaci, zwiększa objętość. Jej biały całun skrywa leżące ciało. Pochłania odór i mdły rozkład. Sklepienie przemienia się w czarne niebo. Widnieją na nim jasne gwiazdy. Zataczają kręgi. Szybciej i szybciej. Widać jedynie wirujące smugi. Pojemnik jest przezroczysty. Ciało zdaje się wisieć w powietrzu. Jego wygląd się zmienia. Z centralnego punktu sufitu, rozchodzą się pęknięcia do samej krawędzi posadzki. Całe pomieszczenie roztwiera się jak dojrzały kwiat. Zalewa je przeraźliwie jasne światło. Lecz nie razi w oczy. Prawie wszystko zostaje wyssane na zewnątrz. Kwiat jest jednym z nieskończonej ilości podobnych kwiatów, na bezkresnej łące. A łąka szybuje z innymi, w przestrzeni tajemnicy.
-
gdy zlęknione szybowały o poranku a w białych mgłach tulących świt rozedrgany obraz jutrzenki był ledwo widoczny przezroczysta noc niewidoczna lecz prawdziwa unosiła się nisko na łąką kryjąc w sobie ciemną stronę księżyca dlatego odczuwały niepokój krążąc nad koronami drzew prosząc wiatr o niezwątpienie w unoszeniu zwyczajnych spraw z końcem dla początku bez końca w wietrznym przemijaniu niekończących się chwil ≈•≈•≈ gdy przeminą obok już te same nie wrócą na nowo bo tak się zdarza że los oddali a ty głupi nie wiesz początek cierpienia czy właśnie ocalił
-
@ais Aisiu→Dzięki:)→W żadnym wypadku nie siedź cicho:)) Też Pozdrawiam i życzę Tobie, co sobie sama życzysz, ale nie wiem, co, stąd ta wypowiedź:)