Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. powabna to nadal staruszka choć setką nabrzmiały jest biust aż dziadek frywolnie podskoczył wstrząsnęła nim miłość i chuć odrzucił on laskę z wigorem poprosił babcię o rękę uśmiechnął się szczęką sklejoną w podzięce dostał coś więcej lecz kiedyś pomarli o świcie w trumnie ich razem złożono lecz zawsze w rocznicę zaślubin nagrobek się rusza ponoć a może to prawda faktycznie bo często aniołek jakiś od wstrząsów spadnie rozbity rodzina musi wciąż płacić
  2. @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)→ To jest tekst oparty na fakcie, ale bardzo dawnym. Pozdrawiam:) @>Marianna< Marianna→Dzięki:)→Raczej nie.↔Pozdrawiam:) @M.A.R.G.O.T M.A.R.G.O.T↔Dzięki:)→Skoro tak:)↔Pozdrawiam:)
  3. w łóżeczku się cieszy dziewczątko maleńkie kanarek znów śpiewa dla dziecka piosenkę choć klatka otwarta powiewa zasłona nie frunie na wolność aż tak umiłował lecz kiedyś tu dla niej nie mogło być jutra przerwała jej życie choroba paskudna ~~ już nie ma dla kogo w gnębiącej go ciszy wciąż tęskni w nadziei że znów ją usłyszy ~ choć zamilkł na zawsze to jakby wciąż śpiewał by tam usłyszała z tajemnic nieba
  4. To prawda. Umiał spacerować. Szczerze powiedziawszy uwielbiał ów proceder ponad wszelki bezruch. Tylko któregoś dnia, gdy tak wędrował po zielonej łące, przechodzący gość zapytał retorycznie: „Panie, gdzie pan idziesz z tym trupem”? Po usłyszanym pytaniu, w każdej mierze jak najbardziej zasadnym, zdał sobie nagle sprawę, że coś obficie czuje. Bynajmniej nie woń, której by pragnął najbardziej na świecie. A zatem ktoś ten codzienny rytuał sowicie zakłócił. Przybysz pojawił się nagle i nie wiadomo skąd. Na domiar złego zaczął towarzyszyć w nożnym przemieszczaniu. Niewychowany taki, wygnał zapachy kwiatów oraz innych pasikoników, wytwarzając w te pędy, bezczelnie swój. Słodkawy odór jak się patrzy. Jeszcze niedawno samotny wędrowiec, w zasadzie nawet nie musiał spojrzeć. Od razu poczuł w nozdrzach – co już zdążył zauważyć – niemiłosierne mdłe szamotanie. Szedł przy nim jako żyw rasowy trup. Sprawiał nieco pesymistyczne wrażenie. Nieskazitelny rozkład – przeciekający tu i ówdzie, poprzez zbutwiałe szczątki ubrania, z których gdzieniegdzie wystawały okrwawione kości, niczym zarżnięte pisklęta z gniazd – faktycznie nie należał do przesadnie miłych. No cóż. Nasz bohater, który zaczął podróż na początku tekstu, płochy zanadto nie był. Zapytał prosto z mostu, krótko i treściwie, bo właśnie przechodzili przez kładkę nad strumieniem z ropuchą. –– A tyś kto? –– Trup. –– A po kim? –– Co po kim? –– dopytały zwłoki zgniłym tercetem słów. –– Nosisz żałobę. Czarne odzienie masz. –– Jest białe, tylko ty widzisz na czarno. –– Nie łazi trup, tylko leży spokojnie. –– Widzisz sznurki nade mną? –– Te? –– Nikną w błękicie nieba. Poruszany jestem. –– A mowa twoja? Też poruszana? –– Też. Tylko linki głośniejsze. –– Nie widzę ich. –– Ale zapewne słyszysz. Nieprawdaż? –– No tak. –– Wiesz co. Zamiast marnować czas na uprzejmości wobec moich zwłok, to lepiej dokładnie na mnie spójrz. Spojrzał i padł trupem. Pomimo zniekształcających czynników, co wzrok sprowadzały na manowce, rozpoznał. * Spacerowicz chodzi po bezdrożach. Nagle dwa nieboszczyki idą obok niego. Po krótkiej rozmowie, każą się jemu, im… dokładnie przyjrzeć. Nie pada trupem, choć powinien, lecz dwóm zwłokom w tym samym czasie, zostają odcięte sznurki. Sypią na padół swoje ciała, zamieniając się w proch. * Gościu prochy wciąga… i zaczyna wędrówkę po zielonej łące. Lecz nagle, ktoś ten rytuał sowicie zakłóca. Jakiś przechodzący wędrowiec pyta uprzejmie: „Trupie, gdzie trup idziesz z tym doczesnym”?
  5. Zastygam z nożem w dłoni na krawędzi chaosu. Przepaść przede mną ogromna. Nie mam gdzie uciec. Szkoda, że nie dobiegłem do ściany. Mógłby chociaż walić głową w mur. Pozostało tylko jedno. Odwrócić się, by ujrzeć co jest za mną. Przyjąć na klatę dosłownie wszystko, cokolwiek zobaczę. Też tak uczynię. Czuję nagle pustkę w głowie i cholerny chłód. Za cienkie ścianki, a nie założyłem czapki. Przede mną wielki jak góra, leży mózg. Wiem że to mój, chociaż nie wiem skąd ta pewność. Jak mogę cokolwiek myśleć, skoro ta szara ciastowatość istnieje poza mną. Teraz będzie łatwiej odszukać swoje prawdziwe ja. Zaczynam się wspinać po ogromnych gąbczastych zmarszczkach. Wykrawam wielkie kawałki i szukam swoich myśli. Bezskutecznie. Odkładam dokładnie w to samo miejsce, żeby nie namieszać i nie zgłupieć do reszty. Dostrzegam jakieś dziwne wybrzuszenie. Tnę nożem w nadziei, że znajdę: ego. Niestety, nic tam nie ma. To tylko większa fałdka, odstająca od reszty. W oddali, prawie przy wierzchołku, widzę otwór. Podchodzę bliżej i zaglądam do wewnątrz. Na dnie spoczywa coś w rodzaju zwierciadła. Odbija błękit nieba. Jest dokładnie widoczne, a przecież otwór zasłaniam sobą. Czyżbym był przezroczysty. Spoglądam na dłoń. Nie widzę przez nią mózgu. O co w tym wszystkim chodzi? A zatem czaszka nie jest zupełnie pusta, skoro myślę to co robię. Coś tam jeszcze jest. Tylko co? A może tylko w zestawieniu z lustrem, przenika przeze mnie światło? Nagle widzę ogromne ręce. Obejmują pofałdowany kopiec i zaczynają dźwigać w kierunku nieboskłonu. Turlam się i spadam na coś w rodzaju trawy. Prawie w tym samym czasie, mam sto procent pewności, że moja głowa nie jest pusta, bo gdy ją poruszam, to coś się obija o wnętrze. Dotykam ją dwoma rękami i po raz kolejny jestem nieco zdziwiony. Kopułę czaszki mogę odkręcić. Też tak czynię. Odkręcam z kościanym zgrzytem, który skrzypiąc, rozwala echem ściany pustki wokół... ale nie nade mną i jakby niezupełnej. Wyczuwam jeszcze większy ciężar w środku. No cóż – myślę sobie – Wyjmę i zobaczę, co to jest. Coś mi dzisiaj: zdziwieniami obrodziło. Trzymam w dłoni: żelazną duszę. Jednocześnie dostrzegam w oddali stół, chociaż pojęcia nie mam, skąd się nagle wziął. Coś na nim stoi. Podchodzę bliżej. To starodawne żelazko. Widzę też koszulę. Wiem, że to moja. Strasznie pognieciona. Jak psu z gardła wyciągnięta. Prawie odruchowo wkładam żelazo do wnętrza żelazka. Staje się gorące, chociaż dusza była zimna. Zaczynam prasować. Trudno mi idzie. Nie prasowałem już wiele długich lat, lecz za każdym przesunięciem gorącej powierzchni po cienkim materiale, jest mi dziwnie lżej. Widzę jak zgniecenia zanikają. Jakby coś ze mnie ulatywało i wlatywało jednocześnie. Niechcący dotykam gorącej części. Nie narzekam. Prasuję dalej, chociaż cholernie boli. Po jakimś czasie wygląda świetnie. Gładka jak pupcia niemowlęcia. Odczuwam wielką ulgę. A nawet jestem szczęśliwy. Zakładam ją na siebie. Co z tego, że już jedną mam. A kto mi zabroni. Na ręce nie ma żadnych bąbli, ale ból nie ustępuje. W oddali widzę ciemną chmurę, a pod nią rozwieszony sznur. Na nim wiele powieszonych, brudnych, samotnych koszul. W porywach wiatru, wyginają się na wszystkie strony z przepalonymi dziurami. Jakby chciały się oderwać, jakby tęskniły, lecz wybór został im odebrany. Przygnębiający to widok. Mam wrażenie, że czas się do nich skończył. A zatem przemijanie też. Będą wisieć bez końca. Tu jest spokojnie i w miarę jasno, ale jakoś mnie to nie cieszy. Przestaje patrzeć w tamtą stronę. To ponad moje siły. Wiem, że nie mogę im pomóc. Nie mam takich możliwości. Jestem tylko. Z tym spokojem jednak coś nie tak. Przede mną, jakby znikąd, pojawia się szklana trumna. Unosi się lekko nad ziemią. Nie wiem dokładnie, co zawiera. Przed chwilą byłem przekonany, że jest niedaleko. Idę w jej kierunku. Domyślam się kogo tam zobaczę. Jestem coraz bliżej. Spód trumny, porusza delikatnie zieloną trawę na kształt obrazów, dotyczących mojego życia. Takiego jakie było naprawdę, a nie takiego, jakie ja widziałem. A niby skąd to wiem? W środku dostrzegam coś w rodzaju mgły. Snuje się wewnątrz nieustannie. No cóż. Zdziwienie mnie nie opuszcza. Mgła wolno opada na dno. Taki obiekt w trumnie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Niczym w białym puchu, widzę: kwiat paproci. Jest dużo większy, ładniejszy. Oderwany od macierzystej rośliny, której tam nie ma. A jednak zakwitł. Ma coś takiego w sobie, co przyciąga wzrok. Nigdy go na nie widziałem. Nawet na zdjęciu, ale wiem na co patrzę. Nie mogę tego pojąć. Tej niezrozumiałej sytuacji. Wiem tylko, że zakwita raz w roku. Czyżby tak samo raz... a później już cały czas? Krwawi, lecz za chwilę krew zamienia się w białego motyla. Przenika przez przezroczyste wieko i nagle znika. Mam wrażenie, jakbym miał coś przekazywane, obiektami i sytuacjami, które są mi znane lub poznaje je dopiero teraz. W przeciwnym wypadku bym nie wiedział, na co patrzę i zupełnie bym tego nie ogarnął. Nagle w absolutnej ciszy wieko się otwiera. Kwiat płynie w moim kierunku. Dlaczego nie mógł przeniknąć tak samo jak motyl? Jest coraz bliżej twarzy. Widzę wszystkie szczegóły. Wchłania się przez nią do otwartej głowy, lecz z niej nie ucieka. Wiem o tym. Czuję przyjemne ciepło. Znowu stoję samotny w tym dziwnym świecie. Zakrywam czaszkę kopułą którą zdjąłem, bo zaczyna padać. W tej chwili nawet głupi deszcz mnie raduję, bo jest taki: rzeczywisty, namacalny... ale mimo wszystko nie chcę, żeby naleciało do środka. Czuję, że wnętrze głowy coś wypełnia, a połączenie wokół robi się trwałe. Jest trochę bardziej ociężała, lecz jednocześnie lżejsza. Zgubiłem nóż, lecz nie odczuwam straty...
  6. @tie Tie→Dzięki za długaśny komet :) Trochę zawiły, ale ze mną też tak bywa:) Mówiąc krótko, piszę w jakim akurat ''jestem rodzaju tekstu'' i przenigdy nie ma we mnie satysfakcji na 100% z tego co napisałem. Po prostu lubię różnie. Pozdrawiam:)
  7. Grzegorz–[email protected]→Dzięki:)→No cóż... Mam czasami specyficzne poczucie humoru i spojrzenie, na różne tematy. Zresztą jak każdy. Nie ma dwóch równych spojrzeń:)→Pozdrawiam:)
  8. proszę nie spopielaj rzemyków u sandałów niezwiązanych wierzę w słowa zanurzone w strumieniu płyną do skrzyżowania rzek obok srebrnych rybek w nieustannym zapętleniu w oddali szkarłatny świt trzykrotnie migocze może ocali horyzont możliwości przecież kiedyś dziecko śniło o chlebie
  9. Kochanie. Proszę. Przestań być płocha. Serce me krwawi, gdy w mych objęciach, jak pisklę zlęknione dzióbkiem szlochasz. Już nie wiem doprawdy, co mam rzec, żeby twe troski… … poszły w jasną cholerę. Po prostu precz. O! Słowa twoje, niczym diament piękne. Do serca me wyznanie, caluteńkie weź. Śmiem twierdzić, tyś poezji dzieckiem. Pragnę inne usłyszeć też. To dłonie z mej dupci, czym prędzej bierz. Popatrz jak mnie pogniotłeś w tyle, tylko przez tę krótką chwilę. A co dopiero, gdy dalej tulić me ciało będziesz. Ty świntuszku. A ti ti… wszędzie. Proszę najmilejsza. Nie bądź żwawa poza swój stan. Jam wielki problem z przytulaniem mam. Kocham cię ponad czasu miarę, i miłować nigdy nie przestanę. Choć przyznać muszę, że lepka nieco jesteś. Chyba cię inaczej w objęcia wezmę. Miłowałeś po grobową deskę i chcesz jeszcze? Skoro tak, to nie trwaj w dziwnym amoku. Oddaj mnie trumnie, daj święty spokój. A ponadto wyłomu w tradycji nie zrobisz. Oddasz co cesarskie, cesarzowi. Dobrze. Włożę. Spełnię twą prośbę, choć nie chcę, gdyż nadal cię kocham namiętnie. Mam jednak nadzieję i na to liczę, że kiedyś ktoś z urny me prochy na ciebie z czułością wysypie. Kochanie. Zmieniłam zdanie, z tym świętym spokojem. Jednak pod tobą leżeć wolę. Wkładam ci w serce sztylet. Dużo czasu nie minie, a złapią cię. Capną. Poczekaj cierpliwie. Warto. Spłoniesz dla mnie chętnie. Wierzę, że kochać umiesz. Nawet miękkim szarym całunem.
  10. w spowitym mgłą kanionie marzenia skryte wśród skał wariat szybuje tu nad nimi lot mu zakłóca bliskość ścian uwalniam woń z kwiatów co kolor zgubiły zdrada bólem nie waży ogród jest niebem w snach wszystko co ziemi obrazem nieustannie ogrzewa słońce krwawe łzy tną zwątpienie strzępki sumień białe ślady nie parzy płomień w lustrze ciało ranią kawałki srebrzyste zwęglony zeszyt z nutami i czasie strumieniu w szklanych ścianach duszy sprzecznych doznań widzę światło złudnych cząstek w zaułku myśli tonie kryształ umysłu rozbity w pył nucę muzykę stęsknionych pustych trumien
  11. Małpolud O zachodzie słońca, małpolud wyszedł z jaskini. Zrobił wielki krok do przodu. Rodzice nadal nie wiedzieli o swoim istnieniu. On już tak. Przeciągnął się świadomie, ziewnął i psiknął. Spojrzał na pomarańczową tarczę. Wiedział, że jest okrągła. Lecz nie wiedział, że jest kołem. Było jeszcze za wcześnie na taki wynalazek. Wtem usłyszał za plecami szelest. Gdy się odwrócił, poczuł uderzenie w głowę. Nie za silne, ale zabolało. Wiedział co robić, by nie dostać powtórnie. Złapał figlarza i zdrowo paskudem potrząsnął. Związał giętkimi gałązkami. Podniósł ciężki kamień. Po chwili rzucił obok leżącego. Jeszcze aż tak rozumny nie był. Jeszcze było za wcześnie. Uparty Ostatnio mój pies zaczyna się niestosownie zachowywać. Żeby raz po raz, to jeszcze pół biedy. Dlatego postanawiam zaprowadzić go do weterynarza. – Co dolega pańskiemu psu? – Chodzi. – Rozumiem. – Nic pan nie rozumie. Proporcja została zakłócona. On na dwóch i ja na dwóch. – Proszę go zaprowadzić do psy-chiatry. Przepowie mu, żeby chodził na czterech. – Figę przepowie. Jest stary, nieznośny i głuchy. – Psychiatra? – Pies. – W takim razie proszę mu na migi przetłumaczyć, że ma na czterech. – Obraca się. Uparty słupek. – To proszę chodzić na czterech, a on niech zostanie na dwóch. – To i tak nie rozwiąże problemu. – Czemu? – Bo kot chodzi na trzech.
  12. Drabiny Mleczna poświata nakryła mgielnym całunem pępek świata. Czyli mnie. Tak pomyślałem w czasie snu. W realnym świecie głupio myśleć w ten sposób. Nie uchodzi być pysznym ciastkiem. Można być zjedzonym i wydalonym jako pozostałość subiektywnej wielkości. Mimo warunków zasłaniających ujrzałem drabinę. Zacząłem wchodzić, by zdobyć najwyższy szczebel rozwoju. Zostać Mistrzem. Będąc w połowie drogi, dostrzegłem obok drugą. Gościu stał na pierwszym, ale i tak był wyżej ode mnie. Po drugiej stronie zlokalizowałem następną. Stał na ostatnim szczeblu, lecz był niżej niż ja. Gdy się obudziłem, doszedłem – nie po drabinie – do wniosku, że nie ważna ilość szczebli, tylko proporcjonalna wielkość obiektu. Ciężar logiki Po przebudzeniu stwierdził, że jest w środku okrągłego pomieszczenia, wyciosanego w litej skale. Było w miarę jasno, chociaż nigdzie nie dostrzegł źródła światła. Zaczął chodzić w kółko i doszedł do wniosku, że to żart lub dalszy ciąg snu. Niestety. Setki razy zasypiał, budził się, chodził i znowu zasypiał. Stracił rachubę czasu. Nie odczuwał pragnienia, głodu, zmęczenia i braku powietrza. To czego doświadczał, powinno go skłonić do zweryfikowania rzeczywistości, dobrze mu znanej. Aż kiedyś ujrzał obraz na szarej powierzchni. Postać zginała palce, wstecznie odliczając. Nawet wtedy nie pomyślał o najbardziej oczywistym rozwiązaniu, pasującym do sytuacji. Żeby po prostu przejść przez ścianę.
  13. @jan_komułzykant Jan_komułzykant→Trochą późno, ale Dzięki:)→No może, ale za dużo lubię różnych "srok za ogon ciągnąć'' w sensie rodzaju tekstu... i jest jak jest:))↔Pozdrawiam:)
  14. mamy zabawę w bajkowym domku fajnie tańczymy wciąż od początku jest nam wesoło sami widzicie rybkę co śpiewa też usłyszycie przyszły dwa misie takie pluszowe wyjadły miodzik zrobiły szkodę kochane pszczółki im wybaczyły wesoło z nimi tu zatańczyły tuptają słonie takie z trąbami jak poprosimy zatrąbią z nami różowe uszy wszystko wachlują chyba nam domek trochę zrujnują witamy małe zielone żabki takie liściowe mają swe czapki skaczą wysoko na wszystkie strony aż kolorowe pękły balony przybiegły w kropki żółte kucyki lubią w tej chatce nasze wybryki kopytka twarde w deski stukają do tańca skocznie nam przygrywają za drzwiami wrzaski wpadły trzy małpki na głowach śliczne wiewają kwiatki tycie ślimaczki na płatkach siedzą fajnie nam tutaj wolno powiedzą tańczą krasnalki biegną na schody na ich poręczach zaplotły brody pszczółka akurat mała tam lata dla niej to słodka cukrowa wata wielka to zgroza w progu wilk stoi takiego czorta każde się boi wilk jest barankiem bo z nim kapturek gdyby nas zjadał dostanie w skórę przerwijmy tańce idźmy nad rzekę będziecie czekać aż rybkę wywlekę bo ona biedna w głębinach ziewa gdy się rozbudzi nam tu zaśpiewa mamy zabawę tutaj nad rzeczką skaczemy wesoło z małą owieczką jest nam radośnie sami widzicie a rybka nie śpi śpiewa słyszycie
  15. Siedzę przy stole w kuchni. Zajadam bułkę, popijając herbatą. Cisza jak w grobie przy zwłokach. Przyćmione światło lampy sprawia wrażenie, że spowolniło bieg. Słychać jedynie jednostajne tykanie przemijających chwil, które już nigdy nie powrócą. Za oknem ciemność. Widzę z lekka zamglone odbicie tego wszystkiego, co znajduje się wokół. Nie jest łatwo tak siedzieć samotnie w tych przysłowiowych czterech ścianach. Jedynym urozmaiceniem jest latająca ćma na orbicie lampy. Słyszę miękkie odbijanie od klosza. Obserwuje ją od dłuższego czasu. Gdzie ona może dolecieć, skoro fruwa w kółko. No chyba, że zwiększy szybkość i wyleci z orbity, będąc za chwilę mokrą plamą na ścianie. Bułka się pomału kończy. Herbaty tyle co nic... a zresztą zdążyła już ostygnąć z tego, czym była jeszcze przed chwilą. Chociaż tutaj ciepło i przytulnie, to wiem, że coś mi tu nie pasuje. Ta układanka powinna wyglądać trochę inaczej. Wszystko jest niby na swoim miejscu, poza moją osobą. Trochę się czuję jak marionetka. Jakby myśli wisiały na sznurkach i ktoś nimi manipulowała, ale tak cwanie, żebym był przekonany, że to ja trzymam cała wiązkę sterowników. Postanawiam dokładniej spojrzeć na otoczenie. Rzucić okiem w każdy kąt. Byle nie za mocno, bo zobaczę wypaczony obraz. Wmówiłem sobie, że siedzę w kuchni. Ale czy to jest prawdą. Niby tak. Stół, krzesła, szafa, kuchenka gazowa, a nawet ręczny młynek. Zatęskniłem za zapachem świeżo sparzonej kawy nalanej do porcelanowego kubka. Takiego z jednym uszkiem na boku. Dwa dają wybór. Zanim bym się zdecydował za które złapać, to kawa by zdążyła wystygnąć. Pragnę wstać, żeby spełnić swoje marzenie. Zalać wrzątkiem naćpaną kawę. Gdy widzę jak gorący wodospad, rozbija się o dno naczynia, to jakbym własne myśli widział, roztrzaskiwane o skały, jakąś nieznaną siłą. Nie mogę się podnieść. Coś mnie trzyma na tym krzesełku, jakbym był przyklejony kleistym czasem. Zegar wybija pełną godzinę. Nie wiem którą, bo nie ma wskazówek. A bym przysiągł, że przed chwilą były. Może czas chce mieć trochę czasu dla siebie. Albo to tylko przewidzenie. Przez ułamek sekundy, widzę swoje oczy na stole. Wiem, że to niemożliwe, ale po chwili dostrzegam samego siebie z pustymi oczodołami w głowie. Pomyślałem i ujrzałem. Nagle wszystko powraca do ustalonego trybu. Oprócz klepsydry wirującej pod lampą, z której wylatuje piasek. Słyszę ciche bębnienie malutkich ziarenek, obijających się o meble i podłogę. A każde ziarenko to mniej życia dla mnie. Chyba. Sam już nie wiem. Bułka się skończyła, szklanka jest pusta, a ja siedzę nie wiadomo po co i na co. Nagle krzesło po przeciwległej stronie stołu się odsuwa. Widocznie ktoś tam jest i teraz wstał. Dźwięk towarzyszący odsunięciu, w tej całej ciszy, jest trochę przygnębiający. Aż mnie ciarki przeszły po plecach. Doszły do samej szyi i zaczynają powrotną wędrówkę. Jest ich coraz więcej. Chłodnych i wilgotnych. Jakby zwłoki grzbiet masowały. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, jak wygląda pojedynczy: ciarek. Chyba tak samo jak wszystkie, tylko trzeba patrzeć na jednego. Nikogo nie dostrzegam, ale słyszę kroki. To coś lub ktoś, chodzi po kuchni. Nie widzę ciała, ale dostrzegam jego cień. Przemieszcza się z kąta w kąt, załamując na meblach. Przed chwilą przemknął po moich dłoniach, jak ciemne skrzydła wielkiej ćmy. Prawie poczułem aksamitne muśnięcie i lekkie ugięcie naskórka. Nadal nie mogę wstać od stołu. Widzę, że drzwi od szafki się otwierają. Po chwili szybuje z nich puszka z kawą. Z łyżeczki wsypywana jest do młynka. Krzesło powraca na swoje miejsce i zaczyna się mielenie. Rączka od młynka wiruje cały czas niczym pusta karuzela, z której wszyscy poszybowali do innego wymiaru. Słyszę zgrzytające dźwięki mielonych ziarenek. Mam wrażenie, że mały piesek chrupie kostki swojej zdobyczy, albo że ktoś chodzi po delikatnych szkielecikach małych dzieci. Spoglądam na dwie szklanki. Czajnik z wodą jakiś czas temu się nastawił. Teraz z niego szybuje wrzątek prosto na brązowy miał. Zakłóca miękką powierzchnie kropelkami gorąca. Jedna szklanka wędruje do mnie, a druga naprzeciwko mnie: do góry. Obaj zaczynamy pić. Czuję ten piękny zapach. Tak intensywnie, że moja świadomość znajduje się w siódmym aromacie. Spoglądam za okno. Czegoś brakuje w tym odbiciu... * – Kochanie, spisz? – Tak. – Znowu tam siedzi. – To żadna nowość. – Wygląda na zmartwionego. – Zawsze tak wygląda. – A swoją drogą musi mieć bogatą wyobraźnie. – W końcu to była jego kuchnia. – Wyraźnie widać, że wierzy… że tu jest. Może nawet mu się wydaje, że coś je. – I pije kawę jak zwykle. – Tak. – Jest nie groźny. A poza tym... pojawia się co jakiś czas. – Tak… kochanie, gdzie jesteś? – Tu. – Gdzie? Znowu założyłaś tą prześwitującą sukienkę. – Ciebie też nie widzę. – Piłem rozpuszczalną kawę. – Oj kłamczuszek i żartowniś z ciebie. – Sprawdzę, czy jeszcze siedzi. * – Kochanie, widzisz chatkę? – No widzę. – A zatem eksperyment się powiódł. – No chyba… ale nie bardzo rozumiem. – Spójrz. Tam w oknie pali się światło. – To znaczy w kuchni. – Tak. Podejdźmy tam. – Widzisz ich? – No widzę. – Ale oni siebie nawzajem... chyba nie widzą. Zresztą nas też. – Bo oni są… – … wytworem naszej wyobraźni – Czyli mamy podzielność uwagi. Wyobrażamy sobie co tam robią, a jednocześnie ze sobą gadamy. – Nie dziw się. W końcu jesteśmy najnowszymi modelami. Programowali nas najlepsi. – A tych najlepszych? – Nie mamy tego w pamięci. Możemy jedynie tworzyć rzeczywistość. – Ale są pewne ograniczenia. – Tak. – Czyli tak naprawdę stoimy na pustym polu? – Tak sobie nas wyobraża. – Kto? – Żartowałam. * – Mamo! Fajowy ten holografik co mi kupiłaś. Maluje ludziki a one ożywają. A nawet myślą po swojemu, jak im pozwolę. Widzisz, nawet kuchnię namalowałam i tych co ich podpatrują oraz tych co sobie ich wyobrażają, ale oni są niewidoczni, bo ich maluję przezroczystą farbką... – Nie ładnie kogoś podpatrywać. – Wiem… ale tak jakoś wyszło. – Tylko przed spaniem wymaż to wszystko, że by się po całym pokoju nie porozłazili. – Dobrze mamo. * – Tatusiu. Dzięki, że mi to kupiłeś. Maluję właśnie dziewczynkę, co maluje na holografiku, różne żywe obrazki, nawet chatkę, tamtych dwoje w kuchni i tych drugich dwoje, którzy są przekonani, że stoją na pustej łące oraz tych... – Tylko nie zapomnij wymazać przed spaniem. Wiesz co było ostatnio? – Wiem. * – Cholera co się dzieje. Chatka znika i ty też. – Nie tylko ja. * – Nie zdążyłem wypić kawy, a już jej nie ma. I zegara i szafki... i młynka * – Kochanie nie widzę ciebie. Tylko dziwny cień. * – Widzę, że mażesz? – Idę spać. Jutro znowu namaluję. * – Widzę, że malujesz dziewczynkę, co likwiduje swoje obrazki. – Za chwilę zlikwiduje swoje. – Tato! Co się dzieje!? Znikasz!… * – Bo doprawdy oszaleję. Znowu oglądasz ten bzdurny film. – Nie życzę sobie, żebyś tak do mnie mówił. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?
  16. widzę ten sztylet gładki błyszczący ostrze niewinne dusza ma powie muszę go kupić moja powinność wygrawerować słowa misyjne w imię bliźniego przebaczam tobie widzisz o panie człowiek niegodny twojej miłości kpi sobie z ciebie on miał przebaczyć nawet wrogowi wbijam mu ostrze żeby przypomnieć kończę liczyć siedemdziesiąt siedem Boże tak bardzo miłuję bliźnich ta sprawa sercu memu jest bliska im więcej cierpią to też nagroda spotęgowana stokrotnie nawet wierzę że dla nich twą miłość zyskam życie wspominam klepsydrą było tkwiło w zwężeniu me grzeszne ziarno lecz usłyszałem przebaczam tobie zleciało w światłość wspieram więc innych by mogli w niebie szczęście przygarnąć za wielu bliźnich już wybaczyłem wierzę że zbawisz miłość dać raczysz ale niestety to koniec dobra więcej nie mogę bardzo przepraszam ból czuję w plecach ktoś za mnie wybaczył
  17. w słodkiej krainie pychotek multum jakby słodkości król tu zamieszkał lecz w białym koszu polukrowanym nęcą powabne wdzięki ciasteczka ? tubylcy wiedzą że wszystko dla nich co dusza pragnie ile kto może oprócz jednego bo wtedy nagle w sensie szczególnym poniosą szkodę zakalec smolny przyczłapał do nich przymilny słodki i cwany jeszcze on was pognębia myśli wciąż miesza chce wam zakazać to co najlepsze stęsknionym pysiom w smak takie słowa już do ciasteczka pędzą zziajani wódz daje przykład pierwszy pospiesza gdzieś mają jutro i biegną za nim zajączek fruwa dzisiaj o świcie krasnalek gorycz wylewa wrzącą zamęt i popłoch jęki i wrzaski niejeden w gacie zrobił na słodko * miejsce istnieje tak jak istniało lecz tak cośkolwiek jest ciut inaczej gdyż już przestało być niespodzianką że jeden wesół inny zapłacze
  18. Tyle się nasłuchałem o tej krainie, że w końcu postanowiłem tam powędrować. Może dlatego, że tkwi we mnie wrodzona ciekawość, jak gwóźdź w ścianie. Zasadnicza różnica między gwoździem a mną polega na tym, że ja mogę się przemieszczać, a on nie. Czy istnieją dodatkowe aspekty rozróżnienia w sensie intelektualnym? Trudno stwierdzić. Gwóźdź milczy jak wbity. A zatem wędruje po różnych bezdrożach, szukając czegoś, co jak się zdążyłem dowiedzieć, nie widać z zewnątrz. Jedynie od wewnątrz. Jakbym szukał koloru wiatru. Zupełnie niespodziewanie, wchodzę do obszernej wioski. Dziwnej takiej, gdyż na dachach dostrzegam wiele ostrych szpikulców. Niektóre są oklejone skrawkami zakrzepłej mazi. No nic, myślę sobie. Najważniejsze, że wreszcie doszedłem do celu. Tubylcy biegają na wszystkie strony, jakby ich coś spłoszyło. Chyba mnie widzą, ale tylko wzrokiem. Całą resztą są gdzie indziej. Takie przynajmniej sprawiają wrażenie. Nagle wszyscy wchodzą do wielkiej chałupy, zbudowanej nie wiadomo z czego, w moim skromnym odczuciu. Daje się wyczuć ogólną nerwowość. Nie wiem, czy ze strachu, czy raczej z dziwnej radości na fundamencie nadziei. Jestem w środku dużego pomieszczenia. O dziwo, rozumiem ich mowę. Jest to dla mnie zupełnie niepojęte. Nie zastanawiam się nad tym fenomenem. Siadam na końcu sali i słucham uważnie, o czym tak zawzięcie dyskutują. W pierwszej chwili, nie bardzo wiem, o co w tym wszystkim biega, ale nadal uszy nadstawiam. Właśnie przemawia… chyba jakiś przewodniczący tego całego zgromadzenia. – Kolokwialnie mówiąc... wielka dupa nad nami zawisła. Znowu to samo. Pytam was: co robimy? Teraz sytuacja jest gorsza niż poprzednio. Są dużo większe, a to co nad nimi bardziej ciemniejsze. Jedyna pociecha w tym, że podtrzymka wygląda na bardziej solidną. Pytanie: jak długo wytrzyma. Uważam, że nasze działania powinny być natychmiastowe, póki jeszcze są w letargu. Kto jest za, kto jest przeciw, a kto się wstrzymał. Robi się wielki szum na sali i wszyscy są: za. Lecz to nie koniec pogawędki. – Masz racje, że powinniśmy natychmiast. Tylko w jaki sposób? To nie to samo, co poprzednio. Wtedy chodziło o dzieci. One nie są głupsze, ale siła umysłów mniejsza. Jakoś daliśmy radę. A teraz chodzi o dorosłych, o których nie wiadomo, gdzie się podziali oraz ilu ich jest. – Tego się raczej nie dowiemy. Dzieci też żeśmy nie odnaleźli. Ale jakoś się udało. Teraz należy postąpić zupełnie inaczej i z większą mocą. Dużo większą! Siedzę, słucham, patrzę jak sroka w gnat i zupełnie nie pojmuję, o czym oni tak zawzięcie dyskutuję. Co im wisi, jakie dzieci, o jaki letarg chodzi. Postanawiam, że po prostu wstanę i zapytam. Są wnerwieni, ale nie wyglądają na niebezpiecznych. No więc wstaje i zabieram głos: – Przepraszam, że tak bezczelnie się wtrącę, ale jestem tu przypadkowo i ciekawi mnie bardzo, co tu jest grane. Jeżeli nic nie stoi na przeszkodzie, to proszę wytłumaczyć, co to za kraina i co wam wisi na przykład? Lecz jeżeli waszym zdaniem, jestem bezczelnym chamem, który tka nos w nie swoje sprawy, to pójdę spiesznie precz, bo życie miłe jest mi. – Nam też. W tym cały szkopuł. Ale może przewodniczący lepiej wyłoży. – Jak pan do nas trafił? – pyta wspomniany wyżej. – Przypadkowo... to znaczy niecałkiem… szukałem tej waszej krainy… wioski… no tego tam. – Dzięki za szczerość. Może gdyby sytuacja nie była nad nami tak napięta, to byśmy panu przywalili, ale skoro jest jak jest, to powiem w czym rzecz. – Będę wielce zobowiązany. – Jakby tu zacząć… kilkadziesiąt metrów nad naszą wioską, rozpościera się gęsta i mocna pajęczyna… która jest niestety prześwitująca. – Dlaczego niestety? – Bo gdyby taka nie była, to byśmy nie musieli oglądać tego, co tam w środku leży. To znaczy: na wewnętrznej stronie. – A co leży? Pan Przewodniczący patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby widział przed sobą, czubka pająka. Nie odpowiada na zadane pytanie, tylko wyprowadza na zewnątrz chałupy. Za nami podążają inni, widocznie ciekawi mojej reakcji. Wiele już w życiu widziałem, aczkolwiek przyznać muszę, że widok jest raczej przygnębiający. Rzekłbym nawet: klaustrofobiczny Rzeczywiście. Zgodnie ze słowami wodza, nad głowami rozpościera się biało szara gęsta siatka. Trudno z dołu stwierdzić, jaką średnią grubość ma poszczególna nitka. Niewątpliwie są bardzo wytrzymałe. Całość nieustannie drga w absolutnej ciszy. Gdyby na tym zakończyć opis… no to cóż… pajęczyna nad głowami i tyle. W sumie nic strasznego. Można się przyzwyczaić. Lecz niestety… jak wspomniał pan wódz, owa zasłona nie jest sama... to znaczy w bardzo wielu miejscach wybrzuszona do dołu. W ogromnych lejkach spoczywają nie mniej ogromne, czarne ćmy. Ciała prześwitują przez siatkę, a zatem wydają się szare. Rozpiętość skrzydeł może dochodzić do kilku metrów. Określenie dokładnych rozmiarów, jest raczej wątpliwe, chociażby dlatego, że są nieco zduszone, spoczywając we wspomnianym lejku. Lecz to jeszcze nie wszystko. Nad nimi, na dość małej wysokości, biorąc pod uwagę proporcje, unosi się gęsta ciemność. Określenie: gęsta, trafnie obrazuje daną sytuacje, z uwagi na wrażenia… psychiczne, gdyby się na to zjawisko za długo wpatrywać. Człowiek ma wrażenie, że cząstki umysłu, są wsysane przez ciemność. – No i co, podoba się? – słyszę pytanie z tyłu. – Średnio, szczerze mówiąc. Widziałem ładniejsze widoczki. A tak w ogóle, skąd ta siatka i ta cała reszta? – Siatka… z nas. – Z was? To tak… z was. Wszystko jasne. Że też o tym nie pomyślałem. A tak na poważnie, to z czego? – No z nas. Mówię przecież. Głuchyś? – Nie bardzo rozumiem. – Ona wisi od zawsze, tylko jest przeważnie pusta. I tego nad nią też nie ma. Jestem w tej chwili głupszy, od najdłuższego skrzydła paskudnej ćmy. Co on za farmazony wtłacza do mego umysłu. Przecież to jakiś absurd. Zadaje ponownie rzeczowe pytanie i oczekuje jednoznacznej odpowiedzi. – To znaczy dokładnie z czego? – Z dobra… albo raczej z braku zła. – O… to rozumiem. Wszystko jasne. A niby skąd to dobro? – No z nas. Mówię przecież. – Czyli ta cała koronka, jest emanacją dobra, które macie w sobie. Chroni was, tak? – No to jesteśmy na krzywej prostej – słyszę jakiś głos z tyłu. – Pan Przewodniczący potrafi jasno wytłumaczyć, co i jak. – Durnia ze mnie robicie!? – krzyczę na cały głos. – Mam uwierzyć w tę waszą bajkę. Wierzę w to, co widzę. – My też. W tym cały problem. Musimy się pozbyć… to znaczy tego co w środku… i wyżej. – „Tego co w środku i wyżej” mówisz. A co to jest. Znowu jakieś kreowanie rzeczywistości? – Niestety. Czasami zdarzają się między nami osobniki, które mają w sobie wiele zła , lecz działają w… białych rękawiczkach i uchodzą za dobrych. – To macie nawet rękawiczki. – Wiesz o czym mówię. – Oczywiście. Przepraszam. – W ostatnich dniach kilkunastu naszych braci nas opuściło. Domniemamy, że to oni wytworzyli to wszystko nad nami. Oprócz pajęczyny rzecz jasna. Chociaż prawdę mówiąc, może w niej znajdują się ich cząstki z czasów, kiedy byli jeszcze nie tacy jak teraz. Chcę w to wierzyć. To w końcu byli nasi. Gdy ciemność złudnie zajaśniała, wpatrywali się w nią, jak w jakiegoś boga, tym samym go powiększając. A później odeszli. – A ta cząstka skąd? – Nie wiemy. Czasami zło, to jak rodzynek w ciastku. Niewidoczny, dopóki się nie zje całości. – No dobra. Ciastko ciastkiem, ale dlaczego was nie pozabijali skoro są tacy źli, tylko sobie poszli. – A po co mieli się trudzić zabijaniem, skoro wytworzyli narzędzie zniszczenia, wiszące nad naszymi głowami. – To czemu one potulnie wiszą. Powinny atakować? – Póki co, są uśpione siłą siatki. Lecz nas lęk się wzmaga, przez ciągłą świadomość zagrożenia. Rodzi się w nas chęć odwetu. A to z kolei zmniejsza naszą ochronę. – Wiem. Kiedyś od moich pradziadów usłyszałem, że zło należy dobrem zwyciężać… – My też to znamy. Ale jaki mamy z tego pożytek? Żaden. – Trzeba by to zniszczyć, tak nie... za ostro… z wyczuciem. – Człowieku! Co ty gadasz! Tym bardziej, że wiesz gdzie jesteś i co jest nad nami. Usilnie myślę jak im pomóc. Czy w ogóle istnieje jakieś rozwiązanie tego wiszącego problemu. Załóżmy, że istnieje jakiś radykalny sposób, który zniszczy to co trzeba. Tylko, że chamskie w złości działanie, jeszcze bardziej wzmocni uśpione moce lub nawet je obudzi. Nie mówiąc już o tej… wielkiej ciemnej chmurze, która wisi nad nimi i tak naprawdę nie wiadomo, czym jest. Raczej można przypuszczać, że ma te… drapieżne motylki pod opieką. A może one są wytworem jej wyobraźni. A skoro tak, to… muszę przestać rozmyślać intensywnie, bo zaczynam się w tym wszystkim gubić. – Ej… wymyśliłeś coś? – słyszę pytanie. – Dobrze by było, gdyż zaczynają się wiercić. – Kto? – Ćmaki. – O cholera. Czyżby samo moje rozmyślanie o formie… zemsty… bardzo drgają? – Zobacz sam. Spoglądam w górę. Rzeczywiście, nitki leciutko falują ruszane od wewnątrz. Na szczęście nie wygląda to groźnie. Chyba mamy jeszcze trochę czasu. Nagle przychodzi mi do głowy szalony pomysł. – Trzeba doczepić od spodu wielkie ciężary, w miejscach, gdzie spoczywa nadzienie. Naciągnąć pajęczynę prawie do ziemi, a później nagle puścić… – A… rozumiem twój zamysł, choć zaiste śmieszny. Lecz to nie ważne. Byle był skuteczny. Ujrzymy inne światło. – Tylko skąd wiadomo, że po drugiej stronie ono jest? – No przecież przedtem było. Głupiś przybyszu, czy co? Przepraszam. – A zatem naciągniemy dobro, wystrzelimy nim mniejsze zło, żeby przebiło to większe w bardzo wielu miejscach jednocześnie. Czyli tak jak mówiłem. Zło dobrem pokonamy, za pomocą innego zła, ale w dobrej wierze, bo samo zginie, niszcząc przy okazji zło o wiele potężniejsze, co zalega nad nim, mając pod spodem, jedno i drugie, a obydwa należy pokonać. Proste. – Czy ja wiem. Dla mnie to trochę skomplikowane, ale jestem za. – A co ze złymi umysłami waszych braci, jeżeli zrealizujemy nasz zamiar? – Tego nie wiemy. Dzieci nie wróciły. – Czyli co… zaczynamy. Tylko jak? Skąd wziąć takie wielkie ciężarki. A co ważniejsze: kto je uniesie w przestworza i pozawiesza gdzie trzeba. Okazuje się jednak, że z tym nie ma żadnego problemu. To znaczy: jest, ale łatwy do zawieszenia. Panu przewodniczącemu nagle się przypomina, że w pobliskiej krainie, też niewidocznej z zewnątrz, mieszkają tak zwani: Wielcy Obojętni. A co ważniejsze, posiadają skrzydła. Wnętrza ich zioną pustką, ale wbrew pozorom dużo ważą, silni są, a na dodatek o nic nie pytają, tylko wykonują swoją robotę, jeżeli otrzymają odpowiednią zapłatę. Po prostu chodząco – fruwające ciężarki. Mnie natomiast nurtuje pewne pytanie. – Skoro światło jest zakryte, to skąd dzień u was? Przecież powinno być raczej ciemnawo, nieprawdaż? – Ano stąd, że to ciemne światło. – Ciemne światło? Pierwsze słyszę. – Nie wszystko co świeci, musi być jasne tak naprawdę. Czasami to zmyłka. – A… rozumiem. Taki cover światła. Czyli jak rozbłyśnie te dobre… to jak rozróżnimy jedno od drugiego? – W tym problem, że nie rozróżnimy. Zło powinno po prostu zniknąć. Ale pewności nie ma. Są nie do rozróżnienia, bez wniknięcia głębiej. Mogą też pozostać w pomieszaniu, niestety. Wtedy chodzi o to, jak się rozkładają proporcje. Na naszą korzyść, czy przeciwnie. – Nie wiele z tego rozumiem, ale nie ważne. Po krótkim czasie Wielcy Obojętni tłumnie przybyli. Ciekawe, w jaki sposób dali im znać… oraz ile kasy dostali. Tego się niestety nie mogę od nich dowiedzieć. Rozchodzą się po całej krainie, uważając na domostwa, by je nie rozdeptać i pozostawić w całości. Za to im nikt nie zapłacił. Po chwili fruną do góry. Łapią pazurami pajęczynę, a ta natychmiast zaczyna się opuszczać w kierunku ziemi. Mimo, że pustkę w sobie posiadają, ciężar ciał jest znaczny i ciągle się zwiększa, gdyż mieszkańcy napełniają ich wnętrza, chęcią niesienia dobrych uczynków po całej okolicy. Ale to zaś. Teraz nie mają na to czasu i spokoju. Patrzą ciekawie, co z tego wyniknie. Ćmy wewnątrz coraz szybciej ruszają skrzydłami. Dręczy nas obawa, że przed wystrzeleniem, wyfruną na zewnątrz i będzie po sprawie. Nie zdążyły. Wielcy Obojętni będąc blisko ziemi, nitki z łap raptownie wypuszczają. Wszyscy jednocześnie. Stwory lecą do góry w szalonym pędzie, przebijając ciemność. Nagła jasność oczu mieszkańców nie poraża, bo i tak jest w miarę jasno. Większość stworów znika, lecz nieliczne nadziewają się na szpikulce, zamieszczone na dachach. Myślę sobie patrząc na to wszystko, że przecież musieli już kiedyś ten zabieg strategiczny zastosować. Czyżby zapomnieli? Tylko oni? * Wychodzę z wioski. Idę prosto przed siebie. Odwracam się. Pusta ziemia i puste niebo. Stoję jakiś czas w miejscu. Słońce praży niemiłosiernie. Znowu podążam w pierwotnym kierunku. Widzę mały staw. Na środku wystaje kawałek muru. Promienie migoczą w czystej toni jak srebrne rybki. W czerwonej cegle tkwi gwóźdź. Wchodzę do wody, choć jej nie czuję. To zapewne z przemęczenia. Z łatwością wyciągam go ze ściany. Z powstałej dziury wylatują małe ćmy. Zupełnie mnie ignorują. Lecą w określonym kierunku. Coś mi się kojarzy. Biegnę za nimi, ile mam jeszcze sił. Widzę tę małą chmurkę przed sobą. Jest coraz mniejsza. Cholera jasna. Nie dogonię ich. Pomylę drogę. Obraz się rozmazuje. Pot mi ścieka do oczu. Znowu dostrzegam szarą zamazaną plamę. To chyba one. Nie. Robi się wyraźniejsza i prostokątna. Z boku pojawiają się ściany. Uderzam w drzwi. Słyszę głos: – Co pan wyprawia na korytarzu. Proszę wracać do łózka. Został pan znaleziony na zupełnym pustkowiu. Jest pan wyczerpany i odwodniony. Proszę się położyć i wypocząć. Chce pan głupiego jasia? Leżę i patrzę w sufit. Coś tam krąży wokół lampy. Akurat wchodzi jakaś pani ubrana na biało. Zadaję pytanie: – Co fruwa? – Gdzie? – Tam. – Ćma, proszę pana. – Ćma? A co to?
  19. @Jan Paweł D. (Krakelura) Jan Paweł D. (Krakelura)→Dzięki:)→Otóż to! Ciekawe, gdzie się włóczył po nocach:) Pozdrawiam:),
  20. {wersja okrojona} Nóż wchodzi w podbrzusze i mlaskając we flakach, sunie w kierunku nieba. Jakbym otwierał zamek błyskawiczny, lub makowiec, by wypełnić makiem. Wypływające wilgotne jelita, osuwają się po obu stronach ręki. Cieplutkie, czerwonawe i śliskie. Łapię najgrubsze niczym węża. Wyciągam na odpowiednią długość. Facet śpiewa piosenkę, ale strasznie niewyraźnie. Nie mogę zrozumieć słów. Uprzejmie proszę, żeby się bardziej skupił na dźwiękach jakie wydaje. Koniec mokrego powroza, mocuję do oparcia krzesła. Z torby wyjmuję różnorodne ozdoby. Na tym długim lepiącym, wieszam kolorowe pajacyki z jasno żółtymi lizakami w buziach. On nadal jęczy, bezczelnie parodiując śpiew. Co to za tytuł? Chyba takiego nie znam. Zaczyna się niebezpiecznie osuwać na podłogę. Nie dziwi mnie to. Ślisko tu. Pewnie hak przestaje przy ścianie ciało trzymać. Poprawiam. Wciskam mocniej. Tłumaczę mu, że będzie drzewkiem, ślicznie przystrojonym. Dlatego stoi na białym obrusie. Lubię czerwień na bieli. To mi się kojarzy z polską flagą. A przecież ze mnie patriota. Moi ojcowie za Polskę walczyli. Życie poświęcali. Doceniam to. Wieszam następne ozdoby na długaśnym wężu. Wszelkie inne flaczki i mięsko, obsypuje igliwiem. Jego też. Żeby było wesoło. Tak uroczo. Jakby jesień wiosną była. Śpiewa coraz ciszej. Nie mogę dopuścić do tego, żeby drzewko obumarło. Rzucam na niego śnieg. Coś tylko jęczy i mruczy. A przecież zawsze mnie uczono, że jak się dostanie prezent, to należy się ładnie ukłonić i podziękować. Widocznie był nieukiem. Nie chce się schylić. W boczne gałązki wbijam druty. Sztuczne ognie później zapalę. Myślałem o tym, żeby włożyć gałązki do oczu lub szyszki, ale by nie mógł biedny widzieć, jak się dla niego staram. A jednak jedną gałkę wydłubuje łyżeczką i odrywam z nerwu. Przecież może patrzeć drugą. Oślepić kogoś, to wielkie zło. Będzie pięknym drzewkiem. Takim ach, ach, cudnym. Tylko paznokcie muszę mu zerwać. Są strasznie brudne. Szpecą całość. Na pewno zrozumie, jak się dla niego poświęcam. Nadal coś tam marudzi. Szczególnie gdy grzebię przy paluchach i wyrywam. Zamiast dodać otuchy, że tak dobrze mi idzie, to on mnie zaczyna lekceważyć. Wcale się nie cieszy, że będzie pięknym. Może nawet prezent ode mnie dostanie. Znowu dosypuje białego puchu. Do nosa przyczepiam papierowego aniołka. Kilkoma szpilkami, żeby nie odleciał. Teraz jest wszystko takie ładne i różowe. Jak pupcia niemowlaczka. Wieszam następne ozdoby. Mają odpowiednie haczyki. Tłumaczę mu , żeby się tak nie wiercił, gdy wciskam w gałązki, bo będzie go boleć. Odchodzę parę kroków, kiwam głową, mówiąc głośno: no ba, całkiem ładnie, mam talent. Trochę mnie denerwują szkarłatne odgłosy kapania. Pozostał jeszcze włochaty czubek. Ale cóż to za pierdoły po bokach. Te odstające. Czubek powinien być gładki. Biorę laubzegę i mu tę szpetotę odcinam. Trochę to trwa. Znowu zaczyna głośniej śpiewać, a ja znowu nie kojarzę tytułu. W końcu się uspokaja. No nie… tak zupełnie. A ja nawet nie zdążyłem go oczyścić, z tych pozlepianych wiechci na górze. Za grosz poczucia wdzięczności. Chyba drzewko potnę i wyrzucę na śmietnik. Skoro w ten sposób mnie potraktował. I bądź tu człowieku dobrym. @~~~*~~~@ – Babciu, babciu!! Dziadek znowu się zabawiał w sadystę psychopatę. Obserwowałem z dala. Żeby go nie spłoszyć. – Przecież wiesz, że tak naprawdę, to by muchy nie skrzywdził. – Ale wytłumacz babciu, jak mu wystarcza na tak długo, wciąż ta sama kukła. Ciągle ją wybebesza… rozcina… szmaty wyjmuje i stare rajstopy z niej rozciąga... zakłada ozdoby... przemawia... rusza papierowymi ustami... obsypuje igliwiem... kawałkami styropianu... cukrem pudrem rzuca... odrywa sztywne papierki ze szmacianych paluchów... jakieś wypustki z głowy laubzegą piłował... obraz zdjął, żeby mieć przydatny hak… a starą gazetę na jej brzuchu, to kwirlejką rozcinał... – Kwirlejką? Co ten stary wyprawia. Ze szuflady mi zajebał. – Babciu! Ty się przy dziecku tak brzydko nie wyrażaj, bo mnie to wkurwia. – Dziadek ciebie nauczył takiego brzydkiego słowa? – A ciebie babciu, kto nauczył? – Nikt mnie nie uczył. Sama słyszałam na obejściu u sąsiadki, gdy jej lis kurę… no. Jak on mógł. Ostatnio zwykłym patykiem rozcinał. Kanarkowi z klatki wyrwał. – To dlatego już ptaszka nie ma? – Tak. Udusił się między dwoma szczebelkami. – Może go zgubił. – Co zgubił? – No patyk. – Zapytaj dziadka, co z tym patykiem. Tobie odpowie. Mnie tylko fajką straszy, że mnie sfajczy. – Nic z tego. Dziadek jak zwykle po takiej zabawie, wziął torbę i wyszedł. Nie zdążyłem z nim słowa zamienić. – Nie dziwota. Lubi się po nocach włóczyć. Już ja go znam. Pocieszny z niego dziwak.
  21. ժօեƙղąłҽʍ ɾօzմʍҽʍ ϲօ թօzɑ ҍҽzթíҽϲzղíƙ աíɑɾყ աყաɑƖíł síҽժzę եҽɾɑz ա ϲíҽʍղօśϲí ցժzíҽś śաíɑեҽłƙօ ա օժժɑƖí ʍօżҽ աɾҽszϲíҽ եմ síłɑ ϲօ օϲɑƖí zɑաíեɑ թɾzყᴊժzíҽ í ʍղíҽ աeźʍíҽ ա ƙɾzყżօաყ zҽsեɑա թყեɑń
  22. Rymy przesadnie dokładne↔zamierzone. ciepła poświata słońca promienia w ogrodzie który tym tu zasłynął że kiedyś kwitły tutaj wspomnienia lecz w oczku wodnym czas już nie płynął nieustające wszystko wciąż nowe w szeleście liści drzewa tu stały jabłka czereśnie i wyjątkowe spełnieniem marzeń cicho szumiały na falach wiatru pszczoły śmigały w zaciszu miodu tak złocistego że aż mieniły się gdy fruwały skrzydełka złote od blasku tego ślady swych lotów ptaki stroiły nutą muzyki co wiatrem lśniła szybując zwiewnie gdzieś tam wysoko by każde piórko radość spowiła * słońce z księżycem zawirowało gwiazdy spłoszyły iskierki z nieba źródło tajemnic cząstkę oddało bieliły się w kłosach początki chleba aż kiedyś nagle czas znów popłynął róże kolcami nie zatrzymały mimo że ogród cały przeminął to wspomnienia owocowały
  23. @Lidia Maria Concertina Lidia Maria Concertina→To oczywiście, rzecz gustu, o których się nie dyskutuje... ale Dzięki:)) Pozdrawiam:)
  24. Dekaos Dondi

    To tylko...

    to tylko zabawa słowem może nikt się nie dowie co tu bez sensu skrobię mam mózg znów pomieszany jakby wieloma zapaćkany to męczące w każdej fałdzie koncie jestem w lesie gałęzi szukam lecz póki co jeszcze słowa stukam
  25. Samochód jedzie z ogromną szybkością. On prowadzi. Ona siedzi obok. Są młodym małżeństwem, co dopiero po ślubie. Wesołości im nie brakuje. Śpiewają piosenki, co chwila wykrzykując radośnie. Zachodzące słońce świeci prosto w ich roześmiane oczy. Nie ma już tej siły rażenia, ale jednak z lekka oślepia. Wrota szczęścia są otwarte do granic możliwości. Podparte na bokach, by się nie zamknęły zdziwione nadmiarem szaleńczej euforii. Tulą ich w swoje drewniane ramiona, nieustannym skrzypieniem. Żadnych budek wartowniczych i szlabanów. Jadą do przodu. Tyły już się nie liczą. Widzą drzewo z białą szmatką. Wiewa na wietrze, jakby chciała im coś powiedzieć. Zaczynają nowe wspaniałe życie. Nie zauważają samotnej kobiety, idącej poboczem. Zostaje potrącona. Leci kilka metrów, spadając na pobocze. Wyskakują z samochodu. W pierwszej chwili chcą jej pomóc. Widzą jednak, że nie żyje. A przynajmniej, tak im się wydaje. Nikt nie jedzie. Nie ma świadków. Kalkulują, że jak tu zostaną, to świat im się zawali. A tej kobiecie, już i tak nie pomogą. Dzwonią jednak po pogotowie. Nadal wokół jest pusto. Nikt ich nie widzi. Sumienie dręczy jak diabli, wdziera się we wszystkie zakamarki psychiki. Jednak możliwość pogmatwania wspólnego życia, już na samym początku, ich po prostu przeraża. Odjeżdżają, zostawiając kobietę samą. Kilka miesięcy później. – Kochanie, już o tym rozmawialiśmy. Skoro chcesz, to nie mam nic przeciwko. – Na pewno? – Ależ tak. Musisz mi uwierzyć. Zacznijmy się starać. Już od jutra. – Strasznie się cieszę, że tak mówisz. – A ja się cieszę, że ty się cieszysz. – Bardzo cię kocham. – Ja ciebie też. – Nasze życie nabierze sen Około trzydzieści lat później. Samochód pędzi z ogromną prędkością. Pomału robi się ciemno. Ona prowadzi, on siedzi obok. Są tacy szczęśliwi. Ich córka, ma dzisiaj osiemnastkę. Na pewno dobrze się bawi. Już niedługo będą z nią. Co to były dla nich za cudowne chwile. Tak o nią dbali. I nadal dbają Otoczyli ją wielka miłością. Jest ich oczkiem w głowie. Wyobrażają sobie, jak kiedyś będą na jej ślubie. A później pojawią się zapewne ukochane wnuki. Kiedyś byli szczęśliwi, ale teraz jeszcze bardziej. Znowu zaczynają śpiewać, by dać upust swojej radości. Ona spogląda na swojego męża… Nagle widzą, że na jezdnie, wbiega jakiś człowiek. Wprost pod ich samochód. Nie chce go rozjechać. Odruchowa skręca w prawo. Uderzają w drzewo. Ona ginie na miejscu. On jeszcze żyje. Jakby przez mgłę, widzi jakąś postać. Idzie do nich. Dziwnie się uśmiecha. Jakby smutek, pomieszany z satysfakcją. Patrzy na nią, lecz oczy ma zalane krwią. Nie widzi dokładnie jej twarzy. Poza tym, ciemność się wzmaga. Postać staje przy nim. Wyjmuje białą chusteczkę. Ociera jego twarz z krwi. Teraz dopiero ją rozpoznaje. To jego ukochana córka. Skąd się tu wzięła? Ostatkiem sił pyta: – To ty? Na pewno? Co tu robisz? A osiemnastaka? – Na pewno… tatusiu. To ja. – Ale… jak… uderzyliśmy chyba w drzewo. – Tak. Raczej za chwilę umrzesz. Streszczaj się. Proszę. – Co z tobą... czyli...to ty wybiegłaś? – Tak, to ja. – Ale wiedziałaś, że… wtedy… – O to właśnie mi chodziło. Żebyście walnęli w to pierdolone drzewo. Wiedziałam, że tędy pojedziecie. Tak jak wtedy. – Wtedy? – Czekałam na to kilkanaście lat. Żebyście się do mnie przyzwyczaili. Rozumiesz? Żeby wasza męka była większa, w tych ostatnich chwilach. Niestety ubolewam, że matka już nie żyje. Nie doczekała tego, cholera jasna. – Nic nie rozumiem. Co ty gadasz? Czy my tobie jakąś krzywdę wyrządzili. Kochaliśmy ciebie jak własną. Przecież wiesz. Byłaś naszym najdroższym skarbem. Dlaczego? Nic nie rozumiem. – Chcesz wiedzieć, to ci powiem. Pamiętasz tą kobietę, którą żeście zamordowali kilkanaście lat temu? Właśnie w tej okolicy. Pamiętasz? – Jaką kobietę? – Nie udawaj niewiniątka. Nie długo umrzesz. Radzę tobie: przypomnij sobie i bardzo żałuj. Zostały ci minuty życia. – Ach tą… Ależ to był wypadek. Przysięgam! Uwierz mi! Oczywiście, że żałuję. Całe życie mieliśmy to przed oczami. Myślisz, że było nam łatwo? Ale… jak się dowiedziałaś? – Czyżbyś nie wiedział, że każde wydarzenie, nawet najmniejsze, dobre czy złe, pozostawia po sobie echo? A poza tym, podsłuchałam kiedyś waszą rozmowę. Obustronne usprawiedliwianie. Męczące wyrzuty sumienia, wyrzuciliście do kosza. Jak zwykłe śmieci. Postanowiłam, że nadal będę z wami. Nic wam nie powiem. Żebyście mnie jeszcze bardziej pokochali, by wasza udręka była większa. Żeby jeszcze matka...dałam plamę i tyle. Mogłam to inaczej rozegrać. – Co się z tobą dzieje? Ciebie tam wtedy nie było. Jesteś potworem! – Ja potworem!? A pomoc? Ta pierwsza? Gdzie ją mieliście? Powiem tobie: głęboko w waszych śmierdzących dupach. – Ale ona już nie żyła. Byliśmy o tym święcie przekonani. Zaczynaliśmy nowe życie…postaw się w naszej sytuacji… wtedy. – Bo tak wam było wygodnie sądzić, że nie żyje. Zostawiliście ją samą. Leżała na drodze, jak jakieś pieprzone ścierwo. – Przecież wezwaliśmy karetkę. Na wypadek... – Jak przyjechała karetka, to jeszcze żyła. Zmarła w szpitalu. Była w ciąży. Mnie zdołano uratować. Ostatniego zdania ojciec już nie usłyszał
×
×
  • Dodaj nową pozycję...