Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. lepiej lepić klepki od nowa niżby miało piątej brakować
  2. Wersja wydłużona ------------------ rozetnij mnie ostrym nożem zaś powieś dokończ na haku nadziej by włożyć na rożen dopraw papryczką do smaku przetkany zębatą rureczką by ciało nie mogło się smykać nad ogniem będę wirować w tłuszczyku pysia pyk pykać )`~`( gorące twe pożądanie wnętrzności ogniem rozpala skwierczę w skórce chrupiącej płaszczyk miłości mnie scala mięsko się z lekka rumieni a kłaki płoną perliście żar z oczu na ciebie płynie rozpalasz mnie oczywiście oglądam twoje powaby nadziewasz się też szykujesz warzywka tkasz w każdą dziurkę za chwilę ślicznie wirujesz przyprawy sypiesz na wdzięki powab pragniesz polepszyć ale jeszcze… rozumiesz przydało by się popieprzyć rozkosznie tak razem dymić podroby są nasze gorące ozdobił nas kwiatuszkami wiosenną łąką pachnące słyszymy śpiewy skowronka te delikatne wszak dzwony aż nagle pieśń się urywa nurkuje ptaszek pieczony spada rozgrzany na rożen aż zaskwierczała ma kuśka odbił się jeszcze rozkosznie dziurawiąc twego cycuszka syczę ci skwarem komplement w bąbelkach jesteś cukierkiem ty mnie za to z czułością pieścisz spieczonym żeberkiem kapie tłuszczyk oj kapie nakapie więcej niż deczko oj duli duli śmigamy jak w tańcu miła dzieweczko w oddali krówka coś muczy spoziera tęsknie na byka chociaż ma oczy maślane nie czuje nawet płomyka raptownie jestem zdziwiony stałaś się mało widoczna cholera czegoś brakuje wyciekła mi gałka oczna z rozpaczy pot cię zalewa zwęglone serduszko ci trzaska zerkłem i wiem już dlaczego odpadła mi kiełbaska zaiste to problem palący wrócimy znowu w tygodniu gdyż dwie pieczenie jest taniej usmażyć na jednym ogniu gospodarz cierpliwie obracał takie są prawdy faktyczne fajnie w urlopie odwiedzić gospodarstwo agroturystyczne
  3. jestem klatką wyjść warto szanse marne chociaż drzwi otwarte
  4. Powiedz mi… długo mam jeszcze błądzić po rozdrożach dróg, szukając tej jednej, ponad wszystko właściwej, prowadzącej do kryształowej komnaty. A może pofrunąć pod nieboskłon nieba. Wtopić w bezchmurne szaleństwo. Przeistoczyć ciało w błękitną cząstką farby. Rzucić na wiecznie drgający obraz kwadratowych kół. Przecież już tyle razy szukałem najsłabszego ogniwa. Stalowy łańcuch, cały czas wisi na mojej szyi. Otula zimnym gładkim ściskaniem. Jak mam zatem odnaleźć to najbardziej słabe, skoro jestem istotną cząstką całego zamieszania, a zwierciadło już dawno rozbite. A gdyby tak poszybować w głąb umysłu. Poznać kwitnące kwiaty własnych myśli. Postarać się wzlecieć pod samo sklepienie sensu istnienia. Doznań i odczuć. Pojąć nazwy wszystkich różnorodnych drzew. Wyodrębnić gatunki. Poznać sens wyrastania ku niebu. Aż w końcu zgłębić i zrozumieć: tajemnicę lasu. O nie. To nie takie proste. Ogrodzenie jest piekielnie wysokie. Zbudowane ze skalpeli i brzytew. Sięga poza horyzont postrzegania i wytęsknionych zdarzeń. Na krawędziach przeistoczenia płoną tajemnice. Widzę pomarańczową łunę. Zaprasza do siebie. Boję się podchodzić bliżej. Nie potrafię zgłębić aż takiego żaru. Macki lęku zagradzają drogę. Suną w moją stronę. Otaczają i zamykają w uścisku, który dławi i wyciska odwagę. A nawet gdyby zaryzykować, to w końcu zawładną mną moje blizny. To już nie będę ja. Stanę się jedną wielką raną. Co z tego, że wiele zrozumiem, skoro ciało będzie zgliszczami opakowania lub kupką gorącego popiołu, nieprzydatne dla innych ludzi. A gdyby zostać strumyczkiem. Początkiem rzeki. Póki co błądzę po suchych zwiędłych liściach. Skrzypią i trzeszczą pod stopami, jak wyschnięte kokony zasuszonych, aczkolwiek zimnych jak lód, poczwarek. Cały czas podążam w kierunku urwiska oblodzonego płaskowyżu. Widzę krawędź, lecz jeszcze nie wiem, co jest poza. Czy będę spadać, stukając o wystające skały, czy pofrunę na drugą stronę uśpionego snu. A może dotrwam do dna. Jeżeli nie będzie wystających szpikulców, to dostanę ostatnią możliwość odbicia. W przeciwnym wypadku, utknę jak ten motyl w gablocie, nadziany na szansę, którą kiedyś przegapił. Dostrzegam wokół dziwne zjawisko. Drzewa zawiązują supełki. Ale tylko niektóre. Mają prawdziwy problem ze swoją koroną. Im większa, tym gorzej. Nie mogą jej przecisnąć przez mały otwór, wytworzony przez kółeczko stworzone przez pień. Mam nieodparte wrażenie, że te co nie podołają, zmarnieją i umrą, mimo dostatku potrzebnej wody. Przytłacza mnie czubek własnej korony i cała reszta. Bardzo. Właśnie zaczyna padać. Wiele liści przygniata stado spadających cząstek. Jedne dziurawią żyłkową powierzchnie, a po innych wilgotność orzeźwiająco spływa. Mała biedronka startuje z zielonego pasemka, rozbryzgując skrzydełkami kropelkę wody. Ma jednak pecha. Płonie w oślepiających promieniach słońca. Myślała, że tam gdzie jasność to musi być szczęście. A tu figa z makiem albo nawet tego nie ma. Żadnych reguł. Jaskrawe światło bywa gorsze niż mrok. Przebija powieki, gdy zupełnie niespodziewanie, człowieka dopada jak płonąca bestia z wrzącą krwią. Wlatuje do gardła świadomości, podświadomości, wypalając wiele na swojej drodze. Gdyby można było wypluć chociaż trochę: lepkiej gorącej mazi. Dławiącego skrawka własnego: ego. Pozbyć się kolczastych ziarenek przeistoczonej opacznie egzystencji. Szybuję nad morzem. Gładkim, nienaruszonym. Nagle w niektórych miejscach woda zamarza. Tworzą się kwadraty i koła o równych polach. Wiem, że to niemożliwe. Z nieba zwisa wstęga liczba: Pi. Jej koniec omiata mi twarz. Spoglądam w dół. Dostrzegam drugą stronę planety i podeszwy chodzących ludzi. Z zielonkawej toni wyrastają grube łodygi morskich kwiatów. A na każdym z nich przyczajony rekin. Ludzkie szczątki wystają mu z pyska. To nawet ciekawie by wyglądało, gdyby nie to, że nie mogę wzlecieć wyżej ani się zatrzymać. Kawałek po kawałku podgryzają moje fruwające niby ciało. Siedzą przyczajone między białymi płatkami ogromnych kwiatów. Jak jakieś zmutowane szare pszczoły. Coraz bardziej mnie ubywa. Nie czuję już bólu. Został czysty umysł. Tego mi nie zjedzą. Nigdy! Przenigdy! Za mało krwisty i pożywny. Nawet dla takich bestii. Nagle morze znika. Idę po zielonym promieniu nad głęboką przepaścią. Widzę ogromną kołyskę. Słyszę głośne chlupotanie i szum. To krew przelewa się przez brzegi. Cienkie pasemka czerwoności, znikają na dole we mgle. Z wnętrza łóżeczka wystaje czarny sztylet, z postrzępionymi kawałkami początków kwiatów. Są różowe. Kolor stanowi wypadkową dwóch istotnych barw. Przylepione do ostrza, mimo wszystko pragną uciec, by dalej rosnąć. Nic z tego. Ostrze jest przeszkodą nie do przejścia. Nie zaglądam do środka. Pod prześwitującą drogą przelatuje zielonkawa kukułka. Płynę nad pustynią. Widzę w dole własne ślady. Czyżbym kiedyś tu był? Na tym prawie pustkowiu, gdzie tylko piasek jest panem i władcą samego siebie. No… może nie do końca. Kolce kaktusa wciskają swe ostrza do czeluści brzucha. Żeby chociaż miały tępe końcówki. Albo lepiej nie. Wchodziły by wolno i dłużej by trwała ułuda cierpienia. A właściwie jaka to różnica? Rzeczywistość czy halucynacja. Tak samo boli. Piasek wlatuje w oczy pod sklepienie powiek. Rani przy zamykaniu i otwieraniu. Małe kuleczki skrzypią boleśnie, między okiem a skórą. Och, żeby tak nie mieć tych zasłonek na wiercących się gałkach. Co za głupoty przychodzą mi do głowy. To chyba od słońca. Pot zalewa oczy. Dostrzegam drgające powietrze. Widzę jezioro, ale tylko widzę. Tak naprawdę go nie ma. Jest owszem, ale w moim umyślę. A stamtąd się nie napiję. Dostrzegam szklankę pełną wody. Biorę do ręki. Dokładam do spieczonych ust. Przechylam. Powstająca dziura otwiera dno. Ożywcza ciecz płynie pod górę w odwrotnym kierunku. Wylatuje na zewnątrz i wsiąka w piasek. Stoję na powierzchni nieokreślonej. Podchodzi do mnie stwór, o tożsamym wyglądzie. Czyli nijakim. Jest duży i ma wiele zębów. Mówi do mnie proste, lecz znamienne słowa: – Człowieku! Ty pomyśl… – Cały czas myślę… – … że za chwilę ciebie zjem. – A czemu? – Żebyś zrozumiał. Nie zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Jestem między wielkimi zębami. Reszta wystaje z tyłu. Coraz bardziej mnie połyka. Kości trzeszczą i cały trzeszczę. Nie odczuwam bólu, ale mam wrażenie zgniatania. I słusznie! Wsuwa mnie głębiej i głębiej. Widzę po bokach różnorodną krainę wnętrzności. Czuję ich pulsowanie. Przesuwają się po mnie, jak oślizgłe pijawki. Jestem rozdrabniany na różnorodne cząstki. Nagle jestem na zewnątrz. Mój umysł stoi na czymś w rodzaju pola. Wokół jak okiem sięgnąć biegają tysiące mnie. Tyle że: małych. Mniejszych od krasnoludków. Niczym bliźniacze obrazki, w kawałeczkach potrzaskanego lustra, które sam kiedyś rozbiłem. Słyszę głos z tyłu. Obracam się. Widzę tego samego stwora. Słowa znowu są dziwne. – Jeden z nich, to ty. Musisz go znaleźć. Wtedy się powiększy. W takie małe ciało, nie pomieścisz wszystkich: radości, smutków, wspomnień, cierpień i tym podobne. A nawet gdyby, to przebiją skórę, by wystawać po bokach. – Przecież one są dokładnie takie same. Skąd będę wiedział, że to: ja. Durnia ze mnie robisz? – Raczej pragnę ocalić. Popatruj dokładnie. Będziesz wiedział. Po tych słowach po prostu znika. Nagle widzę jednego z nich. Stoi oparty o drzewo. Pod spodem trójkątny prześwit. A zatem sztywny. Podpływam bliżej. Także zimny. Wiem, że kiedyś muszę umrzeć. A zatem to jestem ja. Zwiększa swoją wielkość. Gdy ma rozmiar człowieka, wlatuję w jego ciało. Jakieś inne, obce ale z pewnością: moje. Leżę w ożywczej trumnie. Takie mam odczucie. Czuję zapach lasu. Krawędzie umykają do góry. Słyszę szelest poduszki. Ociera się o świeże drewno ścian. Coraz głębiej i głębiej. Szybciej i szybciej. Nie odczuwam lęku. Raczej ciekawość. Teraz leżę plecami do góry. To co widzę na dole, nie da się określić słowami. Wtem pode mną dostrzegam cień. Do uszu dobiega: dziwny głuchy odgłos. Jakaś siła zamyka nade mną wieko. Ciemność zapada bardzo szybko. Nagle jestem gdzie indziej. Zdążyłem uciec, lub raczej: to coś mi pozwoliło. Widzę znowu ten sam cień. Ale jego źródło, zostawiłem w tamtym świecie. Skrawki ciemności krążą jakiś czas między drzewami, by po chwili zniknąć. Co za piękny sad. Powietrze pachnie słodkimi owocami. Pomarańcze, śliwki, jabłka i banany tańcują przed oczami, niczym tancerki na łąkowej scenie. Upleciona z porannej mgły, oświetlonej poświatą w kształcie pięciolinii i dźwięcznych nut, sama w sobie jest dziełem sztuki. Pszczoły w kolorowych sukienkach, nakładają łyżeczkami wyrzeźbionymi z wosku, odrobinki miodu, do kryształowych kubeczków wyżłobionych w mroźnych sopelkach. Jak to możliwe, że tak tu piękne. Na gałązkach kwitną kolibry. Malutkie i różnokolorowe. Dopiero są małymi pąkami. Wiatraczki wirują na ich maciupeńkich grzbietach. Niektóre już teraz startują z gałązek i wzlatują jak miniaturowe helikoptery. Strumyczek przezroczysty tak bardzo, że widać przez niego myśli ryb, unosi swoją rześką wstęgę, ukośnie do zielonej falującej trawy. Jak srebrzysty wąż wije się na wszystkie strony, opłukując drzewa i mnie z niepotrzebnego brudu. Koi rany. Owija migoczącym światem. Bystre rybki ocierają się o ciało. Jestem wewnątrz, lecz mogę oddychać. Nawet lepiej niż powietrzem. Słyszę skowronka. Siedzi na wysokiej wzniesionej fali. Dosięga śpiewem błękitu nieba. Kapią stamtąd: odrobinki słodkiego do nieprzytomności: piołunu. Za następną stroną horyzontu, widzę kolejną. Pod sklepieniem umysłu, szybują przezroczyste ćmy, pytań i zwątpień. Żeby tylko nie przylgnęły wygodnie do światła, zapominając o zgłębiania istoty i sensu, działania lampy.
  5. klucz pewny swego świętość w sobie mam i czas czeka mnie życie cudne przekręcił się w czarnej dziurce * polerował drewno zostały drzazgi z nazwy był ścierny naprawdę gładki * ściana ma dylemat tynkiem trwożna wiecznie miłować gwóźdź czy młotka w obrazka kontekście
  6. Trochę inna wersja dawnego tekstu. Była owiązana białą kokardką, a na ozdobnym kartoniku, widniało słowo: przepraszam. Po wejściu do mieszkania, oprócz ciała w dwóch częściach, zauważono na stole porozrywaną doszczętnie piłkę. * ~ Aż tak by się zmienił? ~ Albo nie chce nam przeszkadzać. ~ Coś go nie słuchać ostatnio. Może wyjechał. ~ Wiesz... my to już starzy. Nie mamy zbyt wiele czasu na poprawę. Ale on. ~ Było by miło. Nawet placek dzisiaj kupiłam. Miałam przeczucie, że coś się wydarzy ważnego. ~ Mówisz? Tylko patrzeć, jak zapuka do drzwi. ~ Nigdy nie wiadomo. Jest młody. Wiele życia przed nim. ~ Jakoś w to nie wierzę. ~ No tak. Może teraz się zmieni. Na lepsze. ~ Sam wiesz, ile razy żeśmy go błagali, żeby chociaż w nocy, nie walił piłką o podłogę. ~ Tylko raz, czy dwa. ~ Słyszałeś? Coś stuknęło o sufit. * Obudził się tylko po to, żeby umrzeć. Gdy go wyrwał ze snu dźwięk dzwonka, zepchnął budzik ze stołu i spał dalej. Niestety. Planował właśnie dziś, zejść do nich, by im coś powiedzieć. Położył na stole i nastawił budzenie. Sąsiedzi, mieszkający piętro niżej, mieli wrócić o tej godzinie z miasta. Czas minął. Ślizgnęła się na kałuży i znieruchomiała przy ścianie, obok nietykającego zegarka. Obraz ten kołował w mózgu, gdy jego odcięta głowa leciała na podłogę, w kojącym szumie czerwonej fontanny. Ostatnim widokiem, który ujrzał w swoim życiu, był oślepiający, wcale nie łagodny, blask srebrnego ostrza. ~ Wiem, wiem, ale... ~ Obejrzyj po raz ostatni swój pokój. Pomyśl o przeszłości, że nie znałeś dnia, ani godziny. ~ Przecież próbowałem. ~ Drzwi do tego świata, zostaną zamknięte za tobą, a ty zostaniesz na zewnątrz zupełnie sam. Nie ma żadnego: ale. Bez możliwości powrotu. Twoje gdybanie, co mogłem lepiej, inaczej, już nic nie pomoże. Co dalej będzie... no cóż. Tego nie wiem. Stamtąd już nie naprawisz tego, co tu nabroiłeś. ~ Ale… ~ Ja tu tylko sprzątam. Nic więcej nie wiem. Tak na mój rozum, coś mi się widzi, że układałeś te twoje szczęśliwe puzzle, nie bacząc na to, jaki obraz tworzysz dla innych, po drugiej stronie układanki. ~ Ale dlaczego? ~ Nic nie masz przed sobą. Tylko mnie! ~ Wiem kim jesteś. Banalnym widokiem. Mam jeszcze tyle życia przed sobą! To niesprawiedliwe. Nie masz prawa tego robić. To nie może spotkać właśnie mnie. Dlaczego kogoś innego nie zabierzesz? Nie wierzę, że tu stoisz. ~ Właśnie! Zgodnie z twoim. Po trupach do celu. ~ Jak to czas umierać? Czy ciebie normalnie pogięło? Właśnie teraz, kiedy jestem taki szczęśliwy i taki młody? Gdy wszystko przebiega zgodnie z moim planem. Oczywiście chciał wstać, ale nie mógł. ~ Może trochę przesadziłam, ale cóż... czas umierać. Wyniosą ciebie dopiero wtedy, gdy zwłoki zaczną cuchnąć, a twój smród, który wlókł się za tobą i był zakałą dla innym, zacznie gęsto wyciekać przez szpary na korytarz. Nawet nie próbuj. Tyle razy miałeś szanse w życiu, żeby wstać i spojrzeć na to co wyprawiasz, z tak zwanej: szerszej perspektywy. Już nigdy nie wstaniesz z tego krzesła. Sytuacja uległa gwałtownej zmianie, gdy zwidy przemówiły. Tym bardziej, że był człowiekiem myślącym przeważnie o sobie, a zatem jakiekolwiek: poza, nie przykuwało specjalnie jego uwagi. Aczkolwiek przypuszczał, że to tylko halucynki niezupełnie rozbudzonego umysłu. Może jedynie nieco zdenerwowały swoją banalnością. Widok, który ujrzał po podniesieniu żaluzji szeleszczących na gałkach ocznych, nie wyprowadził aż tak bardzo z równowagi, zapętlonego umysłu. Zdrzemnął się w swoim pokoju na własnym krześle. Jak codziennie zazwyczaj bywa, znowu kolejny wieczór. A po nim słoneczko zaświeci wesoło. Czy nie dla wszystkich?
  7. WiechuJK↔Dzięki za zrymowaną w końcu odpowiedź. Tak powiem?:~) Pozdrawiam:))
  8. Gosława↔Dzięki:)↔W jakiś innych sensach, to mnie czasami też?:)↔Pozdrawiam:)
  9. chciały pognieść banany jabłka a z biednej gruszki zrobiły klapsa
  10. Dawny tekst, trochę zmieniony ------------------------------ W naszej wiosce umarł Dziadek. Ubaw był po pachy. Jestem jego ostatnim żyjącym wnukiem z całej naszej rodziny. Dziadek przeżył wszystkich, bo jak mawiał: „Postanowiłem długo żyć. A kto mi zabroni?” Miał wielkie poczucie humoru. Aż czasami: denerwujące. Nasza famuła była do tego przyzwyczajona, ale sąsiedzi to już niekoniecznie. Czasami tylko stali i kiwali głowami na boki. Bo gdyby w przód i w tył, to by oznaczało, że są temu radzi. Aczkolwiek Dziadek był ogólnie istotą na wskroś lubianą (bez względu na to, jak rozumieć słowo „wskroś”). Bardzo wszystkim pomagał. Nawet czasami tak nachalnie, że niektórzy przed nim uciekali, lecz nie złośliwie, tylko dla ogólnej wesołości i bezpieczeństwa ego. Z tym przeżyciem: wszystkich, to trochę przesadziłem. Mieszkam z rodzicami, a z nami mieszkał wspomniany tutaj. Wielu naszych rozjechało się po świecie. Szczerze mówiąc, to żeśmy ich nie zawiadomili o zejściu Dziadka, bo gdyby wszyscy przyjechali, to by mogło w wiosce miejsca zabraknąć. A gdyby jeszcze zaczęli wspominać co Dziadek wyprawiał, to ino wstyd przed nowymi naleciałościami, co w naszej wiosce mieszkają od niedawna i wszystkich dziadkowych wyczynów nie zaznali. Chociaż teraz po pogrzebie, trochę żałujemy. Mogli przyjechać. Byłoby jednak radośniej. Dziadek mimo że nawijał głupoty, stąpał twardo po ziemi. Od jakiegoś czasu, wydawał nam co jakiś czas dyrektywy, jak to ma być po jego śmierci. Ja, będąc skrupulatnym i kochającym dziadka wnukiem, skrzętnie ostatnie wole zapisywałem w małym zielonym notesiku. No i stało się. Dziadek kopnął w kalendarz, że aż spadł. Dosłownie, gdyż miał drgawkę przedśmiertną. Później, to już tylko plamy. Musiałem ponownie do notesika zajrzeć, ale nie po to niestety, żeby zapisać kolejne życzenie – bo dyktować nie miał kto – tylko żebyśmy mogli w miarę możności, wypełnić dziadkowe zalecenia. Szczerze przyznam, że wszystko skrzętnie zapisywałem, ale do tego za bardzo nie wracałem. Moim rodzice zresztą też. A zatem w pewnym sensie, byliśmy nie tyle zaskoczeni, co raczej… przerażeni wesoło. Dyrektywa nr – 1 Z całą stanowczością żądam, żeby mój doczesny wizerunek, został w połowie skremowany, a w połowie nie. I tu powstał problem. Jak z tego wybrnąć. Niby na wesoło, ale jednak… zagrycha. Rodzice podumali i kazali iść do wioskowej sąsiadki, która nie jest ciekawa świata, nikogo nie obserwuje, nie podsłuchuje, a wszystko przypadkowo, nie z własnej winy, rzecz jasna, wie. A zatem poszedłem. – Droga sąsiadko, widzisz co tu stoi? – Chyba nie… ano widzę. – Reszty nie czytaj, tylko skup się na jednym. – Skupiona jam. – No i… – Wolę zmarłego należy wypełnić, bo inaczej będzie kusił, jako żyw. – Jak to wypełnić!!! Sąsiadko! Czy ciebie do cna porąbało? Ok. Świetnie. Dajemy Dziadka na krajzegę, bzyt bzyt, krew siku sik, kości zgrzyt zgrzyt i wola spełniona. Połówkę palimy, a drugą cyk mlask, do trumienki na jaśka. Sąsiadko jesteś genialna. Że też o tym wcześniej nie pomyślałem. – Uspokój się. Są dwa wyjścia. Dziadek napisał: mój doczesny wizerunek. Nie napisał: ciało… rozumiesz? – Nie. – Czyli wystarczy jego zdjęcie przeciąć na pół, połowę spalić... a drugą nie. – Jest pewien problem. Nie mamy żadnej fotki Dziadka. Nie kazał i już. Nigdy!!! – Czyli zastosujemy drugie wyjście. Biegnij jak stoisz, kupić krem. Tylko dużo. Dziadek nie był cienkim fircykiem. Połowę się skremuje, a drugą nie. – A którą lepiej pokremować? – Też pytanie! Od pępka w górę rzecz jasna. Chyba nie chcecie Dziadkowi miętosić wszystkiego? Dyrektywa nr – 2 Z całą mocą żądam, żeby na moim pogrzebie śpiewały wszystkie ptaszki. Kolejny problem. Ptaszki w klatkach, czy wszystkie co będą fruwać lub siedzieć na cmentarzu w czasie pogrzebu. Tylko jak je zmusić żeby śpiewały… i właśnie o tym czasie? Ziarenkami? A może wołać: taś, taś, taś. To się kaczki durne zlecą. A po co? Skoro śpiewać nie potrafią, to tylko miejsca będą niepotrzebnie zajmować. Tu swoją pomoc okazała matka. Napadła ją nagła myśl, że w naszej wiosce mieszka znana nam rodzina o nazwisku, które nam pomoże rozwiązać śpiewający problem. Poszedłem tam. Dzwonię do drzwi. Otwiera mi stary Ptaszek. Pytam się grzecznie: – Kochani moi, zaśpiewacie na pogrzebie mojego Dziadka? – Że co? - odćwierknął – Pozwól sąsiedzie, że wytłumaczę. – Dobrze by było – nastroszył piórka. – O tuż mój świętej pamięci... – … doprawdy świętej? – … Dziadek, niech spoczywa w pokoju… – … byle nie w naszym. – Oczywiście... zażyczył sobie, żeby na jego pogrzebie zaśpiewały wszystkie ptaszki. Rozumie pan? – No… aha… coś mi świta. My ptaszki… a jak tu zmusić takie fruwające do śpiewu. Lepiej sąsiadom z wioski kupry zawracać! Tak?! – Nie! To znaczy: tak. Proszę nam pomóc. To ostatnia wola nieboszczyka. To znaczy jedna z wielu. – No dobra… i o czym mamy śpiewać. Chyba nie o jego... – Nie ważne. Możecie coś mruczeć pod dziobami… to znaczy: nosami. – Chyba na drzewach nie każesz nam siedzieć? – Tam nie ma drzew. – To mamy stać? Nasza babcia nie domaga. Może nie uśpiewać na stojąco. – Ojejku! Zrobicie z rąk gniazdko i babcia między wami usiądzie jak małe pisklątko. – Ładne pisklątko. Chyba pterodaktyla. Waży osiemdziesiąt kilogramów. – Poprzestaniecie na jednej zwrotce. Tyle podołacie. – Fakt. Nie pomyślałem. Tylko jest problem. Córka wyjechała. Nie będą śpiewać wszystkie ptaszki. A poza tym babcia jest przygłucha i może fałszować… chwila, znam jednego Orła. Mój kumpel. Powiem, żeby się przyłączył. –Przecież orły nie śpiewają. – Ten będzie musiał. Ma wobec mnie zobowiązania. Mam nadzieje, że babcia wszystkich nie wystraszy i nie uciekną. – Dziadek nie ucieknie. To najważniejsze. Wysłucha do końca. Dyrektywa nr – 3 Chyba w pełni władz umysłowych, bom samokrytyczny, oświadczam, iż pragnę być pochowany w żółtym ubraniu cicikowatym, z nutkami obrazu łąki. Bardzo romantyczny problem nam Dziadek zadał. Pierwsze co się nam nasunęło, to kupić żółty koc cicikowaty i nim Dziadka owinąć. Ale żeśmy wiedzieli, że nie o to tu biega. Dziadek miał artystyczną duszę. Nawet ze sztucznej szczęki babci wystrugał: słonika na szczęście, nie co innego. Myśleliśmy dość długo, o co z tą łąką chodzi. Tym razem ojciec okazał się pomocny, aczkolwiek nie z własnej winy. Przytargał na bucie żółtego mlecza. Jakby nas olśniło! Cały dzień żeśmy Dziadka obklejali. Kilka tubek kleju na to poszło. Co prawda pod spodem kwiatków nie było, bo nie chcieliśmy go z trumny wyciągać, ale ubranko wyglądało świetnie. Żółte, mięciutkie, takie cicikowate podczas głaskania i z nutkami obrazu łąki. Dyrektywa nr – 4 Tylko pamiętajcie! Z trumny ma wystawać kawałek mnie!! Z tym to już Dziadek przesadził. Niby zabawne, gdyby sobie wyobrazić jak nóżka lub rączka wystaje z niedomkniętej trumny… ale bardzo niepraktyczne i nie higieniczne. Ale cóż...musieliśmy jakoś temu podołać. Dumaliśmy dobrą godzinę, aż w końcu przyszło nam na myśl, że może Dziadek wykombinował sobie: przesłanie metaforyczne. Poeta też z niego był. Napisał nawet: sonet, ale zgubił kartkę na obejściu i koza poezje zjadła. Chodziła później jakby bardziej zamyślona, ale wydoić się już nie dała. To było dla niej zbyt przyziemne. Myślała o błękitnych barankach. Przepraszam, tup tup, odbiegłem od tematu. Z czym Dziadek był bardzo związany? To zapewne miał na myśli. Na pewno z babcią, którą kochał bardziej niż swoją fajkę. Nawet jak wlazła do dzwonu. To znaczy babcia, nie fajka. Ale ona już nie żyje dwadzieścia lat. Ojciec zasugerował, że może byśmy babcie odkopali i piszczel z jej ręki, wdusili w szparę między leżankę a wieko. Uznałem, że to głupi pomysł. Matka też mnie poparła. Niedomknięta trumna by głupio wyglądała z wystającą kością… i to jeszcze nie Dziadka. Mógłby ktoś pomyśleć, że to ręka kochanki, której mu ten cybuch trzymała, by zapłonął. Wtedy z kolei matka przypomniała sobie ... właśnie o fajce. Wywierciliśmy dziurkę w trumnie i żeśmy ją do połowy wcisnęli. Nie matkę, tylko fajkę. Trumna z wystającą fajką nikogo nie dziwiła, gdyż Dziadek i ów zacny dodatek, to byli jak papużki nierozłączki. Dyrektywa nr – 5 Cały mój majątek proszę rozdać biednym. No cóż. Biedni pozostali biednymi, bo jedynym majątkiem Dziadka była: fajka. A ona leżała w grobie. A poza tym i tak byłby problem, jak rozdzielić jedną fajkę pomiędzy wszystkich biednych. Mogli by się nawet pokłócić, kto dostanie zawartość cybucha, a kto resztę z możliwym namiętnym zapachem. Pocieszeniem dla nas był fakt, że Dziadek miał chociaż dobre chęci, którymi piekła nie wybrukowano. Było więcej dyrektyw, ale przytoczyłem jedynie te, co się nadawały do druku. Te normalne. * Spotkałem sąsiadkę. Rzecze do mnie: – No wiesz młodzieńcze, ja tam nikogo nie obserwuje i ciekawa nie jestem, ale jakoś nie często na cmentarz chodzicie. To oczywiście nie moja sprawa… – A wiesz sąsiadko co Dziadek napisał w trzynastej dyrektywie? – Nie jestem ciekawska, ale skoro mnie zmuszasz do wysłuchania. Dyrektywa nr – 13 Nie zawracajcie mi często dupy na cmentarzu. Jest moim życzeniem, żeby moje opakowanie spokojnie się rozkładało. Bez większych zakłóceń. Dbajcie o żywych. Ja już będę gdzie jestem. * Podobno sąsiadka wie, gdzie Dziadek jest, ale nie chce nam powiedzieć. Inna sąsiadka zdradziła nam w sekrecie, że naszą sąsiadkę Dziadek nawiedził we śnie. Powiedział jej, że jeżeli nam słówko piśnie na ten temat, to zupełnie straci zainteresowanie tym, co się dzieje w naszej wiosce, Nic dziwnego, że milczy jak grób.
  11. skakał bez uszczerbku ze szczebla najwyższego by laury spływały do niego aż kiedyś złamał nogę i przestał być... bogiem
  12. Dekaos Dondi

    Decyzja

    Marek.zak1↔Dzięki:)↔No tak. Słusznie prawisz. Aczkolwiek o wysokości spadu, w tekście nie stoi?:))↔Pozdrawiam:)
  13. Dared↔Dzięki:)↔Czasami mnie takie jakieś coś, napadnie:))↔Pozdrawiam:)
  14. dzisiaj wciąż płoniesz w ciszy piosenko lecz jeszcze dźwięczą nutki popiołu zrodzisz się śpiewem w brzmienie zaklętą klucz wiolinowy w tę nockę ciemną zalśnił krzyżykiem pragnąc cię wspomóc choć ciągle płoniesz w ciszy piosenko skowronek wiosnę śpiewa ci piękną o pięciolinii o twoim domu kiedyś powrócisz w brzmienie zaklętą żółtą błękitną ścieżką choć ciężko pod niebem cieni lecz z wiarą znowu choć nadal płoniesz w ciszy piosenko słyszysz nie gaśnie śpiewną jutrzenką nuci o brzasku bo znów ma komu płaczesz ze szczęścia w brzmienie zaklętą kołysz świetliku tak wróżki szepczą kiedy spokojnie śni o muzyce ciepłe ognisko nie budź się prędko ze snu gdzie tańczysz w brzmienie zaklętą
  15. Dekaos Dondi

    Decyzja

    W oknie widzę go. Coś wrzeszczy. Macha ręką. Przewiduję to. Skoczyć się wybiera. Dlatego puentą, jest materac.
  16. Mówiono na nich: nasiona klonu, gdyż zrośnięci bokami głów, przypominali owe. Konserwatywna społeczność osady mająca ustalone poglądy, nie szczędziła im przykrości, zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Kiedyś późnym popołudniem doznali przedziwnej wizji. Na tle nieba spostrzegli wirujący, żółtawy obiekt. Wystająca srebrzysta długość, odbijała pomarańczowe światło. Usłyszeli pytanie: –– Widzicie ten piękny klon? –– Tak. –– Pragnie być ścięty, żebym i was mogła rozdzielić. Chcecie tego? * Czują tylko lekkie łaskotanie miłosiernej piły mechanicznej, choć krew tryska obficie. Rany zabliźniają się momentalnie. –– Nie żal ci klonu? –– Żal? O kant dupy go rozbić. To tylko głupie drzewo. Ważne, że jesteśmy rozdzieleni. –– Niezupełnie. Raczej złączeni czymś innym.
  17. GrumpyElf↔Dzięki:)↔Zatem miło mi, skoro jeno "napsocił" a nie np:↔poturbował?:) Pozdrawiam:))
  18. –– ... –– ... –– ... –– ... –– ... –– ... –– ... –– ... –– ... –– ...
  19. Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki za→"Witam" i "jestem na tak"↔Pozdrawiam:))
  20. Dared↔Dzięki:)↔Możliwe, że kładka by się zdała, ale bez niej, bardziej... niejednoznacznie, w pewnym sensie jest:))↔Jak kto zrozumie:)↔Pozdrawiam:)
  21. rulonik naleśnika nafaszerowany pożądaniem z domieszką żyletek miłością ostrą jak chili przecinasz głodnym wzrokiem smażone gałki oczne na skwierczącym tłuszczu wzajemnej fascynacji kolorowe baloniki niektóre mokre strzępki pogryzione zepsutymi zębami buszują w cierniach słonecznych zbóż wyobraźni muskanych tęsknotą drapieżnych kubków smakowych dozują chwile oczekiwania wycinają w mózgu krwawe bruzdy zawładną podniebieniem subtelnym aromatem kawy pulsującym masełkiem na skwierczącej skórce dłoni zamglone powiewem eterycznych skrzydełek baniek mydlanych na wrzących wilgotnych ustach
  22. spadałem nadal spadam właśnie spadochron czy zdążę halo tu ziemia otwieram
  23. Violetta↔Dzięki:)↔Skoro twierdzisz, że urocze jest, to wierzę też:))↔Pozdrawiam:) * Daredzie↔Dzięki za szczerość:)↔Hmm... gdyby nie było pierwszej, to by nie było drugiej. Jak to w życiu bywa. Różne kolejności bywają. Czasami trza przełknąć "gorzką pigułkę" by cieszyć się chcianą:))↔Pozdrawiam:)
  24. och ty mój rzepaku co tak żółcisz pola jam płaczącą wierzbą gdyż nie będę twoja ilość wszak przytłacza wszędzie szukam ciebie tym samym kolorem zacałuniasz ziemię tam na horyzoncie masz na łanach błękit barwy dwie malujesz aleś bardziej piękny ~ szła dzieweczka miedzą zajączek napomknął drzewo przygnębione chociaż świeci słonko pomyślała przeto do domku pobiegła w paluszki capnęła pomogę jest pewna miłość wytęskniona ciemnym wydrążeniem witki nadal wiszą lecz uschniętych wiele chlusnęła z rozmachem w wierzbową niedolę zamiast łez migocze rzepakowy olej
  25. Właśnie w tej chwili dostałem: głupawki. W związku z tym, postanawiam pomaszerować na miasto, by zadawać ludziom głupie pytania i patrzeć, jak zareagują. Myślę sobie, kielcząc się do lustra, że to może być fajna zabawa. Taki swoisty: test psychologiczny. Tylko muszę być poważny a chichrać się w duchu. Stoję na chodniku. Idzie jakaś staruszka. Tak ledwo ledwo, z laski na nogę. Gdy przechodzi obok mnie, mówię wesoło: – Mam pytanie. Czy jest pani płodna? – Nie, nie, młodzieńcze. Nie jestem głodna. Ale bardzo dziękuję za troskę. Weź karmelka. Świeżo kupiłam. – Bardzo dziękuję, ale nie mogę. Stanie mi w gardle a pani mnie wsadzi do trumny. – Nie bądź taki dumny młodzieńcze. Mam dosyć. Ady weź. Muszę ją czymś zdenerwować. Zaczyna byś mniej radośnie. – Pani jest brzydka jak straszna noc. – Niepotrzebny mi koc. Jeszcze spać nie idę. Pójdę już, bo pan wariat, tak? Stara jestem, ale rozum mam nie tam, gdzie pan. Żegnam. Pierwsze koty za płoty Podchodzę do eleganckiego pana w garniturze. – Mogę o coś zapytać? – Owszem. – Dlaczego pan trzyma ręce w kieszeniach i gwiżdże na całą ulicę? – Pan choryś? Piątą zgubiłeś? Znikły fałdki pod kością czaszki? – Nie. Poważnie pytam. – Poważnie? Nie mam rąk w kieszeniach i nie gwiżdżę. A teraz żegnam. – To dlaczego ludzie zatykają uszy. Nie dosyć, że pan kulki w portkach głośno przerzucasz, to jeszcze dodatkowo hałasujesz po nocach. – Proszę mnie puścić i nie gadać głupot. – Niech pan nie odchodzi. Poczekajmy na następnych. Fajnie może być. Ojej. Idzie kolejny starszy pan. Na samych szanowanych trafiam. Spiesznie zagaduję, żeby mi ten pierwszy, z nudów nie zwiał. – Spójrz pan na tego. Jak świetnie ubrany. A pan co? Bieda z nędzą. Pan mu tego garnituru zazdrościsz. Widzę błysk w pana oczach. – Chce pan w pysk? Nie rozumiem, o co biega. To jakiś test? Wypuścili czuba, żeby się racjonalizował na ulicy. – Pan o mnie mówi? – Nie. O bałwanie ze śniegu. Też ma luzy między kryształkami. – Panie, ten pan wszystkich zaczepia i obraża. Trzeba mu przywalić zamrożoną Królewną Śnieżką. Podbiega mała dziewczynka i drze się wesoło: – Babciu! Chodź szybko. Jakieś dziadki się kłócą. – Nie jestem żaden dziadek. Mam dopiero czterdzieści lat. Chociaż teraz już jestem starszy... cholera... i znowu... i znowu... i Podchodzi następny facet. Taki zupełnie wesoły. – Co tu za zbiegowisko. Mogę się przyłączyć? – Chyba jak dupa do psiego ogona. – Nie jestem psem. Wypraszam sobie. – To czemu pan szczekasz jak kot w rui? – To czemu tamten się jąka. – On się nie jąka, tylko starzeje. Na chwilę mogę dojść do swoich słów: – Tamta pani co idzie, ma czułki na głowie. To chyba jakaś Ufolica. Podchodzi babcia dziewczynki. – Co tu się wyprawia. Za moich czasów, młodzież była spokojniejsza. – Jaka z nich młodzież? Stare dziady bisurmanią! – Nie jestem stary dziad. Jam kwitnący kwiat. Zaśpiewam wam piosenkę: mam trzydzieści lat i parę sięgam brodą ponad barek – Proszę nie pić wódy na ulicy. Jam władza tutejsza. – Spadaj pan. Nic złego nie robimy w tej chwili. – Zakłócacie porządek publiczny. Na dodatek w przypadkowym gronie. – A pan co? Winogrono pędzisz? Ciekawe na co? Nadchodzi kolejny. – Ojej. Ale siupy. Coś wam powiem. Gołe baby w cukierni widziałem. Takie pomalowane i wyrośnięte. Aż miałem apetyt. – Pan sobie stań pod iluminacją świąteczną, to pana oświeci. Jestem cukiernikiem. Wypraszam sobie. – Panie, pan se kup okna z widokiem na przyszłość. Coś marnie pan wyglądasz. Sytuacja mnie przerasta. To ja miałem zadawać, pełne kultury pytania, a tu co... targ na mieście. – A ja ostatnio otwarłem drzwi kluczem gęsi. Mówię wam, zamieszanie w klatce jak cholera. – Małpa pan? – Tylko bez takich. To pan ma w ręce banana. – Ty go nie wnerwiaj, bo skórką rzuci i bliźni wyrżnie w niewinny chodnik. – Panie! Gdzie pan idziesz z tym kajakiem? – Do wywiercenia dziur niosę. Będzie lżejszy na wodzie. Podchodzi kolejne dziecko. – Czy możecie mi naprawić hulajnogę. Chcę kolegę rozjechać, bo mi ukradł poprzednią. – Chłopcze. Tu rozmawiają dorośli. A sio! A kolegę możesz po prostu kopnąć. Podchodzi matka chłopca. – Dorośli, a tępi jak obuch cepa. Takie rzeczy małego uczyć. Przejść z wózkiem nie można. Tarasujecie chodnik. Nawet dziecko mi uciekło ze strachem. – Na hulajnodze? Z wózka? Na wróble? – Na jeździtku to nie moje. Przychodzą następni przypadkowi. Widząc, że tu radośnie, to zostają. Nie tak to sobie zaplanowałem. – Ale tu jaja. Ja nie mogę. – Proszę bez takich insynuacji. A w ogóle o moich jajkach, proszę publicznie nie gadać. Wykup pan licencję, to nawet pokażę jedno albo dwa. Odzywa się babcia: – Matkości świata. Nie dosyć, że w sejmie na okrągło same bezeceństwa, to jeszcze na oczach mojej wnuczki, gołe jądra będą tańcować. – Babciu. Przecież oni o dupach nie gadają. Tylko o zwykłych jajkach. – A temu co się stało? Pan w garniturze coraz bardziej nerwowy. Cała zgraja wokół, a jemu głupio odejść, bo reszta pomyśli, że się czegoś boi. Napomyka gustownie: – Czy nie czas na rozłąkę? Wezmą nas za wariatów. – Już wzięli, to co się przejmować. Pomału wycofuję swoje ciało z tego całego zamieszania. Nie tak to miało wyglądać, ale i tak było fajnie. Jestem głodny. Odchodzę. Babcia z karmelkami też odeszła. Dogonię ją. Może mnie poczęstuje. Albo dostanę cukierkiem po łbie. To nic. Mam żółtą czapkę. Zamortyzuje babciowe uderzenie. Ktoś mnie ciągnie z tyłu za podszewkę. Patrzę, a to Ufolica, uśmiecha się przez zielone zęby z czułkami. Słyszę jej nieziemski głosik: – Słyszałam, że pan głodnyś. Świetnie się składa. Z racji nabrzmiałych stosunków między Nami a Ziemianami, kładę igłę w balonik w celu spuszczenia wrogiego powietrza w przestrzeń kosmiczną i w ramach pojednawczego gestu, zapraszam serdecznie do talerza, w celu współżycia posiłku.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...