Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 771
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Jacek_K↔Dzięki:)↔Otóż to. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Czasem rów, kawałkiem nieba↔Pozdrawiam:)) * Jan_komułzykant↔Dzięki:)↔Nie w każdym rowie równo, ale też nie nudno:) Pozdrawiam:)) Nefretete↔Dzięki:)↔Czasami poprzestajemy, na↔za mało danych, by zrozumieć "istotę rowu"↔Pozdrawiam:))
  2. Usiadłeś w przydrożnym rowie. I co powiesz? Rów na lewo, rów na prawo. Pomyśl. To stanowczo za mało.
  3. Ana↔Dzięki:)↔No właśnie, o to mi też chodziło:)↔Pozdrawiam:) * Wilga↔Dzięki za zrymowany komentarz↔DeDe-Pięknie:)↔Pozdrawiam:)
  4. ♞...%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠..... ❀ – Dzień dobry. Jest tu kto? – A jestem, jestem. Ale po co pan pyta skoro pan widzi, że jestem? – Kiedy pytałem, pan jeszcze nie stał na dziejach progu. – Doprawdy? A rzeczywiście. Nie widziałem pana. – Nie szkodzi. Ja też. – Proszę stać bez krępacji. U mnie z krzesełkami jak na lekarstwo. – Pomagają? – Nie bardzo. A pan w jakiej sprawie, że zapytam? – Podobno sprzedajesz pan zwierzęta a ja nie wiem, co się do bryczki przywiązuje, by ją ciągnęło razem z moją żoną. – To pan żonę do dyszla chcesz przywiązać? A może też batem smagać po tyłku? Co z pana za mąż. Wstydź się pan okrutnie. Toż to niesłychane! Oburzające! A idź pan sobie, zboczeńcu jeden! – Jaką znowu żonę?! – No pańską! – Jeno zwierzak ma bryczkę ciągnąć. Nic poza tym. – Czyli pustą? – Niezupełnie. My na niej będziemy. – To czemu pan tak od razu nie gadałeś? Koń!!! – Co koń? – Kup pan konia! Ale tylko na raty sprzedaję. Po kawałku. – No dobra. Co mi tam, może być… chwila… na raty… po kawałku? Dobrze zrozumiałem? – Ależ oczywiście. Jak najbardziej. No co? Kupuje pan? Mocarny koń! – Do rzeźni trafiłem… tak? – No co pan. Pragniesz mnie obrazić? Jaka rzeźnia? Aczkolwiek przyznam, że tak to może wyglądać. – Nic nie rozumiem. To chyba od sterczenia mózg mi staje. – Mnie też jak trzeba, to staje. Niektórzy nie stoją i mają to samo. Po co te nerwy. Głowa do góry… no nie. Bez przesady. Proszę nie brać moich słów dosłownie. Puść pan wreszcie. Przestań szarpać. Bo sobie urwiesz i podłogę krwią zachlapiesz. Już i tak mam nierówno pod sufitem. Deski faliste z lekka. – Aaa… no tak. Przepraszam. Zamyśliłem się. Teraz wiem, czemu jedną nogę mam zgiętą w kolanie. No co z tym koniem? – Jak już powiedziałem na wstępie naszej konwersacji, sprzedaje wyłącznie na raty. Ależ proszę się nie martwić. Jestem porządną firmą i wszystkie części są jak najbardziej żywe. Wystarczy po zgromadzeniu fragmentów, całość złożyć do kupy. Wszystko jasne? – Nie. – A wie pan... nie jestem zaskoczony pańskim stwierdzeniem. – Ja też nie jestem: swoim. – Coś panu pokażę. Takie małe. Tylko wyciągnę. Też żwawe. – Dziękuję. Nie trzeba. Dosyć mam atrakcji. A konia owszem, kupię. – Miło mi to słyszeć. Jest pan dopiero drugim klientem. – To prawie pierwszym. – Nie ważne. Radzę najpierw dla wprawy, tylną nogę. Mniejsza szansa, że pana kopnie, gdy pójdzie pan przodem. Dam panu smycz. Jest trochę narowista. – Smycz? – Z nogą owszem. Tak czy inaczej, nie radzę iść z tyłu. – A ludzie normalni nie będą się dziwić. – Normalni? A kto w okolicy jest normalny? Chyba tylko koń. – Ale jednak... – Żaden problem. Powie pan, że to nieznana rasa psa. – Aaa… świetny pomysł. Maszeruję polną ścieżka, prowadząc końską nogę za sobą. Faktycznie. Siłę psiajucha ma. Szczególnie gdy staje słupka uparta jak cały osioł i nie chce iść. Podczas odpoczynku powiedziałem: siad, ale jakaś nieusłuchana. Nic z tego. Sprzedawca rzekł, że mam przyjść na drugi dzień po następną część, bo koniecznie na raty musi być. Mam ją trzymać na uwięzi, by nie uciekła. Chociaż po prawdzie, płot domostwo okala, to kłopot z głowy. Tylko co tubylcy powiedzą. – Sąsiedzie kochany. A cóż to biega za twoim płotem? – Psa kupiłem. – Nie znam takiej rasy. A gdzie ma pysk? – Pysk… potrafi chować w ciało, jak nie musi szczekać. – A ogon? Czym się cieszy na twój widok. – Ogon też może schować. Merda wewnętrznie. – No to ja już pójdę, sąsiedzie. Jakby co, to nic nie widziałem. Wracaj do zdrowia. Widzicie sami, że sąsiedzi mnie lubią i szanują. Dzisiaj nowy dzień. Za chwilę pójdę po następną część. Jak już całego konia złożę, to powiem, że psa sprzedałem, gdyż nie mogłem go głaskać, bo wciąż głowę w ciało chował. – Dzień dobry. To znowu ja. Chciałbym kupić kolejną część. – Właśnie widzę. Jak tam kopytko... pieska? Biega? – Nie narzekam. Co radzi pan kupić jako następne. – Zostały jeszcze: trzy nogi, cztery części tułowia, głowa, ogon, grzywa i to małe coś… no wie pan. – Mniejsza o szczegóły. – Ależ panie. To istotne. Jeżeli to ma być klacz, to wyjdzie trochę taniej, a jeżeli rozpłodowy koń… – Panie. Co pan mi tu gada. Jeno do bryczki potrzebny. A nie może być koń bez… tego. – Głupio będzie wyglądał. – Powiem sąsiadom, że to klacz. – Jak pan sobie chce. Klient nasz pan. Tym razem prowadzę przednią nogę. Jest to o tyle bezpieczne, że raczej mnie nie kopnie. W jakimkolwiek będę położeniu, względem prowadzonej. Dochodzę do swojego domku. Tylna skacze z radości, ale nie merda widocznie. Zaczynają biegać razem. * Została jeszcze głowa do przeniesienia, ale będę cwany. Pojadę rowerem. Włożę ją do koszyczka. Takiego z przodu, żeby nie czuła się markotna w czasie podróży. Części tułowia, dwie nogi i grzywę, przywiozłem taczką. Obróciłem wiele razy. Ale cóż. Niedługo złożę całego konia. Tylko muszę spytać jak to się robi, żeby łba do tyłka nie przyłożyć, gdyby doszło do tego, żebym się nieopatrznie zamyślił. – Życzy pan sobie, żebym zapakował główkę, w kolorowy papier w kucyki? – Ależ nie! Tak miłosiernie patrzy. – Okulary można założyć. – Proszę nie gadać głupot! Mam pytanie: jak się składa całość? – Nic prostszego. Nogi jak zobaczą tułów, to nie będą uciekać na boki. Wystarczy przyłożyć w odpowiednie miejsce i chwile poczekać, by doszły. Ogon, głowa, grzywa, to raczej nie zwieją. Bo niby jak? No sam pan powiedz. Zresztą otrzyma pan gratis: Instrukcję Składania Konia. – Bo słyszałem, że taki jeden głupek, biednej śwince, kacze łapki przyprawił. Wyobraża pan sobie takie coś. – No wie pan… ludzie bywają okrutni. – Jeszcze jedno. Czy te wszystkie części na pewno nie ulegną zepsuciu, przed złożeniem. Nie mam takiej dużej lodówki. – Zepsuciu! Jak pan śmie wątpić w solidność mojej firmy. Ja wszystko przemyślałem. Zapobiegłem innowacją dławiącą wszelkie przeciwności. Rozkładowi może jeno ulec koń, do końca złożony, który zdechnie jako całościowa jednostka żyjąca. – To on mi zaraz kopytami w kalendarz walnie? Tak od razu po złożeniu zdechnie? Jeszcze się nie znamy jak łyse konie, to nie wiem co pan kombinuje. – Nie wiem, kiedy zdechnie. Tak samo nie wiem, kiedy pan albo ja. Daję tylko gwarancję na osobne części. Wszystko jasne? Może żyć jeszcze sto lat. Pana przeżyć. Pocieszyłem choć trochę? – No… niby tak. No to płacę, pakuję głowę i dzięki za wszystko. Jakby co to przedzwonię. – Nie ma sprawy. Jestem do usług. Polecam się na przyszłość. Koniowi też. Dopóki na gwarancji. – Dzięki. Wbrew pozorom wszystko poszło sprawnie. Mam konia, który ciągnie bryczkę, razem z nami. Jeździmy sobie z żoną do lasu, by krążyć na polance. Od tego czasu, jak inna żona powiedziała swojemu mężowi: ’’Ty znowu swoje! W kółko Macieju” a on zamiast na karuzelę, wskoczył do studni, żadne wesołe miasteczko do nas nie przyjeżdża. Bo jeszcze trochę żywych Maciejów zostało. Po jakimś czasie. – Halo! Tu sprzedawca zwierząt. To pan przy telefonie? – Aaa… to pan. No ja. A o co chodzi? – Zapomniałem wtedy dać dodatek gratis, jako podziękowanie za kupno tak dużego zwierza. A właśnie. Jak się czuję? – My z żoną? W porządku. – Koń? – A… koń. Nogi mu odpadły, ale co tam. I tak długo wytrzymały. Teraz to i tak po gwarancji. Doczepiliśmy mu koła od bryczki. Wnuki mają radochę, jeżdżąc na takim koniu. Okoliczne dzieci też. Tylko popychać trzeba. – O!! To nawet nie wiedziałem, że jest końpatybilny z naturą nieożywioną. Dobrze wiedzieć. No tak, o podarunku bym zapomniał. – A co to? Przyda się chociaż? – Oczywiście. Pragnę panu podarować nogę służącego. Jak pan na wierzchołku, obszerną tacę zamontuje i balustradą ochroni, to nawet będzie przynosiła śniadanie do łóżka. – To ona ma ręce? – Takie trochę. – Nie dziękuję. Koń nam wystarczy. – Koń? Na kółkach? Po schodach? – Panie! Czy masz aby wszystkie części na swoim miejscu? – Szczerze mówiąc, nie wiem kto mnie składał. Ṿ̸゚̟͍̙᷇᷅̔߳҅̒ͤ́ͣͤͅ҉̟̤҄҉̨̛̪̰̰᷇᷇̀߫͊͢⃢̘͇ͪͤͨ̕ͅ҉̗̊͛ͭ̕҈͖̥͓̭̱̫̟͙̝͉ͥͮ̑҇᷇҄́߭߱̅̏̆͑҃͝҉̭ͬͥ̋߫̅҆⃢̫̭͛͛߮ͪ̈́ͦ͠҉̧̛͙͙͚͊ͭ̔̑̅͘҉̖̙̙̾̈͗́ͨ̒̈́͘҉̸ͪͩ͆҉̸̢̝̦߮᷈̒̓߭͋̊߬̏⃢̛͈͖̜߭̉߰ͭ᷄҉̮̹̺̳̦߲̪᷆ͮ̒͐᷆ͥ͛᷄̽᷅ͣ͛͌͗ͯ߮߱͂͞҉゙̢̫̠͓̟̬̐᷉҇߳̐̏ͤ⃢̣҆̐/ ɗ *ﻉ*ᛕ*ค*ѻ*ร #̠҉̠̠ͅ҉̠̠᷄҉̠̠̃҉̠̠᷇҉̠̠ͭ҉̠̠߭҉̠̹̠҉̠̠̏҉̠̗̠҉̠̠҅҉̠̠̾҉̠̠ͤ҉̠̠͝҉̠̠͘҉̠̠͟҉̠̠̇҉̠̠̈́҉̠̠ͮ҉̠#̠҉̠̠̒҉̠̠҆҉̠̳̠҉̠͔̠҉̠̠ͯ҉̶̠̠҉̠̗̠҉̧̠̠҉̠̠̀҉゚̠̠҉̠̠̄҉̠̠͗҉̠̦̠҉̠̦̠҉̠̠́҉̠̖̠҉̠̠ͤ҉̠̠̄҉̠̻̠҉̠̫̠҉̠#̠҉̠͇̠҉̠̠̆҉̠̠̏҉̠͚̠҉̠̠̑҉̠̠̅҉̠̠ͮ҉̠̘̠҉̠̠߯҉̠̠߫҉̠#̠҉̠̠ͮ҉̠̠߬҉̠̠̾҉̠҈̠҉̠̠̈҉̠̠ͮ҉̠̠͑҉̠͚̠҉̠͔̠҉̠̠̀҉̠͈̠҉̠̯̠҉̠̠͟҉̧̠̠҉̠̠̅҉̠̠߯҉̠̠͑҉̠̠͡҉̠̠᷁҉̠͏̠҉̠̠̽҉̠̠̋҉̠̭̠҉̠#̠҉̠̠̐҉̠̟̠҉̠̠᷇҉̠̠߮҉̷̠̠҉̨̠̠҉̠
  5. Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔Ano. Jeno zmieniłem wciąż→na↔tam, bo powtórka była:)↔Pozdrawiam:)
  6. Dominik↔Dzięki:)↔Miło mi skoro tak:)↔Pozdrawiam:) * Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔Tak jakoś podołałem melodyjności:)↔Pozdrawiam:)
  7. jakżem zbłąkanym w mej duszy splocie zgniłych owoców spleśniałych lśnieniach pośród stokrotek gdzie cienie złotem tam promień ciemność próbuje zdzierać lecz w strofach inne uśpione słowa na horyzoncie mgłą tam spowite wciąż w tajemnicy muszę je chować do chwil ostatnich gdy skończę życie
  8. ---?/–– w kołysce z pięciolinii na łące gdzie okno świtu budzi źrenicą rosy nuty uśpione jutrzenką leciutko zaspane krzyżyki bemole płyną w komnacie ze snu łódką kołysane muzyki powiewem gdzie klucz wiolinowy drzwi do kwitnienia brzmień otwiera czas wstawać maluchy kochane założę wam kubraczki z dźwięków delikatne przeplatane cierniem i niebem już na każdym kwiatku inny instrument rozkwita dźwięków przebudzonych płyną niczym strumień drzewa wokół szumią ton nadają wysoko w białych chmurach rytm pulsuje na horyzoncie pan dyrygent ma w opiece łąkowy koncert tylko dzwonków nagle nie słychać są nadal w muzyce lecz tuli je cisza
  9. Nie dam sobie głowy zdjąć, że tego tekstu mego, nie ma już na tym portalu. --------------------------------------- Błękitne skalpele spowiły horyzont. Szkarłatne kryształki krwi, wchłonęły orbity, wiecznie niestabilnych planet. Jednokierunkowy uścisk czasu, nałożył pętle, w cieniu przezroczystych szubienic. Wówczas w lustrzanej przestrzeni, ujrzało siebie. Obraz będący nim. Wiedziało co zrobić. Podniosło kamień. Usłyszano uderzenia. Trwały na tyle długo, by móc zwątpić. Wskrzesiły ogień. Odwrotna strona mroku poczęła poranki, wskrzeszając cienie. Zakryły brzask światłem fałszywej jutrzenki, lecz w ożywczej dłoni słońca, rozkwitły stokrotki, zroszone płaczem spalonych wierzb. Zadrgała galaktyczna pajęczyna. Poczuła we wnętrzu nowe rozdanie, wielu możliwości. ~ Lud kolejny już raz, rozporządza nimi według uznania. Na szachownicy wszechświata, skupione na grze, szare istoty spraw. W nieustannym ruchu, przeczesują nieskończoną przestrzeń. Z urodzinowego tortu, dziecko wydłubuje, lśnienie cukrowych łez.
  10. Rymowanka satyryczna lewak pragnął go ratować ale prawak się nie dał on w przepaści wylądował złamał dupę że aż strach lewak chociaż nie jest świętym trochę człeka w sobie ma złazi w przepaść z trudem wielkim nagle słyszy kurwa mać aż przeżegnał się biedaczek chociaż temu nie był rad widzi prawak klnie i płacze na tęczowy zleciał głaz sypie szarą ziemię zatem gdzie leżący koi rzyć ma nadzieje że gagatek z jego wsparciem zechce wyjść myśli sobie że ofiara przy okazji spłaci dług bo przysługa wszak nie mała podziękuje mu za cud nagle z góry schodzi chętnie potwór co ich pragnie mieć więc się łapią wnet za ręce by bojową wzniecić pieśń wnet agresor rży rechocze tak go zdziwił widok ten aż mu serce staje potem zatem martwy chyba jest bez puenty koniec bajki przez potwora owszem też gdy ze śmiechu sikał w majtki cały morał zdążył zjeść
  11. Tekst satyryczny. ------------- Mówiono o nim, że to chodzący wór cnót wszelakich. Faktycznie. Ciężko stąpał zawsze prawą stroną ulicy. Co prawda, gdy wracał to miał problem, lecz echa kroków jego – pomimo przeciwności losu – koiły zbłąkane dusze. Przytulały wielokrotnością balsamicznych odbić. Szczególnie ściany inaczej odrapane oraz olane ciepłym moczem. Niektórzy nawet widzieli nad bezbarwną czapką, jaśniejącą aureolę. W jej lśniącym prześwitywaniu połyskiwała szubienica z powieszoną pogardą. Wystawały z niej wyciśnięte przez pętlę – tudzież rozszarpane szponami miłości do bliźniego – strzępki sinego języczka. Gdzieniegdzie ozdobiony podeptaną pychą – w której jęczały pogniecione, jedynie słuszne prawdy – był wisienką na dodającym otuchy torcie, gdzie każdy skonsumowany kawałek, stanowił nieskazitelny przykład do naśladowania. Zatem nie można się dziwić, iż jego utonięcie w pobliskim jeziorze, wywołało zdziwiony szok oraz niedowierzanie. Tym bardziej, że zgodnie z informacją zawartą w plotce, chciał go ktoś uratować, bo w porę zauważył i popłynął z wyciągniętymi ku pomocy, rekami. Niestety. Tonący odpychał wybawiciela, ze słabnącym – z każdym zachłyśnięciem – obrzydzeniem, gdyż podobno ów, był nieczysty. A przecież woda przezroczysta jak kryształ, nie skłaniała ku temu. Niby gdzie się miał ów ratownik z dobrego serca, pobrudzić. Niestety. Pomimo wzmożonych chęci, nie dał rady. Tonący pogulgotał jeszcze deczko, pomachał rękami, pokazał środkowy palec swojej tożsamości i zaczął spływać w kierunku dna. Ciężka aureola, kilka sekund pobujała się na falach, a zaś przydusiła go jeszcze bardziej, co by mu łatwiej było utonąć.
  12. –– Mamo, dlaczego musiałaś mnie wyskrobać? –– … –– Nie musisz odpowiadać. Zapytam Boga. On tu nie człowiek. Wie wszystko o tobie. Może odpowie. –– … –– Powiedział, że przeszłaś dolinę ciemną. Kiedyś będziesz ze mną. –– … –– Bo wiesz… wybaczył tobie. Ja też. *** Ptaki srają na twój pomnik. Wspomnij. Gdy będziesz patrzeć poprzez ziemię, jak kochały ciebie. *** Nie chciał przemoczyć. Grać prawdziwie, z rozmachem. Dlatego był skrzypkiem, pod dachem. *** Tak – się - spieszył, że aż – się – spóźnił. *** Wyznać muszę, że nie bardzo lubiany, nasz Tomcio Paluszek. A przecież skądinąd w naszej bajce, to stworzenie całkiem fajne. Hmm… wyjaśnię tymi słowy. To paluszek środkowy. *** –– Najdroższa. Jak dobrze, że teraz jest wczoraj. –– Tak kochanie. I spotykamy się jutro. –– Słusznie prawicie. Dzisiaj mogłoby zniszczyć waszą miłość. Wiem co mówię –– przytaknął amorek. * Ktoś cię nie lubi? No cóż… e tam… spoko luz. Nie wyrywaj z rozpaczy kłaki. Skocz do naszej kloaki. Popływasz, zanurkujesz. By radować się. Nie płakać. A zaś wypłyniesz, na szerokie, luźne rozwolnienie. Sprostasz. Powdychasz, powciągasz do noska. Zapomnisz o troskach. * Nie czytaj książki ostatnią stronę. Tam dla ciebie koniec. Spojrzałeś na okładkę? A gdzie tam. Siedzisz w klatce. Wygodnie, bez trudu. Nie znasz tytułu. *** Z gruszką w sadzie, sprawa była niełatwa. Aż w końcu spadła. Dostała klapsa. *** Nie narzekały jabłka, gdy w koszyczku do kuchni je niósł. Jak mus to mus. *** –– Mrówko! Ja pierdzielę! Siedzisz oparta o nogę słonia. Nie boisz się? –– Nogę słonia? Dobre sobie. Co za durnowatą nazwę wymyślono dla szarej ściany. *** — Ja zawsze kłamię. –– Skoro to prawda, to nie zawsze. Wiesz? A jeżeli to kłamstwo, to nie zawsze, też. *** Na starym, samotnym kamieniu, przysiadł wiatr ciepłym powiewem. Kamień został w bezruchu, lecz był bardzo poruszony. *** –– Podobno mówią na ciebie Mędrzec. –– Tak. –– Od dawna nurtuje mnie pewne pytanie. Odpowiesz? –– Nie. –– Dlaczego? –– Bo tylko na mnie mówią.
  13. w spowitym mgłą kanionie marzenia skryte wśród skał wariat szybuje nad nimi lot zakłóca bliskość ścian uwalniam woń z kwiatów co kolor zgubiły zdrada bólem nie waży ogród jest niebem w snach wszystko co ziemi obrazem nieustannie ogrzewa słońce krwawe łzy tną zwątpienie strzępki sumień białe ślady nie parzy płomień w lustrze ciało ranią kawałki srebrzyste zwęglony zeszyt z nutami i czasie strumieniu w szklanych ścianach duszy sprzecznych doznań widzę światło złudnych cząstek w zaułku myśli tonie kryształ umysłu rozbity w pył nucę muzykę stęsknionych pustych trumien
  14. na styku wędrówki i śladów przysiadł wiatr na starym kamieniu swoim ciepłym powiewem kamień został w bezruchu lecz czuł się poruszony
  15. Grzegorz-kot672o2.pl↔Dzięki:)↔Zapewne masz racje. Ale cóż na to poradzić. Czasami sam siebie nie poznaję, w swoim własny pisaniu:)↔Pozdrawiam:)
  16. Milknie przesypywanie okiennic, w zamkach wyśpiewanych z milionów ziarenek. Na plaży zasypiają strudzone okruszki dnia. Zrobione na szaro zmierzchem, śnią o wirującej klepsydrze, spowalnianej czasem. A jeszcze tyle w nich niedokończoności. Niewielkie łódki wyrzeźbione w pomarańczowym lśnieniu, migoczą na utopionym niebie, swoje zbłąkane dna. Wpatrzone w skrzyżowany horyzont, poprzez przezroczyste zwierciadła, cicho pluskają modlitwy niemych ryb, pośród pływających otwartych brzytew. Może ktoś niebawem, zaciśnie w dłoni, okrwawioną ostatnią chwilę. Wyrzeźbi bruzdy, poprzez miękką płytkość pytań, gdzie umarły odpowiedzi. A jeśli przywoła świt, co opatrzy ranę pierwszym wypłynięciem. Brzeg opustoszał. Zniknęły pozostawione ślady. Lecz na falach serfują niezatapialne dusze.
  17. poniżane kostki brukowe spocone od deszczu w nieustannym przytuleniu światłem zardzewiałych latarni zwątpiły w zmianę przeznaczenia na chociaż trochę znośniejsze niskie budynki kamienne koty z żółtymi plamkami przyczajone po obu stronach płynnego lustra utopione obrazy prostokątnych oczu miauczą skrzypiącymi okiennicami szeleszcząca ciemność kradnie światu jaskrawe światło dnia sączy się poprzez szpary zmęczonych ścian z wolna przenika pod powieki tajemnicą snu przymglone światło przytula poświatą strzępki odpadającej farby źródło ukryte za narożnikiem domu skryte w kulistej przezroczystości niewidocznej latarni lśni z obawą o wymuszonym brzasku cztery ślady z nadstawką bezszelestnie przebiegają drogę mokre futro błyszczy srebrzyście iskierkami drapieżcy księżyc zdejmuje płaszcz upleciony z ciężkiej chmury wiesza na rzeźbie wyciosanej w przestrzeni płynie z niej krew ścieka na dachy budynków stamtąd w powolnym konaniu wolno kapie na chodnik budząc skrzyżowane echa wsiąka w kwadraturę chropowatych płytek z zielonym porostem na horyzoncie kratka ściekowa coś zlizuje z żeliwnych przęseł czarne lepkie krople od czasu do czasu gorzkie chwile miodu
  18. Leszczym↔Dzięki:)↔No cóż. Rozalka Tobie nie wybaczy. Musisz się przejmować:)) Pozdrawiam:)
  19. Konrad Koper↔Ano. Jakaś tam myśl, czasami mnie się ulęgnie, acz nie zawsze mądra. Różnie to bywa. Ważne, by mieć dystans do samego siebie. To bardzo wzmacnia:)) Pozdrawiam:))
  20. Baba Jagusia, bisurmaniąc oddechem ustnym, kłębek mechatych kłaków w nosie, gdera rozżalona na czym świat stoi. No właśnie. Na czym? Na pewno nie na świetlanej przyszłości, wspomnianej dawno temu, na początku. Żaby jęczące w wywarze zaklętym we wrzątku, wtórowały by żałosnym, bąbelkowym skrzekiem ostatniej chwili, lecz nie dziś. To już dawno zjedzona historia. Przeto poczciwa staruszka, głodna niesamowicie. Kłębowisko jelitowych węży brzusznych, mruczy spoconego krwią marsza żałobnego, tudzież rozpycha mlaskająco miękkie obiekty, szukając pokarmu pośród wnętrzności, pod kościaną klatką z pompką, –– Rada Pypciowych, Acz Znaczących Wiedźm, wygnała biedną starowinkę na poniewierkę do mrocznego lasu, pomiędzy rosochate szkielety konarów i zdechłe wysuszone wiewiórki na suchy wiór, dając jeno mysią dupkę z ogonkiem do zaspokojenia głodu. – marudzę sama do siebie i plamy z krasnoludka spoza tematu, którego przez nieuwagę bucikiem zmiażdżyłam, aż flaczki wyszły poza granicę podeszwy. Cóż poradzić. Udam się po prośbie do Jachacha i Małgochachy. Podobno mają wypasioną chatę w lesie, którą dokarmiają fauną. Gniotą i tłuką zwierzynę gniotami literackimi, bebeszą i wciskają bzdurną papkę pomieszaną z kłakami, w elewacje i kwaśne pierniki. To może i ja coś ze ścian uszczknę lub mi chociaż nacieknie w stęskniony przełyk, jeżeli przyjmę po temu odpowiednią pozycję i rozdziawię twarz. Przecież robaczywego truchła krasnala jeść nie będę. Co innego jakieś ekologiczne podroby lub treści żołądkowe tekstu. Przynajmniej tak wrednie szumiały o tej chacie, zzieleniałe z zazdrości strączki, brzemienne w grochy. Coś jeszcze smęciły, szumem pełnym zawiści, że tylko jeden z nich będzie wybrańcem, pod wielką, miękką górą. Akurat. Nie w takiej głupawej durnej baśni, gdzie poprzez otchłań runa, słyszę morza śpiew, szum plaży, a wzrok bałamuci złota poświata o kształcie ryby i nagich golasów, którzy biegli przed chwilą – bo ją wyprzedzili – poprzez polanę, świecąc zadkami niczym sarny. Chyba do pobliskiego królestwa. Na domiar złego jakieś białe ptaszyska, krążą mi wysoko nad włosem, wystającym z zęba. Coś tu nie równo pod sufitem, z tą bają. Baba Jagusia wam to mówi. Wspomnicie słowa me. * Ogromna Złota Rybcia, na pięćdziesiąt łokietków wysokości, siedzi na brzegu morza, przygniatając podwiniętym ogonem piaskowe zamki, które już zamkami nie są. W bocznych płetwach trzyma po jednej wędce. Na końce żyłek doczepiła: Babcie i Dziadka herbu Puste Koryto, których wywlekła z chałupy, a zaś sprzed owego mebla. Porwani wiercą ciała złorzecząc pociesznie, gdyż zahaczeni za boże poszycie, robią za spławiki. Póki co nieokrwawione, dlatego rekin ludojad, jeno się o duet ociera. –– Jak długo mam czekać –– biadoli Rybcia. –– Mam serdecznie dosyć pospolitego bogactwa, tudzież obwieszonego złota na barkach mych. To przytłacza moją tożsamość. Pragnę być biedną, lecz nie schorowaną, brzydką, ale bez przesady, by dało się patrzeć. Mam trzy życzenia. 1. Chce być zwykłym karpiem. 2. Chce być zwykłym karpiem. 3. Chce być zwykłym karpiem. Jeżeli spełnicie, puszczę was samopas. –– O! –– dziwią się powieszeni. –– To ryby mówią? –– Jak muszą, to mówią. Nawet płynnie. –– Głupia rybo. My nie spełniamy życzeń. –– Akurat. Zaraz wam dodam trochę maggi. Po czym chlusnęła na nich z dala, z zielonego flakonika. Dziadek od razu wyciągnął sztywną różdżkę, Babcia nią pomachała i nagle z Rybci, zaczęło odpadać złoto, jeno samotny karp na plaży się ostał, aczkolwiek dorodny i dychający powietrzem, poprzez najnowszą wersji skrzeli. Małżonkowie chlupnęli do odmętów, lecz rekin nimi pogardził z racji żylastego mięcha, więc wyszli na brzeg i w te pędy pobiegli do Okazałego Domku: ĄĘ, gdzie się miało okazać, czy sprosta, czy nie sprosta wymaganiom. Platynowe koryto oraz chatę o diamentowym balkonie z monitoringiem i widokiem na morze – bo gdzieś by indziej – przepisali do więzienia na cele charytatywne. Pragnęli jednak zarobić nieco, łuskając groch, być mieć czym wiązać koniec z końcem. Niestety. Nie tej głupawej baśni. * Jestem królem i szukam smutno zaginionych dzieci. Gdzie one biedne, gdzie? Na dodatek jakieś łabędzie fruwają mi nad głową. A jeden nawet zrobił bezczelną kupę na kamień szlachetny w guziku od zapięcia portek. –– A sio. Nie przeszkadzać wredne ptaszyska –– wrzeszczę rozżalony. –– Nie dosyć mam zmartwienia, to jeszcze wy potrzebne, jak sroka w gnat. No nie, coś chyba pomieszałem od tej zgryzoty. A może to jednak kaczki? * Nieopodal w królestwie, cały tłum golasów musi wiwatować na cześć innego króla, gdyż monarcha ma chyba coś nierówno pod koroną. Taki opatulony szatą wszelaką, że jeno czubek różowego berła wystaje całkiem sztywny. Trudno rzec, czy z racji zimna, czy innych czynników okalających. Podobno nieuczciwi krawce, wzięli kasę i zrobili go w konia. Dobrze chociaż, że nie dosłownie, bo jeszcze by siebie samego, w karocy powoził. Rozszalała gawiedź ma ubranka przezroczyste, lecz do cna przewiewne. Nawet nie czują, że na sobie mają. Ich oszuści nie oszukali. Trza by z tłumu króla ogłosić, bo tu wszyscy mądrzy jak jeden mąż. Tylko chłodno jak diabli. Podobno jakaś siostra panienka, co to tradycyjnie zagryza potomstwo, odgryzając główkę, aż sika z karku czerwienią, szyje dla nich ubranka już wiele lat. Chyba proroczka jakaś. Skąd wiedziała, że będą potrzebne zmarzluchom. * To znowu ja, Baba Jagusia. Strasznie dysząc ostatkiem sił, stoję wreszcie przed chałupą Jachacha i Małgochachy. Pieprzone strączki. Tak myślałem, że kłamią do upadłego. Za chwilę ja upadnę z wrażenia. Co za szubrawcy jedne, owi domownicy niewychowani. Licencję chaty na kurzej łapie schorowanej staruszce podwędzili. Chociaż przyznać muszę, że owa nóżka, bardzo wypasiona. Może dlatego, że ma szpony, oblepione jakąś zielonkawo czerwoną mazią, obleczone w parujące szczątki biologiczne, skrawki kości i rozszarpane arterie żylne. O drabinka. No to wchodzę po niej. Sznurek do dzwonka, to chyba ogon Zdechłoucha. Przepraszam, to nie ta bajka i nie ten lokator i w ogóle nie drzewo. Pociągam. Bim bam. Bim bam. Czekam. * Babcia i Dziadek Od Koryta, cali spoceni. Tak to my, właśnie. Nie ma co się dziwić. Całą kupę grochu my wydłubali. Właśnie przyszedł Książek chyba. Dał zapłatę i w ogóle nie patrzy, czy jesteśmy, czy nie. Kładzie swoją Księżnisię, na ten cały bajzel, po czym on się kładzie na niej i każe jej mówić, czy coś czuje. A ona po wszystkim, zasypia. Gdy się budzi, to my też. Akurat wtedy, gdy Książek wrzeszczy wniebowzięty: –– A niech mnie pochodzenie kopnie. Tyś miła mięśniom mym, w tym trochę sercowemu. Dziewoja twarda jak stal. Nic tobie najdroższa nie zawadza. Żadna twardość. Dorodna, silna o byczej skórze. Takiej mi trzeba. Do bitki zdolna, by wroga tłuc, jeno trza jakąś wojnę zorganizować. Spójrz matko. Lecz matka nie spojrzała i czegokolwiek nie rzekła, gdyż zemdlała. Nie wiedzieć czemu. * –– O! Babcia Jagusia –– zagęgała kaczka, otwierając drzwi. –– J&M zostawili nam chałupę, gdyż pobiegli nad morze, szukać złota. –– Jak to nam –– dziwi się ledwo stojąca. –– Przecie jednego ptaka widzę. –– Słusznie prawisz. Fruwaliśmy trochę to tu, to tam, szukając siostry, ale żeśmy nieco poza granicę wylecieli i obce czary musnęły skrzydełka. Teraz nas pięciu, w jednej. –– Zamiana na kaczkę, nie jest dobrą zmianą, tyle wam powiem. Jak to pięciu? Z tego co wiem, to powinno być sześciu. –– Jeden z braci został zamieniony w Złotą Wielką Rybcię, a zaś w karpia. –– Czyli dziadkowa różdżka nie magiczna. Zbieg okoliczności. –– Chyba. A może coś tam czarownych mocy zostało. –– Balonika pękłem –– wrzasnął smutno Puchajtek. –– Puchatku, spadaj stąd –– wrzasnęły kaczka. –– Jesteś tematem, którego nie ma. –– Jak to mnie nie ma, skoro jestem. Lecz po chwili misiu znikł. — Babo Jagusio. Posil się strawą ku pokrzepieniu mięśni, obgryzając nóżkę i biegniemy na plażę. * Na plaży zawrzało. Wszyscy przybiegli z pięciu tematów, bez ładu i składu, nie wiadomo czemu. Jak to nie wiadomo czemu? Bo w takiej baśni, takowe sformułowanie, jest jak najbardziej na miejscu. I wszelkie inne hece i brak zakończenia, co łączy wątki w sensowną całość, co jeno wzmacnia sens tytułu. Na przykład zjedzono karpia, lecz kaczka i tak się zamieniła w sześciu braci. Tylko nie tej siostry. Przeto zupełnie innej, nieznanej i obcej, przybyło nagle rodzeństwa. Króle też się pojawiły. Jeden zupełnie goły przytulił odzyskane dzieci, a córka co wyszła za mąż, za jeszcze innego króla, nie musiała wreszcie zarzynać potomstwa, bardzo paskudnych szczuroleniwców, których wyłapanie, to była bułka z podwójnym masłem. Nowożeńcy z posiadłości ĄĘ, też przybiegli, mając wiele okrągłych tyci sińców. Jachach i Małgochacha zrezygnowali ze złota. Tak jak Babcia i Dziadek, przekazali na charytatywne cele. Tylko Baba Jagusia popłakiwała smutno na łachu, gdyż nieznośna wnuczka rekina, wylazła na brzeg i odgryzła jej sentymentalną brodawkę, z wizerunkiem męża, na którego pypciu, była fotka żony. Dużo jeszcze zdarzeń zaistniało, których spisać było nie sposób. Lecz o jednym zajściu wspomnieć należy. Znowu zaistniał Puchajtek jako przedstawiciel bajki, z której wyszedł razem z napotkaną Kopciuwdzianką. Byli rozżaleni, że nie wystąpili w tej kupie głupot. Wtem usłyszeli chór dwugłosowy, Wielce Czcigodnych Pomysłodawczyń↔’’Krainy WiBów’’ –– Wypad mi stąd, zarazy jedne! I to zaraz! Nie jesteście z tematów. Zamęt jeno stwarzacie, bisurmaniąc poza konkursem na stronie. No jak tak można. Niegrzeczni wy oba. Takich to normalnie świat nie widział. –– Jak to. Przecież nas widać. Jednak pomimo ostrej riposty, goście zaczęli markotnie zanikać. Lecz gdy byli w połowie przezroczyści, ponownie usłyszeli. –– No co wy. Spoko luz. To był żart. Może w następnej edycji wystąpicie. –– O dupa osła! Fajnie –– rzekł misiu za dwóch. –– Matkości świata. Pusiu! Wstydzisz się, prawda? –– napomniała jedna z czcigodnych. –– Skąd w pluszowym pysiu, takie brzydkie słowo. To dzieci czytają. –– Ta baśń jest za głupia dla dzieci –– rzekł autorytatywnie Puchajtek. –– Dla dorosłych, to może się nada, jeżeli przed czytaniem, zjedzą małe „co nie co.” –– A osiołek nie jest brzydkim wyrażeniem, proszę chóru. –– dodała z naciskiem werbalnym zgubionego kopytka, Kopciuwdzianka.
  21. zakrztusiłeś się ego swoim człowieku to nie przystoi wypluj co uwiera nie czekaj teraz
  22. Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔Zatem mnie też miło:))→Lubię różne formy tekstów próbować:)↔Jeno palindromów nie potrafię. No chyba, że kajak itp:(↔Pozdrawiam:)
  23. można w cofnięciu do przodu błądzić w krainie zabawek budować słowa z drzewa pod kloszem owoce zrywać a te na zewnątrz wciąż ignorować kolce różane okupić czerwienią pokochać ogień co sponiewiera tęsknotę uśpić tym co przeminie dźwiękom dać ciszę za przyjaciela na co wszak kwiatom zapach uśpiony a stół nakryty obrusem z marzeń wyśniłeś drogę prostą lecz krętą nadzieja pełznie twej myśli śladem czy tylko wiedzy sens jest ostoją gdy kostka lodu widzi ocean a wiatr rozwiewa światło i ciemność tam chleb spleśniały ma kromkę nieba
  24. Jacek_K↔Dzięki:)↔O!↔Fajne wyłapanie:)↔Zaiste, nie znam się na tego typu zawiłościach smoków, w rzeczonym zakresie:))↔Pozdrawiam: * Nefretete↔Dzięki:)↔No faktycznie. Tak by można rzec też:)↔Pozdrawiam:)
  25. Trochę inna wersja Za trzynastoma górami i tyleż samo morzami, Królestwo Smoków Poczciwych istniało. Stworzenia owe były nadzwyczaj łagodne chociaż rozumne, skore do niesienia pomocy wszystkim potrzebującym gadom. A że świadomi posiadania Króla, Królowej oraz ich Córki byli, egzystowali radośnie, a nawet szczęśliwie. Uprawiali głównie rolę oraz ziajanie ogniem. Przeto wypalanie cegieł, największe profity w handlu przynosiło. Życie upływało w błogiej sielance, gdyż powodów do narzekania, nawet w najdziwniejszych kątach, jakoś znaleźć nie mogli. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że wcale nie szukali. A nawet gdyby coś znaleźli, to milczeli jak płyta nagrobna, by przykrości rodakom nie sprawić, a co gorsza, do płaczu zachęcić. Aż pewnego razu, wielka skaza na firmamencie rajskiego życia, objawiła swoją mroczną obecność, niczym ciemna zakrwawiona jutrzenka. Niebawem pochowała z dziada pradziada, od wieków ustalony porządek. Ogromny Szewczyk, na jeszcze większym baranie wypełnionym siarką, do Królestwa wjechał i zaczął nie tylko domostwa pustoszyć, lecz także niektóre smoki, a szczególnie smoczyce, swawolnie poniewierać. Ponadto wielu tubylcom kawałki skóry wycinał ostrym narzędziem, rechocząc przy tym radośnie, prosto w zatrwożone dziury ogniowe. Krzyczał bezczelnie, że buciki będzie miał z czego robić, które z wielkim zyskiem na jarmarkach sprzeda, a przez to fortunę zyska i poważanie wśród innych szewców z okolic wszelakich, lub z jakichkolwiek się napatoczą. Biedne smoki – mimo że wykazywały przemożną chęć – ziajać ogniem na barbarzyńce nie postanowiły, gdyż mógłby jego wierzchowiec w powietrze wylecieć, rozpizdrzając wszystko wokół, na cztery i pół strony królestwa. Gdyby jeno członki Szewczyka, to pies mu mordę lizał. Zjadło by się. Lecz zapewne owe monstrum na którym spoczywał, zmieniłoby swoją konstrukcję w elementy destrukcyjne. Dzień w dzień nawiedzał i nękał, chciwością napędzając ludzkie serce. Wiele smoczych matek, w obawie o to, żeby skóra z ich dzieci nie została doszczętnie wyszarpnięta jako budulec do sandałków, błagała na styranych życiem łuskach kolanowych, o całkowite najazdów zaprzestanie. On jednak swoją podłość na starym baranie dźwigając, nic sobie z owych błagań zatroskanych tubylców nie robił, jeno jeszcze bardziej ze skór obdzierał, chociaż przyznać trzeba, że żadnego do golasa zupełnie, żeby nie dostał zapalenia płuc lub kataru. Smoczy Król, widząc co się święci, wielu śmiałków zwołać postanowił. Obiecał każdemu, że jak bestie pokona, to tchnienie ognia królewskiej córki oraz jej rękę i całą resztę otrzyma. Przybiegły od razu różne napalone smoki, młode, stare, z umiejętnościami i bez, te co jeszcze mogły lub tylko im się wydawało, lecz żaden wojak nachalnego do przesady Szewczyka pokonać nie zdołał. Aż pewnego razu, stanął przed królem smok: mizerny, koślawy, prawie bez skóry i ognistego oddechu. Król ujrzawszy takie indywiduum, z powrotem do rodziny postanowił odesłać, albowiem nie chciał go mieć na królewskim sumieniu siedzącego, jak gdyby był gadającą papugą. Jednak ochotnik ów, był uparty jak stado osłów i odprawić się tak łatwo nie dał, myśląc zapewne o napalonym oddechu królewskiej córki i nie tylko o tym. W końcu król machnął ogonem, dając do zrozumienia, że zezwala Mizernemu... Jadącego na Baranie pokonać. Szewczyk, gdy takiego rycerza obaczył, zarechotał w głos z pobłażaniem szyderczym, aż sztuczna szczęka wyleciała i miarkując drogę do rzeki, na wieki utonęła. Poszkodowany ujrzawszy ostanie pluśnięcie, popadł w zatrwożenie nieujarzmione, gdyż przyszło mu do głowy, czym będzie gryźć jadło wszelkie, żuć smoczą skórę, lub chrupać zardzewiałe gwoździe, gdyż takim kaprysem, też się przed innymi szewcami chwalić raczył. Nie myślał długo. Do rzeki skoczył i już nigdy nie wypłynął. Może jakiś konik morski, walnął go w łeb z kopyta. Od tego czasu, spokój zapanował w Smoczym Królestwie. Mizerny, koślawy smok, dyplomatycznie zrezygnował z córki króla, gdyż okazała się wcale nie ładniejsza od bohatera, a nawet w niektórych szczegółach nieszczególnych, prześcignęła swym wizerunkiem, jego wizerunek, jeszcze bardziej nieszczególny. Może to i dobrze, bo ów bohater w swojej przyszłości, aż takim do rany przyłóż się nie okazał. Nawet budowę pomnika na jego cześć zaprzestano, gdy usłyszano jak mu dekiel zaczyna odbijać. Widocznie sława umysł czochrając, wygładziła fałdy na tyle, że zaoszczędzono parę groszy, budując w tym miejscu Wesołe Miasteczko, w którym to małe smoczki, pluły ogniem na figurkę Złego Pana na Baranie. Po jakimś czasie w owej krainie, zaczęła krążyć z paszczy do paszczy legenda, o wyłaniającej się z rzeki gałęzi, co powieszonego Szewczyka na smoczej skórze unosi, a któremu z gardła zardzewiałe gwoździe wystają, a na jednym z nich, sztuczna szczęka ukojenie w dyndaniu znajduje, pogryziona przez piranie. Podobno, gdy jakiś smok za długo spoziera na owe zjawisko, to zamienia się w ludzia, który od razu zostaje upieczony i pożarty, gdyż nie spoczywa na ogromnym baranie, którego latające wnętrzności, mogłyby posiać pożogę, zniszczenie, zmieniając wygląd Królestwa, na gorszy. Oprócz Córki Króla.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...